Ziemia nieobiecana

To nie jest podróż dla miłośników dobrego wina i wyrafinowanej architektury ani dla zwolenników leniwego wypoczynku "pod gruszą. To dotknięcie Atlantydy, tak dobrze ukrytej na bezdrożach między Krakowem a Warszawą, że odleglejszej od obu Ameryk. Dotknięcie świata pełnego niedopowiedzeń i zadziwień. A wszystko zamknięte w jednym tylko dniu.

04.07.2006

Czyta się kilka minut

Fragment bramy synagogi w Szydłowie /fot. M. Frysztacki /
Fragment bramy synagogi w Szydłowie /fot. M. Frysztacki /

Dojechać nie jest tu łatwo, choć przygoda z pięcioma niegdysiejszymi sztetlami zaczyna się nieco ponad sześćdziesiąt kilometrów na północ od Krakowa - na Kielecczyźnie. O pociągu nie ma nawet mowy: to przecież dawne granice imperium rosyjskiego, które nie było zainteresowane rozwojem swoich rubieży. A jak powszechnie wiadomo, na kolejowej mapie Polski do dziś widoczne są granice zaborów (z Krakowa ciągle bliżej do Wiednia niż do Poznania).

Można oczywiście próbować dotrzeć tu samochodem - już na początku drogi mijając synagogę w Słomnikach, równie fascynującą, co przerażającą w swej martwocie. Opuszczony budynek (z wmurowaną niedawno tablicą pamiątkową) okaże się znakiem zapowiadającym sens całej podróży. Ci, którzy zdecydują się na samochód, będą jednak musieli liczyć się z utrudnieniami. Cały czas trzeba będzie trzymać na kolanach "Samochodowy atlas Polski", wypatrując w nim dróg, które zimą należą do kategorii trzeciej, a może nawet czwartej w kolejności odśnieżania. Latem zaś stają się prawdziwym torem przeszkód, gdy lawirować trzeba między niełatanymi od dziesięcioleci dziurami, traktorami powolnymi aż do granic tolerancji i zwolennikami napojów bynajmniej nie chłodzących.

Alternatywą jest zwykły kursowy autobus, który dowiezie nas gdzieś w pobliże. Potem trzeba zdać się na los, bo na PKS liczyć dalej nie można - państwowa firma systematycznie likwiduje kolejne połączenia... Jednak podróż autobusem ma swoje plusy - trwa bowiem długo (zwykli pasażerowie, podróżujący w codziennych sprawach, powiedzieliby nawet: zbyt długo). Może nieoczekiwanie zatrzymamy się na chwilę w Wiślicy - miasteczku, które jest świadectwem początków naszej historii? Albo w Jędrzejowie, opodal Muzeum Zegarów stworzonego przez rodzinę Przypkowskich? A wszystko to wśród łagodnego krajobrazu, pagórków, pól i sadów. Mimo biedy i apatii - w oczach mieszkańca Krakowa czy Warszawy zagarniających całą Kielecczyznę - jest w tym regionie jakaś duma, przysypana pyłem codzienności. Czy duma miasteczek - przynajmniej niektórych - wynika z ich długowieczności, z dwuznacznego doświadczenia czasu, który poprowadził je od rozkwitu do upadku?

Wanitatywne przeżycie czasu jest bowiem pierwszym zadziwieniem na trasie tej podróży. Znajdujemy się w miejscach zapomnianych, ale przecież kiedyś, w czasach Piastów i Jagiellonów, mających znaczenie wręcz strategiczne. Kiedyś były tu kwitnące miasta, dziś oglądamy ich cienie. Trudno o bogatsze, bo niejednorodne doświadczenie polskości.

Jagiellońska nostalgia

Każdy, kto wyrusza w tę podróż od drugiej strony - z Kielc w stronę Krakowa - musi dostrzec ruiny chęcińskiego zamku, niszczonego przez Kozaków Chmielnickiego, Szwedów, a wreszcie Rosjan, którzy podczas I wojny światowej umieścili tu punkt obserwacyjny, zmieciony przez artylerię austriacką. Od tego czasu ruiny zdążyły nabrać pomnikowego charakteru. Czy dlatego, że w Chęcinach - jeszcze przed bitwą pod Płowcami w 1331 r. - zebrał się pierwszy polski sejm? Z zamkiem wiąże się także historia mniej patetyczna: Władysław Jagiełło uwięził w nim Hińczę z Rogowa, rycerza oskarżonego o romans z królową Zofią, królowa Bona zaś, skłócona z synem, wywoziła stąd do Włoch wielki skarb należący do Rzeczypospolitej. Szkielet zamku, do którego przytuliła się niewielka miejscowość, stał się symbolem miejsca.

Szydłów lokowany był jako królewskie miasto jeszcze przez Władysława Łokietka. Ze względu na masywne, kamienne mury nazywano go - to prawda, zdecydowanie na wyrost - "polskim Carcassonne". Kazimierz Wielki wybudował tu niewielki kościółek pod wezwaniem św. Władysława. Urodzie gotyckiej świątyni o czystych, klarownych proporcjach nie przeszkadza wcale fakt, że powstała jako akt pokuty: król kilka lat wcześniej zamordował swojego spowiednika, księdza Baryczkę, i aby zadośćuczynić tej winie, w całej Polsce budował wielkie i małe kościoły. W XV wieku powstał w Szydłowie zamek królewski z monumentalną Salą Rycerską, po której nie zachowało się niemal nic. Przetrwał natomiast barokowy kartusz na Bramie Zamkowej z tajemniczym labiryntem liter: "SIII RPMDL" - świadectwo, że Szydłów odwiedził niegdyś Zygmunt III Waza, Rex Poloniae et Magnus Dux Lithuaniae.

Średniowieczne mury zachowały się, bo kiedy w XIX wieku wystawiono je na licytację, w okolicy nie znalazł się nikt, kogo byłoby stać na tak luksusowy materiał budowlany. Przetrwało kilka zabytków pamiętających "złote czasy", ale wnętrze miasta w znaczącym procencie zostało zniszczone podczas ostatniej wojny. Szydłów nie odzyskał statusu miasta "królewskiego". W sensie prawnym nadal jest "osadą wiejską".

Dalej Pińczów, znany brydżystom i miłośnikom sera. Brydżystom - bo to oni, chcąc pobudzić partnera do żywszej reakcji podczas gry, używają czasem wyrażenia "w Pińczowie dnieje". Miłośnikom sera - bo oni wiedzą, skąd wzięło się ciągle jeszcze żywe powiedzenie. A powstało ono dlatego, że w Pińczowie produkowano niegdyś koszerne sery, które dojrzewały na dachach tutejszych domów, fosforyzując nocą.

Pińczów to kwintesencja Polski Jagiellońskiej. W połowie XVI wieku działało tu znakomite gimnazjum protestanckie, w którym wykładali m.in. Piotr Statorius (Francuz, autor pierwszego podręcznika do nauki języka polskiego dla cudzoziemców) i Franciszek Lismanin (spolonizowany Grek, spowiednik królowej Bony). Tutaj powstało najważniejsze w Polsce protestanckie tłumaczenie Biblii - choć nie wydano go w pińczowskiej różnowierczej drukarni Daniela z Łęczycy, ale (za sprawą Mikołaja Radziwiłła Czarnego) w Brześciu Litewskim. Tu Santi Gucci - włoski architekt działający w Krakowie, autor słynnych maszkaronów z Sukiennic - dorobił się dwóch domów i pięknego włoskiego ogrodu (na próżno by ich jednak dzisiaj szukać).

Obecność Santi Gucciego potwierdza widoczna z daleka renesansowa kaplica. Niestety, w miejscowym kościele parafialnym - znakomicie wpisanym w tutejszy rynek - nie znajdziemy nagrobka najbardziej światowego pińczowianina, Jana Łaskiego Młodszego herbu Korab. Tego samego, który zainteresował sprawami polskimi Erazma z Rotterdamu, co zaowocowało słynnym listem zaadresowanym przez filozofa do Zygmunta Starego. Tego samego, który - z poparciem Zygmunta Augusta - starał się stworzyć w Polsce zjednoczony, narodowy Kościół reformowany i organizował cudzoziemskie parafie protestanckie w Anglii. Gdy czasy jagiellońskie się skończyły, ciało Łaskiego wydobyto z pińczowskiego grobu i rozwleczono końmi po okolicznych polach.

Odkrywanie nieobecności

To prawda, jagiellońska nostalgia jest już wystarczającym powodem, by pokonać wszelkie niedogodności. Tym bardziej, że - jak słusznie twierdzą znawcy zabytków - bieda najlepiej konserwuje krajobraz historyczny. Ale ruiny budzą nie tylko tęsknotę za mitem - pięknym i potrzebnym. Zdarza się, że materialne szczątki historii, choć mocno wpisane w krajobraz, nie przeistoczyły się jeszcze (jak zdarzyło się to ruinom chęcińskiego zamku albo murom Szydłowa) w ubogie, ale wyraźne znaki tożsamości miejsca.

Chodzi oczywiście o synagogi, o cmentarze żydowskie, o zabudowania pamiętające przedwojennych mieszkańców, rozmawiających na co dzień w jidysz. A przecież wszystkie te miasteczka aż do czasów ostatniej wojny były klasycznymi sztetlami, w których mimo biedy, konfliktu, często zagrożenia powstało wielkie i ciągle nierozpoznane do końca dziedzictwo żydowskiej duchowości, kultury i cywilizacji. Podróż staje się więc stopniowo poszukiwaniem tego, co dziś najmocniej nieobecne. Próbą odpowiedzi na pytanie, czy ta nieobecność naprawdę jest bezwzględna.

Kiedy wjeżdża się do Działoszyc, zaskakuje widok wielkiego rynku, nieproporcjonalnego do skali dwutysięcznego miasteczka. Na placu - równie potężne, jakby podwojone ruiny. Inne niż te, które niszczały w XIX wieku i zdążyły obrosnąć szacowną patyną. Podobno działoszyckie budynki można było uratować jeszcze przed dwudziestu, trzydziestu laty. W roku 2006 coraz trudniej domyślić się, że obrośnięte krzakami kikuty ścian to niegdysiejsze miejsca tłumnych spotkań: synagoga i dom kahalny.

A przecież, jak dowiadujemy się z opracowanej w Izraelu działoszyckiej księgi pamięci, istniała tu prężna, dobrze zorganizowana wspólnota żydowska, w dniu wybuchu II wojny światowej licząca

8 tys. członków. Na rynku handlowano nie tylko zbożem i bydłem, ale także kapeluszami, biżuterią, ba: koniakiem i kawiorem przywożonymi z głębi Rosji. W 1878 r. zatrzymał się tu kondukt pogrzebowy, przewożący z Drezna do niedalekich Młodzaw trumnę ze zwłokami Aleksandra Wielopolskiego. Odbyła się wielka uroczystość, na którą sprowadzono 24 śpiewaków z krakowskiego Kazimierza. Żałoba była wielka - w Działoszycach pamiętano dobrze, że to margrabia Wielopolski doprowadził do równouprawnienia Żydów w Królestwie Polskim.

Aby zrozumieć grozę ciszy panującej dziś na placu, warto przyjechać tu z książką autora pamiętającego świat sztetla, np. z "Kulawym Fiszką" Mendela Mojchera Sforima: "Ścisk jest tak wielki, że aż kipi. (...) Taki Żyd na targu to jak ryba w wodzie. Rozumiecie, tam jest życie! A jak mówią Żydzi, zaprawdę jest napisane - w Niebie jest targ". Co się z tym wszystkim stało? Lapidarnej odpowiedzi udziela napis na pomniczku, znajdującym się na peryferiach miasteczka: "Pomordowanym mieszkańcom Działoszyc wyznania mojżeszowego - 1942 - w 50. rocznicę wybuchu II wojny światowej - tutejsze społeczeństwo".

W ciągu dwóch pierwszych dni września tamtego strasznego roku przestała istnieć cała żydowska społeczność Działoszyc: liczba mieszkańców spadła z dziesięciu do dwóch tysięcy. Tych, których nie wywieziono do Bełżca, zamordowano na starym żydowskim cmentarzu, po którym dziś pozostało jedynie miejsce, na szczęście coraz mniej anonimowe. Jednak tylko kilku spośród - jakże nielicznych - świadków tamtych zdarzeń chce mówić o wielkim, zbiorowym płaczu, który podobno słychać było na cmentarzu już na kilka dni przed Zagładą. Ich samych miał uchronić krzyż namalowany na drzwiach domu - dla nazistów znak, że nie ma tu Żydów.

Lekcja cywilizacji

Jednak wizyta w podkieleckich sztetlach to nie tylko doświadczenie grozy, zapomnienia, rozpadu. To także lekcja wielkiej cywilizacji. W Pińczowie wystarczy zajrzeć do synagogi, zbudowanej na przełomie XVI i XVII wieku i niemal całkowicie już odnowionej po ostatniej wojnie. W przedsionku - na tyle przestronnym, że składano w nim zazwyczaj uroczyste przysięgi - od 2002 r. znów można podziwiać kaligrafię zapisów modlitw, barwne kosze owoców i wici roślinne, ba, także (co wcale nieoczywiste w kulturze żydowskiej) wyobrażenia zwierząt: nie tylko mitycznych gryfów i jednorożców, ale także tych rzeczywistych, najbliższych - bociana i jelenia. Światło w sali mężczyzn - padające z trzech okien na ścianie wschodniej i podkreślone jeszcze błękitem sklepienia - znów koncentruje się na aron-ha-kodesz, miejscu, w którym przechowywano niegdyś Torę.

Wszystko to świeże, czyste (może nawet trochę za bardzo), starannie odnowione lub właśnie odnawiane staraniem Jerzego Znojka, dyrektora tutejszego muzeum. Brakuje tylko dziesięciu mężczyzn, którzy zebraliby się, by odmówić Szmone Esre - Osiemnaście Błogosławieństw. Dyrektor, poproszony o rozmowę (a łatwo go na to namówić), doprosi do niej swojego przyjaciela, nauczyciela Andrzeja Dziubińskiego. Wspólnie opowiedzą o Jakubie Abrahamie z Pińczowa, który pod koniec XVII wieku prowadził interesy z dworem wiedeńskim. O Icku Joselu Rapaporcie, który już w 1859 r. otworzył w Pińczowie księgarnię oferującą podręczniki, prace naukowe i modlitewniki (dziś książki kupić można jedynie w muzeum). O fotografie Icku Kohenie, który w czasie wojny zginął z harcerzami z Szarych Szeregów i został wraz z nimi pochowany na cmentarzu "Na zawięzieniu". A potem westchną, że chętnie zobaczyliby w Pińczowie więcej izraelskich pielgrzymów, którzy pewnie przyjechaliby, gdyby wiedzieli, że przyjechać tutaj warto i gdyby w okolicy łatwiej było o nocleg.

Tak oto podróż po zapomnianych miasteczkach staje się nagle jeszcze jednym odkryciem - z perspektywy Krakowa czy Warszawy ważnym szczególnie, bo uczącym pokory. Sensem tego podróżowania są bowiem spotkania. Dzięki nim pomału zaczyna się rozumieć rzeczywiste znaczenie zbanalizowanego przez szkołę pojęcia "żeromszczyzna". Doktorów Judymów i Siłaczki spotyka się tu na każdym kroku. Naprawdę.

Jarosław Zatorski, burmistrz Chmielnika, zrozumiał, że najlepszą przyszłością miasteczka jest pamięć o jego żydowskiej przeszłości. I nie bacząc na zawieruchy wielkiej polityki, konsekwentnie realizuje swoją wizję. Krzysztof Tworgowski, dyrektor tutejszego domu kultury, animuje Spotkania z Kulturą Żydowską w Chmielniku. W tym roku odbyła się już czwarta ich edycja. Piotr Krawczyk i Marek Maciągowski wydali niedawno monumentalną monografię "Żydzi w historii Chmielnika". Ta książka imponuje rzetelnością (z imienia i nazwiska wymieniono w niej nawet zwykłych straganiarzy, dzierżawiących przed wojną stoiska na Placu Kościuszki) i siłą świadectwa.

Najcenniejszy jest chyba rozdział pt. "To, co w pamięci zostało", zawierający rozmowy z najstarszymi mieszkańcami Chmielnika, którzy pamiętają więcej, niż można by przypuszczać. Nawet jeśli pojedyncze wspomnienie oczyścić trzeba ze stereotypu, ostatecznie najważniejsze jest to, że w czyjejś pamięci przetrwał obraz przedwojennego sąsiada, któremu udało się przeżyć i który, mieszkając za granicą, do dziś ma żal, "żeśmy go do partyzantki nie wzięli". Albo że osiemdziesięciolatek ciągle czeka na spełnienie obietnicy szkolnego kolegi Kuczemaja, który - pędzony do transportu - krzyczał: "Ja tu wrócę. Poczekaj Waldek, ja tu przyjdę".

Ulica Mrucza

To właśnie dzięki lokalnej inteligencji - takiej, jak chciał Żeromski: krytycznej, aktywnej i skutecznej - w Chmielniku zdarzył się cud. Tu (i chyba tylko tu) powszechnie zaakceptowano żydowską przeszłość miasteczka.

Można stanąć pod synagogą, mozolnie podnoszoną z upadku, i zapytać kogokolwiek o cmentarz żydowski (a jest kogo, bo w tym miejscu najbardziej rozwinął się handel pęczkiem pietruszki albo kilogramem cebuli z przydomowego ogródka). Każdy chmielniczanin bez oporu wskaże drogę na ulicę Mruczą, gdzie zachowały się fragmenty kilku macew. Jeśli będzie miał czas (a to bardzo prawdopodobne, bo wielu chmielniczan nie może znaleźć pracy), zaprowadzi na miejsce i opowie, jak już niedługo będzie wyglądać ogrodzenie cmentarza. Na razie ustawiono tylko tablicę; nikt jej nie zamalowuje ani nie usuwa pod osłoną nocy.

Nie będzie się bał ani wstydził mówić o tutejszych Żydach - a to na trasie naszej podróży wcale nie jest oczywiste. O wiele częściej zdarza się milczenie, wywołane traumą: tajemniczymi, nigdy niewyjaśnionymi zabójstwami Żydów w nadnidziańskich lasach, zaborem mienia pożydowskiego czy po prostu grozą tego, co obserwowało się zza okna domu podczas deportacji.

Można jednak mieć nadzieję, że przykład Chmielnika będzie promieniował. W zainicjowanych przez to miasteczko Spotkaniach z Kulturą Żydowską, odbywających się zawsze tuż przed krakowskim Festiwalem Kultury Żydowskiej, wzięły udział także Pińczów, Szydłów i Działoszyce. Może kiedyś dołączą do nich także Chęciny.

Być może powstaje właśnie naturalna sieć, "infrastruktura" pamięci, pozwalająca oswoić świat przedwojennego sztetla nie tylko obecnym ich mieszkańcom, ale i turystom ze świata. Ułatwiająca rozmowę o sprawach trudnych - i to nie tylko w rocznicę pogromu kieleckiego.

Więcej o żydowskiej przeszłości wsi i miasteczek Kielecczyzny można przeczytać w książce Agnieszki Sabor "Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek", opublikowanej nakładem wydawnictwa "Austeria".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2006