Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
“We czwartek, 10 grudnia 1998, około godziny siedemnastej poczułam zdecydowane przynaglenie, żeby spróbować poruszyć nogami. Początkowo pomyślałam, że to pewnie jedynie sugestia spowodowana trwającą modlitwą. Jednak myśl była natarczywa i nie opuszczała mnie, więc po upływie około pół godziny zdecydowałam się spróbować". To słowa Joasi Grodzickiej, chorej na stwardnienie rozsiane, wówczas od ponad trzech lat przykutej do łóżka, wspieranej oddechowo przez “żelazne płuca" lub respirator. W toruńskim Seminarium Duchownym od 8 grudnia trwała nowenna o łaskę beatyfikacji ks. Wincentego Frelichowskiego, podczas której modlono się również o zdrowie dla Joasi. To przyjęta w Kościele praktyka, że prosząc Boga o potwierdzenie świętości czyjegoś życia, prosi się zarazem o jakąś łaskę za przyczyną tej osoby.
Kilka dni później Joasia już chodziła, a latem wróciła z bratem w ukochane Gorce... Nam, niewiernym Tomaszom, świadectwo jej cudownego uzdrowienia i jej wiara w sprawczą moc modlitwy są bardzo potrzebne. Dzięki Joasi, możemy tego cudu dotknąć. Możemy w i e d z i e ć, bo cud stał się jednej z nas, naszej koleżance, przyjaciółce, dziewczynie ze środowiska organizacji pozarządowych.
Wózek i piwo
Dziewczynie zwykłej i niezwykłej, o której chcę napisać coś więcej, bo w książce “W promieniach Miłosierdzia", opublikowanej niedawno przez Wydawnictwo Sióstr Loretanek, o tym, co robiła, pisze skromnie. “Nie będę tu wspominać żadnych działań, w których brałam udział" (wszystkie cytaty pochodzą z książki) - te “działania" to co najmniej dwie organizacje funkcjonujące do dziś, a “udział" oznacza inicjatywę i pracę, do której przyciągnęła wielu innych.
Poznałam ją w listopadzie 1993 r., podczas wręczania przyznawanych przez “Super Express" nagród “Człowiek lek na całe zło". Obie byłyśmy laureatkami. Ja dopiero wchodziłam w świat organizacji pozarządowych, ona była jedną z jego twórczyń. Było coś przyciągającego w jej uśmiechu, sposobie rozmowy; jej wózek był otoczony tłumem przyjaciół, jedni podchodzili z gratulacjami, inni dyskutowali o jakimś transporcie. Joasia bowiem uruchomiła Fundację Transportu Usług Specjalistycznych, która jako pierwsza w Warszawie zajmowała się wożeniem niepełnosprawnych. To ona narzuciła styl: ma to być usługa “od drzwi do drzwi" i nie może być traktowana jako przywilej, ale jako prawo do swobodnego poruszania się. Nie mogło być wyboru usługi między wyjazdem do lekarza i wyjazdem do kina. Joasia rozumiała poczucie godności człowieka niepełnosprawnego. Przejazdy były oparte na zasadzie komunikacji miejskiej (bilet, łączone trasy), koszt zawsze taki sam, bez względu na piętro, z którego trzeba znieść wózek. Organizatorka zarażała pasją i wizją działania; wiedziała, jak działać szybko i skutecznie. Zaprzęgała do pracy ludzi, którzy nie spodziewali się, że mogą w życiu zajmować się robieniem czegoś dla innych. Piotr Todys, zapytany, co robił, zanim poznał Joasię, mówi “piłem piwo". Piotr do dziś jest dyrektorem fundacji TUS.
Wychowana w “bardzo kochającej się i zżytej rodzinie, której ciepło dawało poczucie bezpieczeństwa; wśród osób, które bez słów, swoim codziennym postępowaniem pokazywały, kędy droga pośród zawiłości tego świata". Absolwentka psychologii na UW, doktorantka Zakładu Neurofizjologii Instytutu Biologii Doświadczalnej PAN, wolontariuszka w Instytucie Reumatologii w Konstancinie, w okresie studiów zaangażowana w Ruch Światło-Życie, a podczas choroby - w Odnowę w Duchu Świętym. Oprócz TUS, twórczyni i wiceprezeska warszawskiego oddziału Polskiego Stowarzyszenia Stwardnienia Rozsianego. W jej domu składano pismo “Nadzieja", Joasia udzielała chorym porad telefonicznych, organizowała grupy wsparcia, warsztaty ceramiczne i rehabilitację na Świętojerskiej. Wszystko działa do dziś.
Żelazne płuca i wolność
Z jej zdrowiem zaczęło dziać się “coś niepokojącego" podczas studiów. Najpierw musiała zrezygnować z koszykówki, potem z wędrówek po górach, z pracy wolontariackiej na Reumatologii, a w końcu również z ulubionej pracy w Instytucie. Z życia pełnego ruchu, po trzech latach prób zdiagnozowania choroby i powolnej utracie sił, kiedy dowiedziała się o wyroku “stwardnienie rozsiane", musiała “znaleźć właściwe metody »oporu«"... Wiedziała, że nie ma szans na poprawę.
To, co było słabością, potrafiła jednak przekuć w siłę. Przede wszystkim nie oszukiwała się. “Nie umiałam żyć, nie znając prawdy" - wspomina czas, kiedy była całkowicie unieruchomiona. We wszystkim szukała pozytywów. “Przestałam uważać wózek za symbol własnej klęski, a jedynie za środek, który umożliwi mi zachowanie kontaktów z zewnętrznym światem" - pisze w innym miejscu. Ustaliła hierarchię ważności spraw: “lepiej zrobić to świadomie, samemu wybrać, niż dawać się »wodzić za nos«". Była przekonana, “że wraz z pojawieniem się choroby człowiek nie traci nic ze swojej wolności", bo “wolność zaczyna się dopiero tam, gdzie wyzwalamy się z uwarunkowania wszystkiego naszymi »chceniami«"...
Kiedy we wrześniu ’95 “położyła się", unieruchomiona w “żelaznych płucach", które za nią oddychały, przyjaciele próbowali zatrzymać ją w Warszawie. Chcieli, żeby jak najdłużej była z nimi. Początkowo wierzyli, że to stan chwilowy, potem wiedzieli, że jak już wyjedzie, to na zawsze. Skrzyknęli się i zorganizowali codzienne dyżury: pomoc w myciu, przekładaniu, zmienianiu pieluch, jedzeniu, zakupach, czytaniu. “Zaczęły się długie miesiące dosłownego balansowania na granicy życia i śmierci. Nagłe zapaści i okresy trochę stabilniejsze, w których jednak cały czas duszność była tak duża, że nie mogłam mówić, czasem też i łykać. (...) pojawiało się uczucie, że jestem na skraju jakieś czarnej czeluści". Po pół roku w szpitalu wróciła, dalej mając kłopoty z oddychaniem, do warszawskiego mieszkania, gdzie opiekowała się nią Mama, wspierana nadal przez przyjaciół. Jeszcze w szpitalu otrzymała nagrody POLCUL i Ministerstwa Pracy, za które przyjaciele kupili specjalne łóżko i materac. Po kolejnych kilku miesiącach, kiedy stało się oczywiste, że nic się nie poprawi, rodzice zabrali ją do Torunia.
Kiedy trzeba ją było przewieźć, okazało się, że nie tak łatwo znaleźć samochód - taka była długa. Już nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, bo znali ją tylko na wózku, a potem na leżąco. Gdy wstała po uzdrowieniu, dziwili się, jaka jest wysoka.
Powrót do Torunia to był “kolejny koniec świata". Zostawiła przyjaciół i wszystko, czym było jej dotychczasowe życie: “Jak żyć, będąc skazaną na łóżko i cztery ściany pokoju? Nie będę nawet wyliczać, ilu rzeczy zwyczajnie się bałam i z jakimi wewnętrznymi ciemnościami łączy się ten okres życia. Z całych sił tylko starałam się modlić, żebym umiała przyjąć wszystko, co przyjdzie, cokolwiek by to było".
Pożar i szczęście
Wiele osób niepełnosprawnych uważa, że kontaktowanie się z innymi niepełnosprawnymi ogranicza ich samych. Joasia widziała to inaczej. Nie bała się myśleć o sobie jako o jednej ze wspólnoty chorych. Nie myślała “oni". Jej droga do akceptacji, to droga “pełnego szacunku przyjęcia własnego życia i znalezienia w nim szczęścia". Wartością tych słów jest to, że nie są wyuczonymi formułkami; że stoi za nimi niełatwe doświadczenie. “Dobijanie się do tego przekonania pamiętam jako jeden z najboleśniejszych momentów mojego życia i ogromnie jestem wdzięczna Panu Bogu, że poprowadził mnie właśnie przez te trudne zakręty".
Joasia złamała więc bardzo wiele stereotypów dotyczących ludzi niepełnosprawnych. To, że póki mogła, wiele podróżowała będąc na wózku, że prowadziła aktywne życie - może już specjalnie nie dziwić. Ale nie zrezygnowała nawet wtedy, kiedy leżała. Rozwijała się duchowo, czytała pisma św. Teresy od Dzieciątka Jezus i św. Jana od Krzyża. Ojciec kupił specjalnego, długiego poloneza, pożyczyli nosze i jeździli do kościoła, do przyjaciół, do karmelitanek w Łasinie, na działkę w Osieku.
Doświadczenie Joasi pokazuje zupełnie nowy wymiar Bożej Miłości, bez której nasze istnienie nie byłoby możliwe. “Jedynie ten, kto się dusił, wie, jak straszny lęk ogarnia wtedy człowieka. (...) Zapadanie się gdzieś, skąd nie sposób wezwać pomocy, dać jakikolwiek znak... Tracąc oddech człowiek po prostu niknie. Doświadczenie tego zanikania daje pewność, że Boża Miłość »stwarza nas do życia« w każdej sekundzie, że bez niej po prostu mnie nie ma". Trudno o tym pisać, ale Joasia fizycznie odczuła, że “gdyby Boża Miłość odwróciła się od nas bodaj na chwilę, bylibyśmy wobec tej pochłaniającej nicości jak sucha słomka wobec szalejącego pożaru"... Jej przeżycie mówi, że każda chwila naszego istnienia jest chroniona przez Boga. Sama nieraz doświadczyłam tej Miłości i wierzę w Jej istnienie, ale poprzez świadectwo Joasi mogę tego doświadczenia dotknąć i w i e d z i e ć.
Kolejne dotknięcie dotyczy modlitwy. Joasia pisząc o swoim uzdrowieniu mówi: “czuję się przyniesiona przed Jezusa wiarą innych. (…) Myślę, że ta modlitwa kochających osób naprawdę trzymała mnie przy życiu, bo mnie samą przerażała wtedy raczej perspektywa życia w tym stanie, w jakim byłam, niż myśl o śmierci". Czytając jej książkę zrozumiałam, jak ważna jest moja wiara i modlitwa - nie tylko dla mnie, ale dosłownie dla całego świata. Taka świadomość, to ogromne zobowiązanie wobec świata i ludzi, których życie dzięki mojej modlitwie może się przemienić.
“Uzdrowienie, którego doznałam, jest bardzo mocnym znakiem nadziei dla innych chorych" - pisze Joasia. Ale dzięki jej książce zrozumiałam też, że cud uzdrowienia to nie tylko dar, to przede wszystkim zadanie, czasami bardzo trudne. Myślę o momencie, kiedy kilka dni po uzdrowieniu musiała zdecydować, czy odstawić leki, które, przyjmowane co osiem godzin, dotąd podtrzymywały ją przy życiu. To trudne zadanie zaufania. Późniejsza decyzja o wstąpieniu do Karmelu to zadanie odpowiedzialności nie tyle za niezwykły dar zdrowia, co za doświadczenie siły modlitwy. “Tak, teraz moje »być dla innych« jest tutaj, przed Tabernakulum, aby tutaj swoje życie »utracić«".
Gdy patrzę na świat oczami Joasi, widzę, że jesteśmy otoczeni cudami, których nie potrafimy dostrzec. “Właściwie znak uzdrowienia, którego doznałam, wydaje mi się teraz cudem zupełnie na równi z cudem każdego oddechu, każdego kroku. Po prostu życie jest cudem, czymś darmo danym przez Stwórcę i w każdej chwili przez Niego podtrzymywanym".