Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Szef resortu edukacji i nauki zapowiedział likwidację Karty Nauczyciela. I choć nie stanie się to w tej kadencji Sejmu (czytaj: nie wiadomo, czy Przemysław Czarnek będzie miał w ogóle okazję zrealizować swoją zapowiedź), w środowisku zawrzało. Przeciw zniesieniu dokumentu zaprotestowały oświatowe centrale związkowe, a niektórzy pedagodzy mówili mediom, że czas zmienić zawód.
Skąd powrót ministra do zgranej, nomen omen, Karty, po którą sięgało wielu poprzedników Czarnka, by później schować ją z powrotem do rękawa – można się tylko domyślać. Deklaracja padła po tym, jak likwidacji ustawy zażądał w Sejmie jeden z posłów Konfederacji – a że PiS panicznie boi się konkurencji ze strony partii Mentzena i Bosaka, wiadomo nie od dziś. Tymczasem postulat wygaszenia nauczycielskich praw jest nośny; stereotyp belfra, kończącego pracę o trzynastej i cieszącego się długimi wakacjami oraz feriami, ma się dobrze. Choć z prawdą jest na bakier: polscy pedagodzy pracują przeciętnie ponad 40 godzin tygodniowo, zresztą coraz większy ich odsetek nie podlega w ogóle Karcie (niemal 20 proc. pracuje w oświacie niepublicznej).
Sam dokument – ów dar pocieszenia od gen. Wojciecha Jaruzelskiego, złożony w drugim roku stanu wojennego – jest rzeczywiście anachroniczny. Daje bezpieczeństwo, ale jest też miejscami absurdalny w swoim zapętleniu: w logice działania choćby tylko wyjątkowo licznych dodatków z trudem odnajdują się nawet sami zainteresowani. To jasne, że w końcu Karta wyląduje za gablotą muzeum edukacji polskiej, pytanie tylko, czym zostanie zastąpiona.
By zmiana miała sens, musi objąć nie tylko nauczycielskie pensje, przywileje i wymagania, ale też – obecnie zdecydowanie zbyt łatwy – dostęp do zawodu. Łatania dziur w wysłużonej Karcie było przez ostatnie czterdzieści jeden lat już dość. ©℗