Anglicy z Krainy Czarów

Za miesiąc opuszczą Unię. Będzie nam ich brakować. Bo któż lepiej od nich łączy rzeczowość z ironią albo empiryzm z mistyką? I kto inny wie, że baśnie bywają prawdziwe?
z Londynu i Cambridge

28.12.2019

Czyta się kilka minut

Od dwunastego stulecia łabędziami na Tamizie opiekują się królewscy znacznicy. Staines, zachodnie przedmieścia Londynu, lipiec 1970 r. / RDIMAGES / EPICS / GETTY IMAGES
Od dwunastego stulecia łabędziami na Tamizie opiekują się królewscy znacznicy. Staines, zachodnie przedmieścia Londynu, lipiec 1970 r. / RDIMAGES / EPICS / GETTY IMAGES

Co noc, mniej więcej za kwadrans pierwsza, realizator w studio 40B, na czwartym piętrze Broadcasting House, charakterystycznej, wzniesionej przed wojną w stylu art déco siedziby Radia BBC w Londynie, rozpoczyna emisję tego samego utworu. „Sailing By”, lekki angielski walc, kompozycja Ronalda Binge’a z lat 60. XX w., pełni praktyczną rolę – upewnia rybaków, którzy wtedy, podczas połowów na morzu, kręcą gałkami starych odbiorników, że słuchają właściwej stacji.

Punktualnie o 00.48 prezenter czyta: „Ostrzega się przed wichrem we wszystkich sektorach z wyjątkiem Viking, North Utsire, South Utsire, Dogger i German Bight”... Omija „ciśnienie”, „hektopaskali”, „wiatr”, „opady” i „widoczność”. Na statkach, w szumie i trzaskach, fale długie niosą hipnotyczne: „Niskie – 987 w Rockall – spadające gwałtownie – spodziewane 964 w Fair Isle – o siódmej rano”... „Tyne, Malin, Hebrydy – północnowschodni 3 do 5 – potem sporadycznie 6 – gwałtowne, potem przelotne – słaba, wzrastająca do umiarkowanej”...

Morze krzepi

Dla nienawykłych do niej uszu „Shipping Forecast” – prognoza z informacjami o sile wiatru i widoczności dla jednostek rybackich, wycieczkowców i frachtowców na morzach wokół Wysp Brytyjskich – może się wydawać najdziwniejszą audycją radiową świata. A jednak: kilka lat temu BBC podawało, że tej jedenastominutowej litanii cyfr, przymiotników i nazw sektorów, na które podzielono akweny od Islandii po Portugalię, słuchają na antenie Programu 4, prócz kilkuset rybaków, setki tysięcy Brytyjczyków.

Słuchają – i zdrowo się emocjonują. Gdy po protestach Hiszpanii, niezadowolonej, że wody u jej wybrzeży nazywa się „końcem świata”, Urząd Meteorologiczny zrezygnował z nazwy „Finisterre”, pisały o tym największe londyńskie dzienniki. Fotograf agencji Magnum wydał album ze zdjęciami z wszystkich 31 stref rybackiej prognozy pogody – książka sprzedała się na pniu, ale autor dostał wiele listów od rodaków rozczarowanych jego pomysłem („Reagowali jak czytelnicy oglądający ekranizację ulubionej książki, którzy inaczej wyobrażali sobie bohaterów”, tłumaczył). A prezenter, który czytał prognozę przez 40 lat, po odejściu z radia nagrał ją jeszcze raz i wydał – jako kołysankę.

To by potwierdzało, że audycja – kończąca się minutę przed pierwszą odegraniem „Boże, chroń Królową” – tkwi w masowej wyobraźni mieszkańców Wysp. „Jest jak dobrze znana modlitwa – coś głęboko krzepiącego, nawet dla niewierzących”, pisze o niej antropolożka Kate Fox, autorka książki „Przejrzeć Anglików”, najlepszej chyba, choć zakończonej fiaskiem, próby określenia, co to jest angielskość.

Smoki są naprawdę

Adriana Lochera poznałem kilka lat temu w ASHA Centre, położonym nieopodal miasta Gloucester ośrodku, do którego on – aktor i reżyser – zaprasza młodzież z Europy na zajęcia literacko-teatralne.

Ta okolica to dwa światy. Z jednej strony, stary, odnowiony dom w stylu georgiańskim, z ogrodem różanym, pawilonem do medytacji i biodynamiczną uprawą warzyw. Z drugiej – zaczynający się za posiadłością Forest of Dean, jeden z najstarszych lasów Anglii.

To w nim J.K. Rowling umieściła akcję „Harry’ego Pottera i insygniów śmierci”. Było to też ulubione miejsce J.R.R. Tolkiena. Znany z „Władcy pierścieni” Stary Las (w którym rosły złośliwe, potrafiące się poruszać drzewa) oraz Mroczna Puszcza (zasiedlona przez olbrzymie pająki) – to właśnie Forest of Dean, tylko przeniesiony do Śródziemia. W dodatku na jego skraju stoi najbardziej nawiedzony dom w całej Anglii, o czym przewodnicy informują tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Kogoś, kto mieszka w takiej okolicy, można zapytać o angielską wyobraźnię.

Kiedy spotykamy się w Londynie, Locher uśmiecha się na wzmiankę o rybackiej prognozie pogody. I natychmiast poważnieje.

– Jako naród nieustannie myślimy o morzu, symbolu dawnej potęgi – mówi. – Oglądamy „Downton Abbey” i „The Crown”. Melancholia i nostalgia może nie pomagają nam w polityce, ale przecież zawsze mieliśmy dwa oblicza: empiryczne i mistyczne. Świat baśni jest dla nas całkiem naturalny, to część celtyckiego dziedzictwa.

Do tego stopnia, że fizyk Newton i pisarz C.S. Lewis, biolog Darwin i poeta Blake, empirysta Bacon i kompozytor Williams, wszyscy Anglicy – to dla niego świetnie się uzupełniające pary.

Adrian Locher: – Jedną z angielskich cech jest umiejętność specyficznej obserwacji rzeczywistości. Takiej, która zakłada równocześnie dystans i współodczuwanie. Umiemy zrobić krok w tył, spojrzeć na całość z perspektywy. Bez utraty empatii, ale i bez ryzyka, że percepcję zaburzą silne emocje. To jak w mojej branży: aktor musi obserwować postać i równocześnie ją grać.

Mój rozmówca się śmieje: – Mówią o Anglikach, że są nieśmiali, ale dajcie im tylko jakąś rolę, od razu staną się ekstrawertykami!

Ostatnio głównie rozczarowanie

Rozmawiamy na zapleczu jednego z offowych teatrów na West Endzie, więc metafory narzucają się same. Rola, maska, scena... Oraz lustro – bo Adrian Locher częściej, niż odpowiada, sam zadaje pytania. Czym dla ciebie różni się brytyjskość od angielskości? Czy gdy wyjdziemy z Unii, nie zaszkodzi wam dominacja Francji i Niemiec? Czy jesteście już nami zmęczeni? Jakie emocje wzbudza Anglia?

– Ostatnio głównie rozczarowanie – odpowiadam.

Locher reaguje po chwili milczenia: – To się po prostu zdarzyło – wzdycha. – 48 proc. głosujących w referendum chciało zostać w Europie. Ale był to moment, w którym do głosu doszły inne, może wcześniej tłamszone, siły i emocje. Dla mnie Wielka Brytania została jakby porwana. Wierzę, że dziś rezultat głosowania byłby inny. Ale inni uważają, że był to moment kluczowej zmiany, przebudzenia. Może to oni mają rację?

– Przebudzenia z czego?

– Może szukamy takiego poczucia bezpieczeństwa, jakie panowało w latach 50. i 60.? Zwłaszcza lata 50. były pełne optymizmu. Jasne, trwała zimna wojna, świat bał się wojny atomowej, ale Anglicy zwracali uwagę na coś innego: obronili przed Hitlerem swoją wyspę, przetrwali zapaść gospodarczą po wojnie, mieli młodą królową... Były to czasy pełne nadziei.

I – zdaje się sugerować Locher – klucz do wydarzeń z ostatnich lat.

Tamiza: port bez ryb

„Oto Rzeka! Rzeka nieprzerwanie płynącej Historii! Rzeka, bez której nie byłoby Londynu! Rzeka zapierającego dech w piersiach piękna oraz kwitnącego handlu! Zmieniająca się i niezmienna! Pływali nią królowie, pokochały miliony! Jak jednak najsłynniejszy szlak wodny Brytanii mierzy się z wyzwaniami dnia dzisiejszego?!”.

Wzniosły głos narratora, przypominający pierwszych lektorów Polskiej Kroniki Filmowej, rozpoczyna jeden z odcinków „Look at Life”, krótkich dokumentów, w latach 1959-69 wyświetlanych przed filmami w kinach Londynu. W tym spływamy nurtem Tamizy. Zrazu na luzie: podglądając wędkarzy, meandrując na łąkach pod Oksfordem, w Windsorze wsiadając na wycieczkową barkę. Jeszcze w Hammersmith, dziś dzielnicy stolicy, Tamiza to idylla i relaks.

Lecz niżej rzeka jest już – jak zapewnia lektor – „tak ruchliwa, że nie utrzyma się w niej żadna ryba”. Kolejnym kadrom towarzyszy niepokojąca muzyka. Dobijamy do portu: trwa właśnie wyładunek statku z Polski, urzędnicy sprawdzają dokumenty, żurawie przenoszą na ląd skrzynie z mięsem i tytoniem, niedaleko na podróż do Europy czeka kolejka aut na eksport. Narrator pyta: „Czy Tamiza wytrzyma presję wzrastającego ruchu statków? Już teraz przez londyński port przechodzi jedna trzecia brytyjskiego handlu zagranicznego”. Ostatnie kadry filmu: po pracy jeden z magazynierów idzie do pubu na „małe jedno”.

„Raport znad rzeki” to jeden z najciekawszych z całej serii dostępnych na YouTubie filmów „Look at Life”. Pokazują one Brytyjczyków sprzed sześciu dekad – korzystających z rozwoju po wielkim powojennym kryzysie, lecz nieświadomych rewolucji tuż za progiem: przybycia pierwszych imigrantów z likwidowanych właśnie kolonii, rewolucji obyczajowej, beatlemanii i „swingującego Londynu” lat 70.

Wielka zmiana

Pub „The Angel” w Southwark, na prawym brzegu Tamizy, ma taras wychodzący nad wodę, jednak teraz, podczas przypływu, nie da się tu siedzieć – fale ochlapują stoły i ławki. Spotykam się tu z 45-letnim Krzysztofem Adamcem, Polakiem od kilkunastu lat pracującym w Londynie.

Dziś, 31 października, jest cicho i spokojnie. Miał to być dzień brexitu – ale po kolejnym jego opóźnieniu chodnikami przemykają tylko ludzie z pomalowanymi twarzami. Trwa Halloween, wieczór zabawy.

Jesteśmy w dawnej dzielnicy doków – na brzegu widać stare magazyny z wystającymi nad rzekę dźwigami. Po lewej kościół, w którym pochowano kapitana słynnego statku „Mayflower”, na przeciwległym brzegu posterunek policji i miejsce, gdzie wieszano skazanych dokerów. Rzeka zakręca na północ, za dawnymi budynkami portu rysują się oświetlone wieżowce City.

Jeszcze pół wieku temu cumowały tu statki dalekomorskie. Zmiana przyszła w 1963 r., gdy Harold Wilson, nowy przewodniczący Partii Pracy, w jednej z najsłynniejszych przemów brytyjskiej polityki obiecał nową, prosperującą Brytanię – miał ją, niczym w piecu stalowni, przetopić na nowo „w białym żarze” (white heat), „płomieniu zmian”. Nikt od wojny nie brzmiał tak przekonująco: rok później Wilson był już premierem.

Adamiec pokazuje stare doki: – To było tak niedawno! Tuż po II wojnie światowej państwo było konserwatywne obyczajowo, był to kraj mężczyzn w tweedowych marynarkach. Potem zaczął się gigantyczny, niewyobrażalny dziś wzrost gospodarczy lat 60. Skończyła się uboga kuchnia bazująca na owsiance, przyszły nowe mody i smaki – mówi.

Wchodzimy do środka. W pubie wisi kopia »Ostatniej drogi Temeraire’a« (1839), najbardziej znanego obrazu Williama Turnera, malarza okresu romantyzmu. Podobno malował go właśnie stąd – obserwując holowanie na miejsce rozbiórki starego, wysłużonego żaglowca marynarki królewskiej, który musiał ustąpić miejsca nowoczesnym parowcom.

– Kocham Londyn – deklaruje mój rozmówca. Pracuje tu jako archiwista. Przyjechał w 2005 r. To były inne czasy: Tony Blair, młody premier „trzeciej drogi”, miał rządzić jeszcze dwa lata. Adamiec słuchał Blur, nowej „brytyjskiej inwazji” w muzyce pop, kraj zdawał się otwarty i nowoczesny. Było to apogeum optymizmu.

– Szybko zobaczyłem, jak dobrze mieszkać w mieście, gdzie żyją ludzie z całego świata, którzy sobie nie przeszkadzają, nawet się sobie nawzajem nie dziwią, funkcjonują po prostu wedle zasady „żyj i pozwól żyć innym” – mówi Krzysztof Adamiec. I ubolewa: – Potem tego angielskiego common sense, zdrowego rozsądku, zasady „rozgość się, niech tu wszystkim będzie dobrze”, zaczęło brakować. Od tej pory panuje tu smutek.

Kiedy w 2016 r., w dzień referendum, wychodził z pracy, miał złe przeczucia. – Moi brytyjscy koledzy klepali mnie po plecach, pocieszali: „Nie martw się, będzie dobrze” – opowiada. – Następnego dnia mieli kwaśne miny. „To co, może zaparzę wam angielskiej herbaty?”, zażartowałem.

Jak w terapii

Tamtego dnia, gdy ogłoszono wyniki referendum, Adrian Locher prowadził w ASHA Centre zajęcia z młodzieżą z Europy. – To było, jakby ktoś umarł – wspomina. – Pamiętam łzy w oczach mieszkających tu Litwinów, którzy uznawali Anglię za swój dom. Powiedzieli wtedy: „Ktoś rozbija naszą rodzinę”. To była autentyczna żałoba, z której wychodziliśmy kilka dni – mówi aktor i reżyser.

We wrześniu 2019 r. Locher wysłał młodzież z ASHA do Gloucester, miasta, które zagłosowało za wyjściem z Unii. Mieli trójkami podchodzić do ludzi i rozmawiać – spokojnie, bez konfrontacji. Nazajutrz powtórzyli ćwiczenie 8 mil dalej, w Stroud, proeuropejskim, liberalnym mieście, z którego m.in. wywodzi się Extinction Rebellion, radykalny ruch na rzecz ochrony klimatu.

– Wielu ludzi z kontynentalnej Europy – Locher na znak, że Anglię też uważa za część Europy, zawsze dodaje słowo „kontynentalna” – myślało o głosujących za wyjściem z Unii jako tych, którzy nienawidzą obcokrajowców i są wręcz ograniczeni mentalnie. A spotkali ludzi, którzy chętnie rozmawiali. Mówili, że boją się europejskiego superpaństwa, scentralizowanej władzy, ale też że chcą ścisłej międzynarodowej współpracy. Dla młodzieży było to zaskoczenie – opowiada Adrian Locher.

Pytam go o przyszłość. Ma 55 lat. Mówi, że nigdy nie widział w Anglii tak głębokich podziałów jak teraz: – Cieszę się ­jednak, że coś, co siedziało w nas głęboko, zostało ujawnione i pokazane. Teraz będzie trzeba to przepracować. Wyciągnijmy, zobaczmy, co to jest. Może Anglia jest jak człowiek potrzebujący terapii? Cierpliwości? Czasu? Nikomu w złym stanie nie powinno się od razu mówić: „weź się w garść, nie udawaj”.

Locher wymienia problemy: Zjednoczone Królestwo nie jest już zjednoczone, hasło „odzyskać kontrolę”, do niedawna używane przez przeciwników Unii, stało się mottem żądających niepodległości Szkotów.

– Podziały są bardziej zaskakujące niż kiedyś, bo częściej identyfikujemy się z czymś innym niż lokalne wspólnoty – opowiada. I zaczyna się zastanawiać: – A może znów powinno się zdecydować o przyszłości? Od referendum minęło trzy i pół roku. Dziś mogą już głosować 16-latki, odeszło wielu starszych ludzi, którzy głosowali za wyjściem, inni zmienili zdanie. Skoro parlament wybieramy co cztery lata, czemu nie powtórzyć referendum?

Ciszej nad tym krajem

W pogodne jesienne popołudnie językoznawca dr Stanley Bill prowadzi mnie przez dziedziniec XVII-wiecznego Sidney Sussex College, obecnie części uniwersytetu w Cambridge. Siadamy w pokoju wykładowców. Już nie wolno palić tu cygar, herbatę robi się ze zwykłych torebek, miejsce foteli z brązowej skóry zajęły nowsze, z materiału – gdyby nie te szczegóły, można by sądzić, że pokój nie zmienił się od wieków.

Bill urodził się w 1980 r. w Anglii, ale jest Australijczykiem. Z pierwszego pokolenia, które, jak przyznaje, nie cierpiało na kompleks mniejszości wobec Wielkiej Brytanii, typowy dla Australii jeszcze w latach 60. Podobnie jak rówieśnicy na Wyspach, czytał w szkole książki Roberta L. Stevensona czy Enid Blyton. Po przyjeździe do Anglii poczuł się więc jak u siebie. Nadal jednak nie wszystko jest dla niego zrozumiałe.

– Na przykład subtelne różnice w znaczeniu i używaniu słów. Mieszkam tu od lat, angielski to mój rodzimy język, ale nie zawsze wiem, kiedy i dlaczego mówi się „Zjednoczone Królestwo”, a kiedy „Wielka Brytania”. Albo czemu, gdy ktoś ma tu dwa telefony, z polską i brytyjską kartą SIM – zawsze mówi na ten drugi: „angielski”?

Bill ciągnie dalej: – Mamy piłkarską reprezentację Anglii. Ale na igrzyskach zawodnicy występują w koszulkach z napisem „Wielka Brytania”. A dlaczego nie: „Wielka Brytania i Irlandia Północna”? Przecież reprezentują cały kraj, a nie tylko jego największą wyspę. Inny przykład: gdy widzisz, że pod domem powiewa flaga Anglii – z czerwonym krzyżem św. Jerzego – wiesz, że może w nim mieszkać zwolennik brexitu. A gdy z tą samą flagą idziesz na mecz rugby, kibicujesz Anglii przeciw Szkocji!

Jest sporo takich paradoksów. Inaczej niż Szkocja czy Walia, Anglia nie ma własnego hymnu. Ani lokalnego parlamentu. Może dlatego Anglicy często czują się reprezentantami wszystkich? Na twarzy naukowca pojawia się uśmiech: – I tak jest nam łatwiej niż w czasach I Rzeczypospolitej, mamy przynajmniej przymiotnik „brytyjski”. Kiedyś Ukraińcy, Białorusini czy Litwini musieli posługiwać się słowem „polski”.

Stanley Bill studiował i pracował w Krakowie. Od pięciu lat jest w Cambridge kierownikiem programu polskich studiów. Współtworzył portal „Notes from Poland”, tłumaczący czytelnikom na Zachodzie kontekst aktualnych wydarzeń w Polsce. Pytam go więc, o czym pisałby z Anglii.

– O tym, że o wyjściu z Unii ludzie w ogóle nie rozmawiają. W Cambridge od czasu do czasu odbywają się demonstracje, w kraju trwa kryzys konstytucyjny, polityczny – ale na co dzień tego nie czuć.

– Dlaczego?

– Może dlatego, że to tak dzieli? Może ludzie są zmęczeni? A może, jeśli już musimy sięgnąć do stereotypów, jest to związane z pewną angielską rezerwą i uprzejmością?

– Albo z zakłopotaniem, innym uczuciem uznawanym za typowo angielskie? – dopytuję.

– Jeśli, to wśród liberałów, którzy do ostatniej chwili chcieli, żeby Zjednoczone Królestwo zostało w Unii. Jakby chcieli powiedzieć: „Przepraszamy za to, co robimy, bądźcie z nami cierpliwi”. Wśród innych czuć złość i zniecierpliwienie: „Przecież głosowaliśmy za wyjściem, czemu trwa to już czwarty rok?”. Nawet duża grupa zwolenników Unii uważa, że wynik referendum powinien być uszanowany, bo inaczej kłóciłoby się to z typowo angielską chęcią poczucia się fair, w porządku w stosunku do innych – mówi Stanley Bill.

„My jesteśmy inni. Kropka”

W Sidney Sussex College skończyły się zajęcia, do pokoju wchodzą kolejni wykładowcy. Przez drewniane, skrzynkowe okna do środka wpada łagodne światło jesiennego słońca.

Bill jest przekonany, że koniec końców w Anglii zwycięży wiara w to, iż wszystko się ułoży. Może stąd ten spokój, brak paniki na ulicach, choć już nawet rządowe agencje przestrzegają przed skutkami opuszczenia Unii?

– Brytyjczycy zawsze mieli pewien rodzaj „zaufania do historii”, przekonania, że ich stare, stabilne instytucje, które w przeszłości wiele razy przechodziły próbę, dadzą radę i teraz. W XX w. nie przeżywali tak wielkich tragedii jak te, które były udziałem Polaków – tłumaczy Bill. I ostrzega przed zbyt łatwym interpretowaniem ostatnich lat jako chęci zamknięcia się na świat: – To jest ciągle bardzo otwarte społeczeństwo. Dobrze integrujące kolejne pokolenia imigrantów. Za kilka lat w życie zawodowe wejdą dzieci Polaków, którzy przyjechali tu zaraz po wstąpieniu do Unii. Są młodymi Brytyjczykami, lecz spadkobiercami dwóch kultur. Mam nadzieję, że niektórzy z nich zapiszą się na polskie studia w Cambridge. Na razie z około 120 studentów nie więcej niż 5 było Polakami – mówi Stanley Bill.

Jak w trakcie każdej rozmowy w tych dniach, także w Cambridge wracają wątki psychologiczne, bo mojego rozmówcę najbardziej przekonują te tłumaczenia brexitu, które kładą nacisk na kulturę. Mówią o zbyt szybkim tempie zmian w ostatnich latach. O trudności rozmów na temat lęków związanych z masową migracją.

Bill: – Niektórzy twierdzą, że nie było miejsca, gdzie te lęki Anglicy mogliby wyrażać. Z drugiej strony, była jednak wolność wypowiedzi. Były premier David Cameron mówił wręcz otwarcie, że „wielokulturowość nie działała”.

Dlatego zwyciężył pogląd: „My jesteśmy inni, kropka”. – Takie przekonanie to ogromna różnica między Wielką Brytanią a Polską czy Australią, gdzie ludzie bardziej przejmują się tym, co myślą o nich za granicą – mówi Bill. – Ale też ostatnio przybyło rodzajów brytyjskości.

– Co zostało niezmienne? – pytam na koniec.

– Spokojna, zrelaksowana otwartość na innych. Nawet w miejscowościach, które głosowały za wyjściem z Unii, nie ma nienawiści do obcokrajowców. „Ten jest OK, jest nasz”, mówią ludzie, pokazując na Polaków, Litwinów, Jamajczyków. Wśród londyńczyków utrzyma się poczucie wspólnoty, wynikające z trudności życia w tak wielkim mieście – uśmiecha się Bill.

Przetrwa podejście: Keep calm and carry on (Zachowaj spokój i rób swoje).

Pogoda na jutro

Noc z 19 na 20 grudnia 2019 r. Na antenie Programu 4 prezenter czyta prognozę dla wód przybrzeżnych. Ten fragment audycji, podróż po przylądkach, zatokach i ujściach rzek, zawsze najbardziej pobudza wyobraźnię przed snem. Jedna za drugą, kolejne nazwy. Duncansby Head na północy Szkocji – czy to nie tam żeglował bohater „Porwanego za młodu”? Whitby, średniowieczny klasztor i miejsce najazdów Wikingów... Mull of Kintyre, jak tytuł piosenki Paula McCartneya. ­Land’s End, kres lądu, dalej jest już tylko morze... Wybrzeża Anglii, Szkocji i Walii przypominają mapy odległych albo baśniowych krain, dołączane do książek z dzieciństwa.

„Ogromny, wieloośrodkowy niż obejmujący północny Atlantyk i większość Europy będzie nadal odpowiadał za długo jeszcze nie kończący się system zmiennych, czasem wietrznych prądów w dającym się przewidzieć okresie, w całym Zjednoczonym Królestwie...” – czyta lektor.

Czas spać. Nad dalekim Rockall, ponurym ostańcem z czarnego granitu, od którego wzięła nazwę jedna ze stref pogodowych, wystającym z Atlantyku gdzieś w połowie odległości między Szkocją a Islandią, będzie nazajutrz mocno padać. Siła wiatru: 5 lub 6, czasem 7. Stan fal: wysokie lub bardzo wysokie. Widoczność dobra, niekiedy umiarkowana. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2020