Życie mocniejsze od ludzi

Wśród grodzonych osiedli na warszawskim Wilanowie jest miejsce, gdzie przychodzą bezdomni.

22.11.2015

Czyta się kilka minut

Rozdawanie posiłku w Domu Chleba / Fot. Archiwum barnabici.pl x 2
Rozdawanie posiłku w Domu Chleba / Fot. Archiwum barnabici.pl x 2

Ojciec Kazimierz Lorek, proboszcz parafii barnabitów na Wilanowie, opowiada anegdotę: – Podczas wizyty we Włoszech, niedaleko Mediolanu, duże wrażenie zrobiła na mnie wykuta na frontonie jednego ze średniowiecznych kościołów łacińska sentencja, która brzmiała: „Świątynia ta powstała z ofiar biednych i doradztwa bogatych”. W tym napisie sprzed kilku wieków jest dużo humoru i ironii, ale też prawdy o współczesności.

Siedzimy w domu zakonnym ojców barnabitów, pięknie wykończonym budynku stojącym obok równie pięknego kościoła przy ul. Sobieskiego. Teraz jest już cicho i pusto, ale za dnia pełno jest tu potrzebujących. O. Lorek przestrzega: – Trzeba być ostrożnym, nie osądzać, nie oceniać. Słowa „ale śmierdzisz” bezdomnego mogą zabić. Trzeba podejść do niego jak do każdego człowieka. Staram się to robić od lat, choć nigdy nie planowałem, że będę w duszpasterstwie. Najwyraźniej Bóg tak chciał.

W listopadowe popołudnie warszawiacy stoją w korkach w drodze do domów. Ciężko pracują na swoje kariery, mieszkania i samochody, których światła widzimy teraz za oknem. Na warszawskim Wilanowie widać to najlepiej: jak grzyby po deszczu rosną grodzone osiedla dla wybrańców.
To właśnie tu poszukujemy odpowiedzi na pytanie: czy słowo papieża Franciszka, który przy wielu okazjach powtarzał, że powinnością chrześcijanina jest pomaganie potrzebującym, trafia w Polsce na dobry grunt?
 

Dom
Trafiają tu z całej Warszawy. Proboszczowie w parafiach mówią: idź do barnabitów, tam ci pomogą. Czasem – jak mówi o. Lorek – po prostu nie wyglądają jak ludzie. Wsiąknęli w ulicę, przejęli jej kolory, brud i zapach. Smród raczej. Nieogoleni i głodni. Przede wszystkim głodni trafiają do Domu Chleba na bogatym Wilanowie.

Za płotem stoją eleganckie domy. Z przystanku, na którym czasami przysypiają, warszawiacy jadą do swojego świata. Robią zakupy w pachnących wnętrzach, spotykają się z przyjaciółmi nad ciepłym posiłkiem. Obok są oni – też warszawiacy, tyle że w szmatach sztywnych od brudu – pogrzebią w śmietniku, schylą się po peta, przysną na ławce. Wejdą na zupę do o. Lorka.

W grudniu 2002 r. w parterowym pawilonie pełniącym funkcję kaplicy powstaje „punkt pomocy bliźnim”. Przychodzą pierwsi potrzebujący. Ojcowie barnabici wydają ciepłe posiłki, radzą jak postępować dalej, czego unikać, do czego nie wracać. Fundusze na pomoc organizują „na słowo” – proszą parafian o składanie datków, potem ufają, że parafianie na apel odpowiedzą. Niektórzy odpowiadają. Dom Chleba, jak z czasem nazwano punkt pomocy, funkcjonuje tak zresztą do dziś – dzięki dobrej woli i zaufaniu.

Nie zmienia się także jedno: dla bezdomnych jest podobno bardzo ważne, że pomoc otrzymują od zakonników, w pobliżu kościoła.

– To najczęściej ludzie wychowani w wierze katolickiej – mówi o. Lorek. – W „poprzednim życiu” brali kościelne śluby, chrzcili dzieci, chodzili do kościoła w niedzielę. Czasem lubimy mówić: „ten to zbłądził”, „zmarnował życie”. Ale to najczęściej życie zmarnowało tych ludzi. Nawet jeśli chcieli wyjść na prostą, nie mogli.

Andrzejowi (przed pięćdziesiątką, imię zmienione) właśnie udało się ogolić. Z wyżebranego wysupłał 2 zł na maszynkę. W dworcowej łazience namydlił twarz. Nawet się nie pozacinał.

Spotykam go na Dworcu Centralnym, po paru miesiącach przerwy. Wtedy opowiadał mi o tym, jak łatwo dotknąć dna, nawet jeśli prowadzi się w miarę normalne życie. Bezdomność to wypadkowa pecha, braku forsy i złej woli innych – mówił mi wtedy. Zdania nie zmienił.

– Mieszkaliśmy w dużym domu na Białołęce – opowiada mi po raz drugi. – Dwie rodziny. Ja z rodzicami i brat mojego ojca z żoną. Najpierw na raka umarł mój tata. Półtora roku później odeszła matka. Z tęsknoty, tak myślę, bo wyniki miała książkowe. Jeszcze tego samego dnia, kiedy znalazłem ją w łóżku, stryjek mówi: „Albo się wynosisz, albo sami cię wyniesiemy”. Przyznaję, nie byłem idealny. Czterdziecha mi już dawno minęła, łapałem jakieś fuchy – stróżowałem trochę na parkingu, trochę chodziłem w ochronie – głównie pracowałem u ojca, miał hurtownię. Ale byłem kawalerem. Po śmierci rodziców dowiedziałem się, że zaniedbali papiery – przepisali dom na stryja.

Stryj nie chciał w domu „darmozjada”. Chciał Andrzejowi pomóc, obiecał kawalerkę do wynajęcia za pół darmo. Andrzej – choć tego nie przyzna – uniósł się honorem. Pomieszkiwał w motelach, a kiedy zabrakło pieniędzy, chodził po noclegowniach. Tam nie mógł pić, a alkohol od śmierci ojca pozwalał mu funkcjonować.

Bywał na Sobieskiego w Domu Chleba: – Dostawałem ciepły posiłek, dobre słowo. Dobre to znaczy takie, że nikt mi nie mówił: „Człowieku, ogarnij się, nie pij, nie pal”. Dawali zupę, łyżkę i pozwalali w ciszy zjeść. I jeszcze czasem posiedzieć w kościele.

Nie modlił się, raczej myślał. Najczęściej o matce, że za słaba była, za krucha. Że mogła jeszcze pożyć.

Na dworcu i w okolicach błąka się od kilku lat.

– Do stryjostwa nie wrócę, nie ma mowy – mówi i patrzy w beton. – Dach nad głową mi zabrali, ale godności mi nie wyrwą.

Ilu jest takich, którzy przychodzą, jedzą i odchodzą? Ilu jest takich, do których trudno przemówić, przebić się przez ten ich gruby mur? Bezdomność sprawia, że czasem tracą zmysły, nie wiedzą, kim są i gdzie. Wielu zresztą nie ma przy sobie dokumentów, a niektórzy nie mają tożsamości – budzą się na ulicy z krwawą dziurą w głowie i ubraniu z życia, które zapomnieli.

Dziwna sprawa – brak dachu nad głową przyprawia o agorafobię, lęk przed przestrzenią.

– Kiedy wpuszczam ich do kościoła – mówi o. Lorek – zbijają się w grupkę po pięciu i siedzą ramię w ramię.

Bezdomność się zmieniła. Kiedyś wyglądała jak Andrzej z Dworca Centralnego – zarośnięty, brudny facet w średnim lub podeszłym wieku, nadużywający, który najczęściej przez to nadużywanie nabawił się kłopotów. Dzisiaj bezdomni pochodzą z różnych światów, różnych losów, czasem zaskakujących.
Oprócz takich, którzy stali się bezdomnymi z powodu picia, ćpania, straty pracy, do barnabitów przychodzą np. uciekinierzy z „instytucji zamkniętych”. Z psychiatryków, więzień, schronisk dla nieletnich, poprawczaków, domów dziecka. Przychodzą dzieci po niepowodzeniach w szkole, podobno coraz częściej. Nie mogą się zintegrować, odstają, z jakiegoś powodu szykanowane, odrzucone. Są też dzieci bezdomnych, czyli ci, którzy bezdomność dostali w spadku.

– Wśród bezdomnych wzbiera nowa fala, fala młodych – mówi o. Lorek. – Ten świat ich jakoś przytłacza. Próbują z nim walczyć albo się jakoś w niego wpasować. Coraz częściej im się to nie udaje. Ostatnio P., z naszej parafii – o. Lorek pokazuje klepsydrę z nazwiskiem 23-latka. – Dobry dom, dobre wychowanie. Studiował, miał przed sobą cały świat. Wielu w jego sytuacji ucieka i potem trafia do nas. On się powiesił. W liście do rodziców napisał: „Przepraszam, że nie dałem rady”.
 

Godzina
– Bywa tak, że moi parafianie są bardziej skorzy do pomocy niż do modlitwy – uśmiecha się o. Lorek. – W okolicy mieszka wiele osób wątpiących albo całkiem niewierzących i wrogich Kościołowi. Często jest tak, że kiedy widzą kolejki biednych i głodnych ludzi do Domu Chleba, zmieniają się. To prawda, mieszka tu dużo zamożnych rodzin. Ale nie jest tak, że im bogatsi jesteśmy, tym chętniej pomagamy. Zdarza się, że ci bogaci najbardziej marudzą – a to że ławki w kościele niewygodne, a to że zimno. Ale od siebie dają niewiele.

– Planuję stworzyć tu łaźnię dla bezdomnych – mówi o. Lorek. – Potrzebuję ok. 250 tys. zł. Ogłoszę zbiórkę, a datki będę liczył po mszy, przy wszystkich. Będą pewnie tacy, co uciekną, oburzą się, że w kościele pieniądze liczę. Ale może przemyślą, wrócą i coś dorzucą. Po tygodniu zrobię to samo, a jeśli będzie brakować, zwrócę się o pożyczkę. Łaźnia musi stanąć.

Bogactwo nie otwiera oczu. Choć podróżujemy do dalekich krajów, oglądamy zagraniczne filmy i czytamy książki, to bywamy zamknięci – przyznaje o. Lorek. Zakuci jak w żelazie, twardzi wobec innych. Zwłaszcza biednych. Nie chcemy ich widzieć, odwracamy oczy. Dom Chleba w takiej okolicy musi wielu kłuć, uwierać jak kamień w bucie.

Witek, 35-letni właściciel małej firmy logistycznej, kupił mieszkanie przy ul. Śródziemnomorskiej, po sąsiedzku, na Stegnach, dzięki kredytowi we frankach. Nie śpi spokojnie: – Człowieku, jeden błąd i leżę. A na głowie żona, dziecko. Gdybym martwił się jeszcze o to, że ktoś tam nie dojada, tobym w ogóle nie funkcjonował.

Do kościoła na Sobieskiego nie chodzi. W niedzielę odsypia, bo w sobotę pracuje. Mówi, że kiedy będzie mu to potrzebne, do kościoła wróci. Jak to potrzebne? – pytam Witka. Nie bardzo umie odpowiedzieć. Czy bezdomni mu przeszkadzają? Jemu nie – przyrzeka. Ale jego znajomym już tak. Bo śmierdzą w tramwajach, bo żebrzą, bo potrafią być agresywni, bo jak już wyżebrzą, to tracą na alkohol. – A znasz któregoś, rozmawiałeś? – Czepiasz się – mówi Witek. – Dzisiaj jest za dużo zmartwień, żeby się przejmować innymi. I to jeszcze obcymi.

Z początku Dom Chleba nie wzbudzał entuzjazmu parafian. Zwyczajnie bali się kontaktu z „ludźmi znikąd” – jak napisał kiedyś o. Lorek – brudnymi, obszarpanymi. Bezdomni zbierali się w grupy na terenie osiedla, dochodziło do kłótni, rękoczynów. Proboszcz pisał do parafian: „Pamiętajmy, że bezdomni w naszych osiedlach nie spadają z nieba, nie wyrastają spod ziemi. Oni przychodzą z normalnego życia, z którego odpadają w jakimś niesprzyjającym momencie. Nagle tracą pracę, zdrowie, mieszkanie, przyjaciół, rodzinę, rozum. Zyskują w zamian brud, alkoholizm, narkotyki, wszy, choroby i inne nieszczęścia. Tych bezdomnych rodzi egoizm, niewrażliwość serc i obojętność otoczenia. Warto więc pamiętać, że nie ma takiej kromki chleba, której nie można podzielić na dwie części...”.

O. Lorek wrócił właśnie z Brazylii. Tamtejsze kościoły również organizują pomoc dla potrzebujących, ale z własnej woli pracują przy tym w większości świeccy: doradcy, lekarze, kobiety donoszące komunię do chorych i biednych. Przede wszystkim to jednak rola miasta – to samorządowcy muszą zadbać o pomoc dla najuboższych. Tymczasem parafia barnabitów od polskich władz wsparcia nie otrzymuje.

Jak reszta Kościoła reaguje na działalność o. Lorka? Zamiast odpowiedzi wprost, zakonnik dzieli się anegdotą o księdzu z Genui, którą usłyszał podczas swoich studiów we Włoszech od kardynała Giuseppe Siriego, arcybiskupa Genui. Na pewnego proboszcza poskarżyli się jego dwaj koledzy, także proboszczowie pobliskich parafii, że tamten zaniedbał kościół, gdzie panuje nieład i brud. Kardynał wysłał do tej parafii wizytatorów, którzy potwierdzili te zarzuty. Kardynał dobrze znał owego proboszcza, więc postanowił osobiście udać się do niego, by porozmawiać, ale również poinformować o swojej decyzji odwołania go z funkcji i przeniesienia na emeryturę.

Kiedy przyjechał do tej parafii, naocznie przekonał się, że kościół jest bardzo zaniedbany, nawet szaty liturgiczne były nieświeże. Poprosił jeszcze proboszcza o wgląd w księgi metrykalne. Okazało się, że są prowadzone starannie. Przy tej okazji proboszcz wręczył kardynałowi kilka innych ksiąg. Był to spis nazwisk i adresów ludzi, do których proboszcz chodził z komunią św., olejami, udzielał pomocy materialnej, lekarskiej, żywnościowej. Na pytanie kardynała o te księgi proboszcz wyjaśnił, że ma w parafii wielu ludzi, których codziennie wyszukuje w kanałach i pustostanach – głodnych, brudnych, opuszczonych przez wszystkich. Im właśnie poświęcał najwięcej uwagi. Spodziewając się odwołania z funkcji proboszcza, prosił kardynała, by te dodatkowe księgi przekazał jego następcy. Kardynał ucałował ręce kapłana i nie tylko nie zwolnił go z funkcji proboszcza, ale obiecał wysłać mu do pomocy wikariusza.

– Chciałbym, żeby to wybrzmiało: wybiła dla Kościoła godzina pomocy innym. Idźmy za Franciszkiem – mówi o. Lorek. – Stań za biednym, a będziesz miał udane życie. Ta pomoc do ciebie wróci. Trochę spokojniej zaśniesz.
 

Koperta
Być może spokojniej zasnął ten, który pewnego dnia, przed wielu laty, kiedy w parafii było tak ciężko, że brakowało na wypłaty dla pracowników, zostawił wielki szklany słój. Mężczyzna podobno był wysoki i nosił kaptur, żeby pozostać anonimowym. Kiedy proboszcz zajrzał do słoja, zobaczył białą kopertę w formacie A4. W środku znalazł 20 tys. zł w dwustuzłotowych banknotach. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2015