Ameryka, wojna światów

Na wiecach wszyscy wyją z radości, gdy Trump deprecjonuje wartości życia wspólnego. Wyją, gdyż życie wspólne, rzecz pospolita, demokracja są dla nich synonimami niezasłużonej kary.

24.10.2016

Czyta się kilka minut

W barze Williston Brewing Company, Williston, Północna Dakota, maj 2016 r. / Fot. Andrew Cullen / REUTERS / FORUM
W barze Williston Brewing Company, Williston, Północna Dakota, maj 2016 r. / Fot. Andrew Cullen / REUTERS / FORUM

Zbliżała się godzina mityngu wyborczego Donalda Trumpa w jednej z hal widowiskowych University of Illinois w Chicago. Stałem w zwartym tłumie studentów i wykładowców, w ogromnej większości kolorowych, przed nami kordon policyjny, za kordonem biała kolejka zwolenników Trumpa czekała na wejście do hali. Flagi, skandowanie, karykatury – to po naszej stronie. Po tamtej stronie dość nieprzyjemne spojrzenia doprawione poczuciem wyższości i, mówiąc łagodnie, niechęcią.

Studenci protestują przeciwko rasizmowi, groźbie deportacji, islamofobii, seksizmowi, które zdążyły się już ujawnić w kampanii Trumpa. Tamta strona chce, by Ameryka stała się znów wielka, czyli biała. Tymczasem wielorasowy tłum rośnie, wypełnia całą aleję, do środka auli, mimo zaostrzonych środków prewencyjnych, dostaje się wielu przeciwników Trumpa, dochodzi do przepychanek, interweniuje policja, w końcu Trump odwołuje wiec. Rozchodzimy się wieczorem w poczuciu lokalnego zwycięstwa. Pan Nienawiść, na nasze żądanie, opuszcza stan. W pamięci zostaje mi jednak kordon policji oddzielający „nas” od „nich”. United We Stand? Akurat.

Pani tu nie stała

Wściekła niechęć Trumpa do imigrantów i mniejszości jest tylko funkcją wściekłości niemal połowy Ameryki, która wynika z następującego powodu: skoro my, biali, niewyedukowani, wiejscy, heteroseksualni mężczyźni (i ich żony), nie wiemy, jak związać koniec z końcem, i tkwimy, opuszczeni przez elity, w bagnie prowincji, a na dodatek nie mamy nic z tego, że służyliśmy w armii, poświęcając życie za ojczyznę, dlaczego wszyscy inni, obcy, mają mieć lepiej ode mnie?

Dlaczego mają przeskoczyć nas w społecznej hierarchii, dopiero co przybywszy do kraju, dopiero co wychynąwszy z szafy, dopiero co wkroczywszy w życie publiczne? Dlaczego imigranci mają zająć nasze miejsca pracy albo lepiej zarabiać, skoro nie są stąd, skoro nie są solą tej ziemi, skoro nie stali w naszej kolejce? Dlaczego czarni mają od razu dostać przywileje opieki społecznej (np. Affordable Care Act, czyli wprowadzony przez Obamę system ubezpieczeń zdrowotnych dla najbiedniejszych), skoro my płacimy składki całe życie na Social Security albo Medicare (programy rządowe wprowadzone w życie przez Lyndona Johnsona w latach 60. w ramach projektu Great Society), a i tak mamy się kiepsko?

To właśnie, jak wynika z wielu analiz, są zwolennicy Trumpa: zatrzaśnięci pomiędzy niedostępnymi elitami i nazbyt dostępnymi mniejszościami, które na nieuchronnej drodze do wyższego standardu życia przeskakują bezsilną, bezgłośną, opuszczoną, milczącą większość, która nie rozumie, że Ameryka jednorodna, Ameryka wyłącznie biała, Ameryka niewierząca w ewolucję już dawno nie istnieje.

Jest takie określenie w amerykańskiej kulturze: fly-over states, czyli miejsca, ponad którymi się jak najszybciej przelatuje, między Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżem, żeby dotrzeć do celu. Te właśnie stany napędzają Trumpowi elektorat, który trwa sparaliżowany w swoim klasowym grajdole, mimo fruwających nad jego głowami fałszywych haseł o nadzwyczajnej mobilności społecznej USA. Amerykanie przenoszą się z miasta do miasta. Z klasy do klasy znacznie rzadziej lub w ogóle.

Białe śmieci

Nancy Isenberg, uznana badaczka historii amerykańskiej oraz autorka wydanej w tym roku i fantastycznie przyjętej książki „White Trash: The 400-Year Untold History of Class in America” („Białe śmieci: czterystuletnia nieopowiedziana historia klasowa Ameryki”) zdobyła się na odwagę, by opowiedzieć historię porzuconej przez wszystkich (polityków, kulturę, biznes) „białej biedoty”, która ulokowała się na amerykańskiej prowincji, w obszernym pasie między Buffalo i Chicago. Nie mają dostępu do niczego poza swoimi fantazjami, napędzanymi przez konserwatywne media: „Amerykańska demokracja nigdy nie przyznała pełnego głosu wszystkim. W zamian masy otrzymały symbole i bardzo często są to symbole puste”. Stąd ich niechęć do rządu, który – wedle ich rozeznania – ponad głowami (albo lepiej: za ich plecami) stara się pomóc jeszcze biedniejszym, darmozjadom, na pomoc absolutnie niezasługującym.

Ameryka spętana jest bajecznymi mitami, z których najważniejszy bodaj to fatalistyczne przekonanie, sięgające jeszcze ojców założycieli, że klasy społeczne to kwestia niezmiennej natury, a więc jakakolwiek ambicja ich przebudowania jest z gruntu beznadziejna i dlatego nikt nie powinien przy raz ustalonej hierarchii klasowej dłubać. Oczywiście im niżej na drabinie społecznej, tym natura bardziej zdeformowana i skazana na marną wegetację, a jednocześnie bardziej mściwa z powodu nieuchronności swojego przeznaczenia. Kto widział bardzo znany w Stanach film Johna Boormana „Uwolnienie” z 1972 r., w którym czwórka mieszczuchów (wśród nich Burt Reynolds i Jon Voight) wybiera się na kajakowanie w Georgii i przeżywa horror (gwałt i śmierć jednego z kajakowiczów), ten łatwo zrozumie, że tamtejsze „białe śmieci”, których symbolem jest zdeformowany genetycznie (ale za to genialny, bo geniusz zawsze jest blisko natury) chłopak grający na banjo, biorą łatwy odwet za wielopokoleniowe kulturowe poniżenie. Podobnych filmów powstało dziesiątki.

Dlaczego więc „białe śmieci” chciałyby na stanowisku prezydenta widzieć bogatego biznesmena? Czy nie rozumieją, że biznes także przelatuje ponad ich głowami, potęgując jedynie ich ekonomiczną frustrację i ekploatację? Isenberg pisze, że „biała biedota wciąż jest przyuczana do nienawiści – lecz nie do nienawidzenia tych, którzy trzymają ją na sznurku”. I cytuje znamienne słowa Lyndona Johnsona, następcy Kennedy’ego: „Jeśli możesz przekonać najgorszego białego, że jest lepszy od najlepszego kolorowego, to nawet nie zauważy, że sięgasz do jego kieszeni. Niech tam, daj mu coś, na co będzie patrzył z góry, a wypróżni dla ciebie kieszenie”.

Mit amerykańskiej równości jest funta kłaków warty. Biała biedota nienawidzi kolorowych, ci odpłacają pięknym za nadobne. W tym wszystkim próbują się odnaleźć imigranci, których aspiracje ekonomiczne są większe niż niewyedukowanej białej większości. Biała klasa średnia starannie wybiera dzielnice wolne od kolorowych, odgradza się wysokim murem i nie chce, żeby w ich szkołach były dzieci różnych ras, które, rzecz jasna, zamykają się w gettach. A na wszystkich z góry patrzy bezwstydna finansjera i śmieje się w kułak, przekazując swoje majątki dzieciom, które mają gdzieś jakiekolwiek dobro wspólne. Zamiast United We Stand Ameryka przyswoiła sobie drugą część propagandowego hasła: Divided We Fall. Podzieleni upadamy.

Głęboka opowieść

Socjolożka Arlie Russell Hochschild spędziła pięć lat w Luizjanie, by sprawdzić, czy umiałaby przeskoczyć „mur empatii” dzielący ją, liberałkę z Berkeley, od Amerykanów, którzy wybrali ultrakonserwatywną Tea Party. W rezultacie tej etnograficznej ekspedycji powstała fascynująca książka „Strangers in Their Own Land: Anger and Mourning on the American Right” („Obcy na własnej ziemi: gniew i żal na amerykańskiej prawicy”). Hochschild spędziła wiele miesięcy na rozmowach ze swoimi bohaterami i doszła do wniosku, że najważniejsze w wyborze politycznym prawicowych mieszkańców Luizjany nie są konkretne poglądy, lecz to, co nazywa deep story, głęboką opowieścią, osobistym mitem, który przesłania nie tylko to, co mówią inni, ale także konkretne fakty.

Mówiąc najkrócej i w dużym uproszczeniu: Tea Party (powstała jako oddolny, nieformalny ruch republikański w 2009 r.) składa się z ludzi, którzy nie chcą wydać ani centa na tych, którzy pomocy finansowej mogą potrzebować. Dlaczego mamy płacić – przez podwyższone podatki – za szkoły, do których nie chodzą nasze dzieci, albo dlaczego mamy kompensować nieudolność innych, którzy chcieliby mieć ubezpieczenie wyższe od naszego, a nie płacili składek przez lata?

Republikański dogmat obniżonych podatków (czyli nietroszczenia się o wspólne sprawy) zbiega się z dogmatem o zawinionej biedzie. Kto jest biedny, ten sam sobie winien, i wobec tego nie tylko nie potrzebuje pomocy, ale domaga się napiętnowania.

Stany Zjednoczone Lęku

Trump nie pojawił się na scenie politycznej przypadkiem i nie jest, jak chcą niektórzy, zwykłym lowelasem znudzonym rolą biznesmena. Jest efektem długotrwałej i obleśnej destrukcji przestrzeni publicznej, dokonywanej rękami Republikanów i ich mediów, głównie zaś Ruperta Murdocha, który w połowie lat 70. kupił tabloid „New York Post”, z plotki czyniąc cnotę, z Trumpa zaś bohatera plebejskiej wyobraźni.

To właśnie Murdoch, który wniósł Trumpa i jego seksualny permisywizm na okładki „Posta” i na słynną „Szóstą Stronę”, która dziś jest symbolem histerycznego plotkarstwa, stworzył telewizję Fox News, przykrawając kanał informacyjny do poziomu tabloidu. Nie ma wątpliwości, że fenomen Trumpa wynika z interesującego zapętlenia: prawicowe media długo przygotowywały grunt pod zjawienie się Trumpa jako politycznego gracza, którego głównymi doradcami stali się liderzy prawicowych mediów.

Wystarczy posłuchać rasistowskich tyrad Rusha Limbaugha, radykalnie prawicowego autora najpopularniejszego radiowego show w Ameryce, który w pierwszym roku urzędowania Obamy śpiewał o Baracku, „magicznym czarnuchu”, który zapanował w Białym Domu, albo wyśmiewał się z rzezi Indian („Holokaust 90 milionów Indian? Zostały tylko 4 miliony? Przecież mają kasyna! W czym więc problem?”), by przekonać się, że republikański rasizm jest nieusuwalny w tym samym stopniu, w jakim nieusuwalna jest nienawiść do Demokratów i „mainstreamowych mediów”.

Według Republikanów akcja afirmacyjna prowadzona na rzecz zniwelowania różnic ekonomicznych i kulturowych wynikających z różnic rasowych ma na celu jedynie przeciągnięcie na lewą stronę Afroamerykanów i głosowanie przeciwko nim. Podobnie media, które nie są w ręku Republikanów, nie są po to, by informować, ale po to, by atakować prawicę. Ten właśnie sposób myślenia, oparty na radykalnym podziale „my – oni”, doprowadził do tego, że regułą amerykańskiej polityki stała się obstrukcja prezydenta przez opozycyjną większość.

Na Trumpowskich wiecach zebrani wyją z radości, gdy ich wódz metodycznie deprecjonuje wszystkie wartości życia wspólnego i obiecuje posłać Hillary Clinton – wysokiego urzędnika państwowego – do więzienia. Wyją, gdyż życie wspólne, rzecz pospolita, demokracja, są dla nich synonimami niezasłużonej kary.

Ojciec i Matka

Jak wiadomo, każda kampania wyborcza to walka symboli, nie faktów, metafor, nie konkretów, albowiem po obu stronach stoją „głębokie opowieści”, a nie rzeczywistość. W umysłach wyborców starcie, które obserwujemy w tym roku, to symboliczna walka Ojca i Matki, zwłaszcza w oczach tych, którzy nie muszą walczyć o przetrwanie.

Z punktu widzenia zwolenników Trumpa, którzy średnio zarabiają 70 tys. dolarów rocznie, Hillary jest znienawidzoną Matką (Rządem), która zdradza nieobecnego Ojca (czyli Naród) z pretendentami reprezentowanymi przez Wall Street. Rząd, co powtarza maniakalnie Trump, oszukuje Naród. Jego spór z Clinton to dramatyczna walka Ameryki z jej własnym Rządem, czyli tych, którzy są solą ziemi (i nie chcą u siebie obcych), z tymi, którzy zdają się ich puszczać w trąbę, czyli rządem federalnym.
Dziwne odwrócenie ról, nieprawdaż? Tradycyjnie to Matka – ojczyzna – jest opiekuńcza i wszyscy tęsknią do powrotu pod jej skrzydła. Tu, w Ameryce, jest inaczej: radykalne centrum nie chce Matki (Rządu), chce Ojca (Narodu), gdyż ten wymarzony Ojciec, którego Matka prześladuje (nie przypadkiem Rush Limbaugh porównał Hillary Clinton do złowrogiej siostry Ratched, przełożonej w „Locie nad kukułczym gniazdem”, która ostatecznie lobotomizuje Jacka Nicholsona), ma jedną kapitalną zaletę. Mianowicie jest wulgarny, świński i chamski i dowodzi niemożliwego: że chamstwo i świństwo – tłumione długo przez obyczaje i normy cywilizowanego świata – mogą wskoczyć na publiczną scenę i pokazywać się światu bez osłonek.

Ta polityczna pornografia żerująca na seksualnym promiskuityzmie idzie na wojnę z polityczną poprawnością, czyli zakazem stygmatyzowania, który miałkie umysły mylą ze swobodą mówienia tego, „jak jest”. Jeżeli wszyscy rozkoszni chłopcy i – jakżeby inaczej – doradcy Trumpa, Chris Christie, Rudy Giuliani i Roger Ailes, mogą używać zakazanej rozkoszy, pyta szeregowy zwolennik Trumpa, dlaczego nie mógłbym i ja, któremu wszelka rozkosz została w życiu odjęta?

Jeśli Trump może kiwać urzędy (w czym przejawiać ma się jego geniusz), to dlaczego ja miałbym przestrzegać przepisów? Tak wygląda podstawowy wzorzec identyfikacyjny Trumpowskiej kampanii. Klawy Ojciec, który kobietę umie złapać za genitalia i Latynosa pogoni, pozwala na więcej niż purytańska, „woskowa” Matka. Nic więc dziwnego, że Matka musi ustąpić tej ogromnej, skumulowanej i niespożytkowanej nadwyżce rozkoszy, którą widać na pierwszy rzut oka na każdym wiecu Trumpa.

Przemoc, która infiltruje nieustannie kampanię Trumpa, jest stłumioną przemocą jego zwolenników, dla których jak dotąd przestrzeń publiczna była niedostępna. Trump-Ojciec, korzystając z długoletniej kampanii medialnej konserwatywnych mediów, daje im szansę wyprowadzenia przemocy – słownej i fizycznej – z domu na publiczną scenę, jak cyniczny ojciec, który idzie ze swoim synem do burdelu, lekceważąc kompletnie protesty matki. To, że potem ojciec zostawi syna (i matkę) na lodzie, nie ma żadnego znaczenia. Syn do końca życia będzie odgrywał w swojej fantazji chwilę zakazanego szczęścia, której nie dał mu nikt inny poza ojcem, co spowoduje, że – zanurzony po uszy w infantylnych marzeniach – nigdy nie będzie umiał założyć żadnego związku opartego na szacunku dla odmienności.

Niewygodni świadkowie

W jednym z dowcipów rysunkowych „New Yorkera” ojciec pokazuje synowi zamkniętą na cztery spusty stodołę i mówi: „Tam składamy wszystkie uczucia, których nie używamy”. Czym jest polityka? Być może nie jest ani dowodzeniem racji swoich idei, ani przekładaniem idei na skuteczne działanie, ani wreszcie negocjowaniem porozumienia z przeciwnikiem. Być może polityka to jedynie zarządzanie ludzkimi emocjami. Jakimi? Powiada się najczęściej (a Peter Sloterdijk dokładnie to opisał w książce „Gniew i czas”), że ten zdobywa władzę, kto umie zagospodarować gniew tych, którzy nie wiedzą, jak go użyć. Oczywiście Trump korzysta hojnie z tego gniewu. Nowoczesne technologie odesłały miliony robotników do domu. Kolejnym milionom wolny rynek odebrał pracę i wysłał ją za ocean. Jeszcze innym pracę zabrali lepiej wykwalifikowani imigranci. To z tych korzeni wyrastają grona gniewu, z którym trzeba coś zrobić, który trzeba skanalizować, najlepiej obracając przeciwko rządowemu establishmentowi oraz wszystkim innym, którzy coś zabrali: miejsca pracy, wykształcenie, dumę. To z tych gron Trump toczy swoje wino, które zmienia się natychmiast w ocet.

Ale, pyta zasadnie Adam Haslett w jednej z ciekawszych analiz fenomenu Trumpa („Vandal in Chief”, „The Nation” 24 października), czy przypadkiem Trump, czyniąc z siebie jedynie plebejskiego trybuna, który skutecznie odblokowuje zmagazynowane emocje, nie legitymizuje bezpodstawnie swojej polityki? Czy robiąc z siebie terapeutę zbiorowej nieświadomości, Trump nie zastawia pułapki na wszystkich krytyków, którzy, chcąc nie chcąc, uznając go jedynie za zarządcę zbiorowego gniewu, muszą go umieścić w szeregu wybitnych rewolucjonistów? I Haslett odpowiada: nie chodzi tu tylko o gniew „białych śmieci”, chodzi o coś znacznie więcej, co da się także wyczytać z rewelacyjnej książki „Hillbilly Elegy: A Memoir of a Family and Culture in Crisis”, autorstwa byłego komandosa i absolwenta Yale, J.D. Vance’a, który ośmielił się opisać swoje dojrzewanie w tzw. Rust Belt (Pasie Rdzy), kulturowo zdegradowanym, postindustrialnym obszarze północno-wschodniej i środkowo-zachodniej Ameryki (Pensylwania i Ohio to najgorętsze przedmioty pożądania kampanii wyborczej Trumpa).

Vance powiada tak: „Wiemy, że nie wiedzie nam się najlepiej. Widzimy to codziennie: w klepsydrach nastolatków, w których nie podaje się przyczyny śmierci (czytaj: przedawkowanie), w nieudacznikach, z którymi marnują czas nasze córki. Barack Obama dotyka celnie naszych najgłębszych niepewności. Jest dobrym ojcem, nie tak jak większość z nas. Nosi garnitur do pracy, a my nosimy farmerki, jeśli w ogóle nam się poszczęści i mamy jakąś robotę. Jego żona mówi nam, że nasze dzieci nie powinny jeść tego lub tamtego, i nienawidzimy jej za to – nie dlatego, że nie ma racji, ale właśnie dlatego, że ma rację”.

Tak, to kluczowy, wydobyty z mrocznego źródła cytat, który komplikuje afektywną ekonomię wyborców Donalda Trumpa. Nienawiść, owszem, ale nie dlatego, że ktoś nie ma racji, ale dlatego właśnie, że ją ma! A nienawiść taka może się brać jedynie z maskowanego długo wstydu: wstydu przede wszystkim stąd wynikającego, że ktoś inny (tamten, inny, obcy) widzi moje ubóstwo i mój wstyd pogłębia. To nie jest jedynie doświadczenie kolorowych mieszkańców Ameryki; to właśnie jest doświadczenie białych śmieci, które wstydzą się własnej degradacji i, by ochronić się przed samobójczym popędem, przed kompletnym unicestwieniem, przerzucają swój wstyd bycia kimś-mniej na innych, tamtych innych, którzy widzą ich wstyd, ale sami powinni się wstydzić, że mają aspiracje, że chcą więcej pracować za mniej, choć wcale tak nie jest.

Amerykański rasistowski suprematyzm daje się poniekąd wytłumaczyć tym zawstydzeniem białej większości w oczach kolorowej mniejszości, w oczach legalnych imigrantów, z których trzeba zrobić gwałcicieli, żeby ich wzrok obezwładnić. Jest to wstyd porzuconych odbity w oczach przystosowanych lub przystosowujących się. Jest to ten sam emocjonalny mechanizm, który – jak sądzę – napędzał polski antysemityzm. Żyd był zawsze niewygodnym świadkiem polskiego nieudacznictwa – nędzy, lenistwa – i dlatego nikt nie miał skrupułów, by Żyd zniknął, bo tylko wtedy polska arogancka nieudolność mogła spokojnie rozkwitać. W wyniku wielu odwróceń i przemieszczeń, które na miejsce jednego potężnego negatywnego afektu społecznego (antysemityzmu), wprowadziły serię afektów pomniejszych (antyimigrantyzm, antyhomoseksualizm, antyfeminizm etc.). Amerykańskie społeczeństwo, w tej części, w której wybiera Donalda Trumpa jako swego fantazmatycznego dobrodzieja, powtarza ten sam gest odrzucenia niewygodnego świadka, który ośmiela się obserwować jego stopniową degradację. Owszem, jest to grupa kipiąca od gniewu, ale to nie tylko gniew rzuca ich w ramiona Trumpa. Wydaje się, że kluczowe znaczenie ma wstyd, który republikański kandydat bezlitośnie wykorzystuje, tworząc z niego główne narzędzie swojej kampanii, tym samym niewyobrażalnie potęgując wojnę amerykańskich światów. ©

MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI jest profesorem na Wydziale Polonistyki UJ oraz Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of Illinois w Chicago. Dyrektor artystyczny Festiwalu Conrada. Stały współpracownik „Tygodnika”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2016