Zima zła, dobry Bóg

Niepokoiły mnie metafory, jakich używamy, aby zdać relację z przełomowych wypadków polskich dziejów, od epoki rozbiorów poczynając. Mówią one zatem najpierw o "pięknym maju", o "powstaniu listopadowym" i tym "styczniowym", a potem o "zamachu majowym", "konstytucji kwietniowej", "klęsce wrześniowej", wreszcie o "październiku", "marcu", "grudniu" czy "sierpniu". Mówią też o "odwilży" czy "przedwiośniu", "wiośnie wojny, wiośnie urodzaju", "zimie waszej, wiośnie naszej".

25.03.2008

Czyta się kilka minut

Alfred Wielusz-Kowalski, Ścigani przez wilki, ok. 1885, olej na płótnie, 36.2x48 cm / Z archiwum Agra-Art /
Alfred Wielusz-Kowalski, Ścigani przez wilki, ok. 1885, olej na płótnie, 36.2x48 cm / Z archiwum Agra-Art /

W tym szczególnym języku kryje się doświadczenie społeczeństwa wiejskiego, agrarnego, które - nie doznając ani głębszego działania chrystianizmu z jego linearnym rozumieniem czasu, ani też wpływów nowoczesności z jej racjonalizmem - pozostało we władaniu świadomości archaicznej, poddanej wierze w cykliczny obieg dni i godzin, lat i miesięcy, tak jak dzieje się to w naturze. Przy takim podejściu natura zdaje się określać bieg historii, porządek zdarzeń. Tym samym natura staje się przedmiotem rozmaitych operacji ideowych czy, szerzej, kulturowych, poprzez które jednakże - mniej lub bardziej niejawnie - podlega zawłaszczeniu, "wyistacza się". Dotyczy to w szczególności, choć nie tylko, zimy.

Chcę napisać o sprawie prostej, a nieobecnej dziś w naszej myśli. O tym, że Boże Narodzenie czy karnawał niosą w sobie, pod osłoną świątecznej feerii, pewną tajemnicę zimy, tajemnicę ponurą i ciemną, której teraz już się na ogół nie pamięta. Zwłaszcza w tych dniach i latach, kiedy zima jest byle jaka i atakuje tylko od czasu do czasu, niechlujnie i bez należytego rozmachu.

Jest tak z owym zapomnieniem nie dlatego wcale, że - jak mówi Wiola w Szekspirowskim "Wieczorze Trzech Króli" - "natura nieraz skrywa pięknem ohydne skazy" i że pod jasnymi płaszczami śniegów niknie i stężała, surowa ziemia, i okrucieństwo wyziębłego do szpiku świata. Jest tak z racji najzupełniej przeciwnych: dlatego właśnie, że wszystkożerna kultura masowa zawłaszczyła naturę, przeobraziła ją w dobrze oswojony produkt. Że w trybikach tej tandetnej kultury najsroższa z pór roku stała się przesłodzoną bajeczką z filmów Disneya, rojowiskiem towarów i uciech, krainą świątecznego obżarstwa i alpejskich sportów, cudowną przestrzenią, której krasy, barwy i smaku dodają wszystkie te wspaniałe towary z reklam.

Polityka i mit

Zachód wchodził w taki komercyjny krajobraz powoli, łagodnie, budował go stopniowo. My natomiast otrzymaliśmy go nagle i, na pozór, za darmo. Dlatego też wielu z nas żyje jeszcze jakoś, coraz wprawdzie słabiej i z reguły nieświadomie, pamięcią o tej dawnej zimie, której resztki rozwiały się wraz z widmem komunizmu. Tak: my wszyscy, którym przyszło spędzić parę dziesiątków lat pod niepięknym niebem komunizmu, okupacji czy nawet ubożuchnej II Rzeczypospolitej, pamiętamy jeszcze surowość zimy. Pamiętamy jej demonię czy nędzę. Ale w znacznej mierze była to przecież nędza i demonia czysto ludzka, we wnętrzu której białe piekło zimy sprzęgało się w jedność z polityczną przemocą.

I w naszej świadomości, jak czarne rany, otwierają się ikony tamtych prześladowań i klęsk, ikony polskiego losu wydanego na pastwę "historii spuszczonej z łańcucha" (Jerzy Stempowski). Wracają do nas powidoki syberyjskiej "nieludzkiej ziemi", transportów na Kołymę, krwi na śniegu, robotniczych trupów z grudnia ’70 i z grudnia ’81, żołnierzy Jaruzelskiego grzejących się przy tzw. koksownikach. O tych ostatnich zresztą Bożena Krzywobłocka, nacjonalistyczna dewotka komunizmu, wykrzykiwała patetycznie i piskliwie z telewizyjnego pudła, że przypominają jej powstańców styczniowych. Miała rację, choć bezczelnie próbowała odwrócić moralny sens zdarzeń: zimą stanu wojennego - a w mojej pamięci rozciąga się ona na osiem okropnych lat - kończył się w Polsce na dobre (w sposób straszny, pokraczny i symboliczny) spóźniony wiek XIX, wiek narodowego upodlenia i zniewolenia. I, oczywiście, ustawicznego buntu.

Ale mnie idzie teraz o coś zupełnie innego, głębszego niż polityka czy nawet historia: o jakieś zło metafizyczne i o zmaganie się z nim archaicznych kultur, które również odzywa się niekiedy gdzieś z trzewi współczesności. Coraz - oczywiście - słabiej: nigdzie chyba nie pisano i nie mówiono chociażby o tym, że o wyborze 13 grudnia 1981 roku na moment wprowadzenia stanu wojennego nie zdecydowały tylko względy pragmatyczne, lecz i nieświadome albo półświadome, a zwykłe dla jedynowładczych systemów kojarzenie się z pradawnymi mitami, symbolami, rytuałami, z pogańskimi w rodowodzie kultami solarnymi (a 13 grudnia, dzień św. Łucji, to przecież w wierzeniach i praktykach północnej Europy dzień triumfującego już słońca, płonących ogni, blasku, co zwycięża dookolne ciemności). I, rzecz jasna, przeciwnie: reżymy takie spychają ideowych przeciwników w zmitologizowany krąg podziemi i zła - tak jak stało się to z rozgromioną i demonizowaną przez oficjalną propagandę "Solidarnością".

Widma grudniowej nocy

Jeszcze gdzieś w mrokach mojego dzieciństwa - dzieciństwa na głębokiej prowincji, poddanego ciśnieniu biedy i gomułkowskiej "smuty" (wolnego jednak od zabójczych fantazmatów telewizji i konsumpcyjnych złudzeń) - tkwiły ślady tej archaicznej walki z demonią. Groza zimowej nocy i zła, jakie ją zamieszkuje, przemawiała wtedy bez kostiumów i masek. Zwłaszcza grudzień był nie do zniesienia. Jego krótkie i sine dni nie dawały żadnej ulgi od długich, przepastnych nocy, od tęgich mrozów, od nieprzebytych śniegów, od widm, które wypełzały o zmroku z głębi lasów. I, co gorsza, od widm, które wyłaniały się z ludzkiej pamięci i wyobraźni. Baliśmy się wtedy wszyscy, dorośli i dzieci. Baliśmy się zwłaszcza własnego strachu, który czaił się wszędzie: za osłoniętym lichą firanką oknem domu na przedmieściu, w brzozowym zagajniku na pobliskim wzgórzu, w obcej twarzy, na rozstaju dróg, w śnieżnej zamieci, na zakurzonym strychu, we wspomnieniach.

Wspomnienia były zresztą najgorsze. Obie wojny światowe i stalinizm zostawiły w nich ślady bez dna. Grasowała w nich wciąż suka-historia, grasowali zdziczali żołdacy wszystkich możliwych armii i oprawcy wszystkich możliwych narodów. Mieszała się w nich mentalność ofiar i katów, rabusiów i obrabowanych, gwałconych i gwałcicieli. Podnosiły się w nich trupy o kalekich, okrwawionych kadłubach i wołały - do kogo? o co? - straszliwym głosem.

Mówiono o tym wszystkim w długie zimy - kuląc się przy kuchennych paleniskach, przy kaflowych "poniemieckich" piecach - choć nie było właściwie języka, jakim można było wypowiedzieć te potworne przeżycia. Kalekie słowa rozbitków - niepiśmiennych w większości, wyrzuconych z rozmaitych zakątków Kresów wprost na nieczułe pagórki Warmii, w miejsce, gdzie nawet Bóg musiał mieszkać w obcych, zimnych, gotyckich kościołach z czerwonej cegły - krążyły więc bezradnie w powietrzu, jak żydowskie dybuki, szukające zadomowienia w ludzkich głowach.

Dziś pamiętam zaledwie strzępy tamtych opowieści. Jakieś gadki o wilczych stadach atakujących rozpędzone do szaleństwa sanie, o Żydzie duszonym przez diabła na zakrzepłym od mrozu strumieniu, o zmrożonych na śmierć żołnierzach, którzy powstają o zmroku z zasp i szukają schronienia w samotnych domach, o białych, widmowych koniach, co galopują szybciej od zamieci, o dzieciach porzuconych na zginienie w śnieżnym pustkowiu... I o utraconej, a ciągle obecnej przestrzeni domowego mitu, białej klechdy domowej, o jakiej mówił choćby Józef Czechowicz w wierszu "Piłsudski":

śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie

zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał

dawny czas w zegarach szafach skrzyniach

litwa litwa

pryzmaty dachów tkwiły na wonnych ścian zrębie

dachy strzegły i drzwi i serca okiennic

ganek raźnie skrzykiwał do siebie gołębie

prowadząc na ogródek ze sosnowej ziemi

jezioro sine wolno szło do brzegu

usypiając fale jak dzieci

w domu dzieci bez kołysek kołysał spod śniegów

jęczący nieustannie rok 63

Archiwum wyobraźni

Nie rozwierała się tu zatem przepaść między tym, co "niskie", a tym, co "wysokie" w kulturze. Te same przecież doznania białego piekła przemawiały do mnie z kart książek, które wtedy czytałem, z marnych, rozmazanych reprodukcji obrazów. Wizja była tu jednorodna, wspólna całej tej dziewiętnastowiecznej jeszcze kulturze, niezależna od społecznej hierarchii, od typu dyskursu. I jednorodny, wspólny był wielki i drastyczny mit zimy.

"Tylu tu [na Naddniestrzu - ZM] ludzi schodziło ustawicznie ze świata nagłą śmiercią, bez spowiedzi, bez rozgrzeszenia. Basia [Wołodyjowska - ZM] przypomniała sobie wszystkie opowieści, które wieczorami w Chreptiowie prawili przy ogniu rycerze: więc o dolinach przepaścistych, w których, gdy wiatr powiał, zrywały się nagle jęki: »Jezu, Jezu!« - o płomieniach błędnych, w których coś chrapało - o śmiejących się skałach - o bladych dzieciach »sysunach« z zielonymi oczyma i o potwornej głowie, które prosiły, by je zabrać na koń, a zabrane poczynały wysysać krew - wreszcie o głowach bez kadłubów chodzących na pajęczych nogach i o najstraszniejszych z tych wszystkich okropności, dorosłych upiorach, czyli tak zwanych z wołoska »brukołakach«, które wprost rzucały się na ludzi. Poczęła się żegnać znakiem krzyża i nie ustawała dopóty, dopóki nie zemdlała jej ręka, ale i wówczas odmawiała litanię, bo żadną inną bronią przeciw nieczystym siłom nie można było poradzić" [cytat].

To, co mówił stary analfabeta gdzieś spod Wilna, Wołkowyska czy Kamieńca, biegło więc jednym duktem z opisami śnieżnej zawiei w "Krzyżakach", z relacją o upiornej wędrówce Basi Wołodyjowskiej przez porażone mrozem bory i stepy, z koszmarem tych scen z Sienkiewicza czy Żeromskiego, w których "wilcy konie rżną", a samotny człowiek kona na uciechę krukom i wronom. I te same otwierały się w tych kresowiackich gadkach-szmatkach widoki nieludzkiej bieli, co na pobladłych, ascetycznych fotografiach Stanisława Filiberta Fleury’ego, co na rysunkach i grafikach, akwarelach i płótnach Teodora Axentowicza, Anny Bilińskiej-Bohdanowicz, Józefa Brandta, Józefa Chełmońskiego, Stefana i Mieczysława Filipkiewiczów, Maksa Gierymskiego, Artura Grottgera, Marcelego Harasimowicza, Michała Ichnowskiego, Władysława Jarockiego, Stanisława Kamockiego, Wiktora Koreckiego, Juliusza, Wojciecha, Jerzego i Karola Kossaków, Tadeusza Makowskiego, Jacka i Rafała Malczewskich, Józefa Mehoffera, Fryderyka Pautscha, Władysława Podkowińskiego, Ferdynanda Ruszczyca, Adama Setkowicza, Kazimierza Sichulskiego, Jana Stanisławskiego, Januarego Suchodolskiego, Wojciecha Weissa, Alfreda Wierusza-Kowalskiego, Zygmunta Wasilewskiego, Stanisława Witkiewicza, Witkacego, Witolda Wojtkiewicza, Leona Wyczółkowskiego, Stanisława Wyspiańskiego i setek innych artystów.

A nade wszystko Juliana Fałata, ironicznie zwanego swego czasu przez mieszczańskich smakoszy "malarzem śniegu". Ale ironia smakoszy niech smakuje smakoszom. Bo te Fałatowskie chociażby śniegi nie dla niej. Bo ich metafizyczna groza - groza samej materii, materii w swej niebywałej potędze, materii nasyconej szkarłatnym niczym posoka światłem albo też podszytej głęboką czernią, granatem i posępną żółcią, śmiercią i przerażeniem, nieobecnością człowieka i jego zbożną nienawiścią - oraz ich metafizyczny patos były i są odporne na jej salonowe szczebioty i umizgi.

Było w tych zimowych opowieściach z kresowia i niemałe archiwum wyobraźni, w którym żyły ciągle szczątki starych, prawiecznych mitów (Mircea Eliade pisze o nich, że są wspólnym neolitycznym podglebiem eurazjatyckiej kultury), i resztki historycznych doświadczeń z różnych epok. Dobry Bóg, który unosił się nad tym wszystkim, był Bogiem chrześcijańskiego obrzędu, chrześcijańskiego święta, Bogiem skwapliwej dewocji, pokornej i czystej, pewnej zbawienia, jakie daje przykładna i skrupulatna praktyka, sprawowanie modłów, postów i dni radosnych, choć przecież musiał wiedzieć, że nie zawsze owe zbożne nawyki pochodziły z głębi prawdziwie Chrystusowej wiary.

Wigilia i "straszne dni"

Czuło się dobrą obecność Boga szczególnie w wieczór wigilijny. W kręgu światła, w pobliżu choinki, podczas śpiewania kolęd, przy stole. Blask wówczas triumfował, lęk pryskał. Działy się wprawdzie różne niepokojące sprawy, blask ciemniał, nieskończoność obnażała swe granice - ale wszystko zaczynało iść ku dobremu: oto przecież wstała już pierwsza gwiazda, moc truchlała, a śmiertelny król powrócił, aby objąć swe jasne panowanie nad wiekami. Nie bez racji właśnie 25 grudnia 1910 r. - cztery miesiące przed śmiercią - Stanisław Brzozowski pisał w "Pamiętniku": "Bóg wszechobecny, każdy fakt życia najbardziej przelotny określa życie, jest nim raz na zawsze, więc jest utrwalony w tym, co w zestawieniu z jednostką, z chwilą, jest trwaniem, pewnym sensem trwania i nie tylko czasem, ale źródłem samego czasu i samą potęgą życia ludzkiego, więc żyjąc musimy mieć tę prawdę przed oczyma".

Nie wiedziałem wtedy, w najdalszym dzieciństwie, że Boże Narodzenie kładzie swój blask na ciemnej i złowieszczej tkance, jaką żywiła się stara przedchrześcijańska wiara Europy. Na przekonaniu, że czas od 25 grudnia do 6 stycznia to tak zwane straszne dni, w głębi których noc, upiorność, szataństwo i zima potęgują swe siły i próbują ostatecznie zmierzyć się ze światłem i dobrem. Było się tu na granicy przemiany, na granicy czasów - we władzy zimowego przesilenia, kiedy ciemność osiągała zarazem szczyt i kres panowania nad człowiekiem i naturą, i kiedy, jak chcieli starożytni Rzymianie, Sol Invictus, Niezwyciężone Słońce mitraizmu i innych wschodnich kultów (oraz, od 274 roku, za sprawą Aureliana, zachodniego kultu cesarskiego), z którym triumfujący chrystianizm utożsamił swojego Dobrego Zbawcę, zaczynało odzyskiwać władzę. Działo się tak zarazem owego dnia jak w smętnej północnej baśni Hansa Christiana Andersena: gdy staje się cud przemienienia i miłość Gerdy topi lodowy oścień w sercu Kaja i wyrywa go z objęć Królowej Śniegu...

Czas od Bożego Narodzenia do Trzech Króli - owe "straszne dni" - cały został napiętnowany takimi dwoistościami, rozdarciami, napięciami. Zwłaszcza w swych momentach przełomowych: u progu (wieczór wigilijny), w połowie (noc sylwestrowa), u kresu (wieczór Trzech Króli). Wtedy bowiem pracowały najmocniej tryby zmagań światła z ciemnością, zmagań wiary w Dobrego Króla z lękiem przed upiorami zimowej nocy. Wtedy też najsilniej odzywała się archaiczna natura świętowania i święta, obrzędowa pamięć o pierwotnym mitycznym początku, o właściwym mu poczuciu nadmiaru i zamęcie, w którym chwieją się wszelakie normy i hierarchie, w którym świat zwierzęcy i boski, ludzki i demoniczny mieszają się z sobą. W którym zacierają się granice między radością i smutkiem, światłem i mrokiem, światem tym a tamtym, między błazenadą a patosem, między nadzieją a trwogą, między pragnieniem odnowy a ochroną odwiecznych, utrwalonych walorów.

"Białe ściany polskiego domu" stawały się istotną przestrzenią niepokojącej gry Dobra ze złem, przestrzenią najzupełniej podobną do tej, jaką znamy choćby z Hoffmannowskiego "Dziadka do orzechów", z malowanych desek holenderskich, flamandzkich, niemieckich mistrzów, ze średniowiecznego Święta Osła (Święta Głupców, Święta Błaznów), z dzieł Szekspira... Myślę choćby o komedii znanej w Polsce jedynie pod schrystianizowanym tytułem "Wieczór Trzech Króli". Kiedy jednak wielki dramaturg wystawiał ją 6 stycznia 1602 roku, pragnął uczynić z tej komedii obrzędowe widowisko, które zachowuje i odnawia wszystkie właściwości archaicznego błazeńskiego rytuału, jaki pojawiał się u kresu "strasznych dni". Stąd rzeczywisty tytuł: "Dwunasta noc, czyli Kiedyż to ja byłem". Stąd kuglarska przewrotność i odwrócenia, stąd maski i udawania, stąd obraz paradoksalnej rzeczywistości, w głębi której strażnik ładu i moralności okazuje się ostatecznie sprawcą zła i zamętu, zaś opoje, próżniacy, figlarze - promotorami zwycięskiego dobra. Stąd wreszcie przemieszanie oraz przemienność ról, cały ten odrodzeńczy chaos, dzięki któremu kobieta może pojawić się jako mężczyzna, błazen jako kapłan, tchórz jako zawadiaka, głupiec jako mędrzec, władca jako ktoś odtrącony i upokorzony, sługa jako jej pani, umarły jako żywy, siostra jako brat i brat jako przebrana za niego siostra.

Podobny świat ukazują nam obrazy Holendrów i Flamandów, choćby oleje Jacoba Jordaensa "Król pije (Święto Epifanii)" czy Davida Teniersa Młodszego "Król pije (Dwunasta noc)", choć to dzieła bardziej przaśne, obrazy prostackich przebieranek i karczemnych uciech przy piwie. Ale czyż doprawdy dalekie od nich było bezczelnie obrazoburcze Święto Osła (Święto Błaznów, Święto Głupców), które młodsi duchowni oraz klerycy średniowiecza celebrowali właśnie od Bożego Narodzenia po wieczór Epifanii, wieczór Trzechkrólowy? Śpiewano wówczas pieśni bachiczne i swawolne na melodie najuroczystszych pieśni kościelnych (choćby "Kyrie osielskie"), palono w kadzielnicach stare, zużyte trepy, wybierano maskaradowego króla, opata, papieża czy biskupa (który, przebrany w kobiece szaty, sprawował swoje "rządy" aż do Trzech Króli), wprowadzano do świątyni osła przykrytego biskupią kapą i, zdarzało się, stawiano na ołtarzu, przeobrażonym tymczasem w stół biesiadny, głowę tego zwierzęcia (jako symbol - obecnie to musi budzić zgrozę - Chrystusa) i odprawiano "nabożeństwo" na jego cześć.

Zagubione święto

Czas święta bowiem to zawsze czas przywoływania mitycznego, pierwotnego chaosu. Przedustawnej epoki bogów, bohaterów i ludzi, we wnętrzu której nic nie było jeszcze gotowe, świata, w którym wszystko działo się na opak - drzewa rosły korzeniami ku górze, ludzie żyli od śmierci ku narodzinom, zwierzęta mówiły ludzkim głosem. W którym nie istniały hierarchie i normy, przedziały i podziały. W którym wreszcie nie było granicy między tym a tamtym światem i umarli krążyli swobodnie pośród żywych.

Nad tym wszystkim jednakże rozciągnęła się dzisiaj w myśleniu potocznym zasłona zapomnień. Zapomnienia te i towarzyszące im sposoby "wyjaśnień" wcale nie są niewinne. I świadczą nie tyle i nie tylko o schrystianizowaniu starych archaicznych obyczajów i obrzędów, co o głębokim zeświecczeniu kultury rzekomo religijnej, o zagubieniu rzeczywistej natury święta.

A święto, jak przypomina Roger Caillois, jest "paroksyzmem żywotności", "oczyszczającym i zarazem odnawiającym społeczeństwo". Jest żywiołową odpowiedzią człowieka na powszedni, zwyczajny czas, z jego rytmem i ładem, przymusem pracy i regularnością, hierarchicznym porządkiem i obowiązywaniem powszechnie przyjętych norm. Ale jest też odpowiedzią na czas w ogóle, który ludzi i kultury - na podobieństwo przyrody - wyczerpuje i ogałaca z sił, wiodąc ku starzeniu się i śmierci. Jednak skoro co roku natura odradza się na nowo, podobnie musi dziać się ze społeczeństwem. I ono również potrzebuje "oczyszczenia z zatrutych odpadów" - materialnych i moralnych, z nieczystości, grzechów i zmaz. Trzeba więc "przepędzić zło, słabość i zużycie".

Lecz działania takie - jakkolwiek konieczne - w przekonaniu zbiorowości "pozostawiają (...) po sobie zmazę na ofiarniku, z ofiarnika zaś udzielają się całemu społeczeństwu". I dlatego poszukuje ono istot, na które złożyć można swoje skalanie - "kozłów ofiarnych", które wygania się lub zabija, przekazując im obrzędowo swoje winy i grzechy, swą moralną nieczystość (ludzi, zwierząt, wreszcie - w bardziej "cywilizowanych" epokach - kukieł, które mogłyby uosabiać np. stary rok albo zimę). Stąd też - pisze Caillois - "ofiara stanowi chyba najważniejszą treść święta, jest niejako ruchem wewnętrznym streszczającym święto lub nadającym mu sens", stąd "ofiara i święto pozostają w takim stosunku wzajemnym jak dusza i ciało". A René Girard dowodzi, że składanie "kozłów ofiarnych" jest podstawowym w ogóle mechanizmem - i poniekąd warunkiem - przełamywania kryzysów, "kryzysów odróżnicowania", rozprzężenia wszelkiego ładu moralnego.

Niepokoje przedwiośnia

Wiosna, zdawałoby się, powinna sprzyjać pozbyciu się demonicznego ciężaru i przezwyciężaniu kryzysu. I religie w niej lokują "od zawsze" swoje święta zmartwychwstania i nadziei, swoje rytuały przemiany - ku dobremu, ku nowemu brzaskowi życia. Tak było i tak jest również w Polsce. Ale nie do końca. I zwykle niejednoznacznie, w rozchwianiu, nawet w dramatycznym rozdarciu. A dotyczy to zarówno sacrum, jak i codziennej egzystencji, i tego, co od biedy nazwać by można narodową religią polityczną albo, chyba lepiej, historyczną nadzieją. "Zima wasza, wiosna nasza!" - skandowaliśmy przecież w solidarnościowych demonstracjach przeciw stanowi wojennemu, po kolejnych spazmatycznych kryzysach komunistycznej władzy co i rusz mówiliśmy o "odwilży", malarze i pisarze wciąż przywoływali sny o "przedwiośniu" albo i wiośnie samej:

Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,

Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.

Nie chcieliśmy jednak pamiętać poecie ambiwalencji jego "wróżb wiosennych", pomieszania fascynacji i grozy, marzenia i apokalipsy, "jakiegoś dziwnego przeczucia, jak przed świata końcem, jakiegoś oczekiwania tęsknego i radosnego", o antynomii "głuchej wieści" i "cudu", "bestyi ryków" i radości litewskich serc, o struchleniu lokalnego świata przywodzącym na myśl timor panicus starożytnych:

Kiedy pierwszy raz bydło wygnano na wiosnę,

Uważano, że chociaż zgłodniałe i chude,

Nie biegło na ruń, co już umaiła grudę,

Lecz kładło się na rolę i schyliwszy głowy

Ryczało albo żuło swój pokarm zimowy.

I wieśniacy ciągnący na jarzynę pługi

Nie cieszą się, jak zwykle, z końca zimy długiej,

Nie śpiewają piosenek, pracują leniwo,

Jakby nie pamiętali na zasiew i żniwo.

Co krok wstrzymują woły i podjezdki w bronie

I poglądają z trwogą ku zachodniej stronie,

Jakby z tej strony miał się objawić cud jaki,

I uważają z trwogą wracające ptaki.

(…)

Płyną; na niebie górą tu i ówdzie łuny,

Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny. -

Wojna! wojna!

Rychło też gasły i nadzieje lokowane w komunistycznych "odwilżach", a "przedwiośnie" z obrazów i powieści XIX- i XX-wiecznych mistrzów albo nieśmiało, boleśnie, jak w niektórych płótnach Vlastimila Hofmana, tliło się ku nowemu życiu, albo też, najczęściej, tkwiło jeszcze pod skorupą śniegów lub rozlewało się w nieprzebyte błota. W maź, która chłonęła wszelkie marzenia, w brudny i wiekuisty muł pośród kikutów drzew - pod zsiniałą czy też "czerwoną szmatą nieba" (Jacek Kaczmarski). Lichy, wiejski i małomiasteczkowy świat, a taki właśnie, aż do dzisiaj, był środowiskiem naszych dziejów i naszej kultury, pogrążał się zaraz po brutalnych napaściach zimy w kolejnej traumie.

Wielkanoc, jak pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa, mocno była poddana ciśnieniu takich doświadczeń. Nie znaczyły jej radość oczekiwań i jakaś szczególna krzątanina, choć przecież zbliżał się święty i piękny czas Zmartwychwstania. Wchodziło się w ten czas przez pokutę, wyciszenie i przypomnienie śmierci Pana, poprzez surowe rytuały Popielcowej Środy i paschalnego triduum, drogą, która wiodła ku oniemiałym z nagła i wyziębłym kościołom. W miejsca, których bolesnym sercem stawał się teraz Grób Chrystusa. Wszystkie inne doznania stawały się w obliczu tego Grobu nieważne - oścień śmierci Boga-Człowieka przebijał dogłębnie, nie zostawiając miejsca innym sprawom. I jakby odpływały w niebyt koszyk z wielkanocną "święconką" oraz samo święcenie, celebrowane beznamiętnie przez znudzonego, zziębniętego kapłana. I nawet radosny hałas Rezurekcji, a potem smakołyki wielkanocnego śniadania - rzadko i mało gdzie grzeszyło ono taką pychą jak u państwa Grodzickich z "Nieba w płomieniach" - nie dawały poczucia przemiany, nie zdzierały smutnego osadu, jaki rodzi się ze spotkania ze śmiercią. Choć wierzyło się przecież - bo czemu nie? - że "zaiste zmartwychwstał".

Zbigniew Mikołejko (ur. 1951) jest filozofem i historykiem religii, kierownikiem Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, profesorem w Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej im. Bolesława Prusa. Autor m.in. książek: "Emaus i inne spojrzenia do wnętrza Pisma", "Mity tradycjonalizmu integralnego", "Żywoty świętych poprawione", "Śmierć i tekst".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2008