Szkolny niż

Nad nauczycielami zawisło widmo masowych zwolnień. A może uszczuplenie kadry to dla polskiej oświaty szansa?

15.05.2012

Czyta się kilka minut

 / fot. Lech Gawuc / Reporter
/ fot. Lech Gawuc / Reporter

O tym, że wizja cięć jest nieuchronna, niby wiadomo nie od dziś. A jednak niż demograficzny, który dziesiątkuje polskie szkoły, zmniejszając od 2005 r. liczbę uczniów o ponad milion, do tej pory zdawał się nauczycieli omijać. Ich liczba – jakby wbrew prawom statystyki i demografii – przez ostatnie lata niemal nie drgnęła.

Być może dlatego ubiegłotygodniowe doniesienia o szykujących się zwolnieniach w oświacie narobiły sporo szumu. „Gazeta Wyborcza” donosiła o niżu, który „wymiata nauczycieli”: pracę w nadchodzącym roku szkolnym może np. stracić dwustu nauczycieli w Poznaniu i niemal stu w Gdańsku. Podobne zmiany czeka wiele innych miast, co potwierdza w rozmowie z „Tygodnikiem” prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz, według którego rok szkolny 2012/13 może się okazać pod względem zwolnień rekordowy. I to nie tylko ze względu na demografię, ale też z powodu wchodzącej od września w życie reformy programowej, zgodnie z którą od drugiej klasy gimnazjum uczniowie dostaną szansę wyboru specjalizacji, a także zmian w szkolnictwie zawodowym.

Na roku szkolnym 2012/13 oczywiście to się nie skończy: zmiany demograficzne w ciągu najbliższych dwu dekad mogą spowodować – chociażby wedle szacunków Instytutu Badań Edukacyjnych – dalszy spadek liczby uczniów podstawówek i gimnazjów o 15 proc. W połączeniu z likwidacją szkół oznacza to stopniowe uszczuplanie kadry nauczycielskiej.

ILE PRACUJE NAUCZYCIEL?

Oto matematyczna zagadka, która mogłaby przekroczyć możliwości nie tylko tegorocznych maturzystów: jak to możliwe, że mamy coraz mniej uczniów, od lat mniej więcej tak samo liczne klasy, a liczba nauczycieli prawie nie spada? Odpowiedzi na to pytanie próbowali udzielić już półtora roku temu eksperci Forum Obywatelskiego Rozwoju. W raporcie o wiele mówiącym tytule „Szkołę mą widzę kosztowną” pisali: „Polskie szkoły pustoszeją i drożeją: w ciągu dekady liczba uczniów spadła o jedną trzecią, nauczycieli jest prawie tylu, co na początku wieku, a wydatki na edukację wzrosły o ponad 40 proc. W rezultacie wśród krajów OECD w Polsce przypada prawie najmniej uczniów na nauczyciela, a polscy nauczyciele uczą znacznie mniej niż ich zagraniczni koledzy”.

Podobną diagnozę przyniósł budzący w Polsce niemałe kontrowersje – skrytykował go nawet premier Donald Tusk – raport OECD, według którego polski nauczyciel spędza przy tablicy niecałe 500 godzin rocznie, podczas gdy w krajach UE średnia ta dochodzi do 800. Główna przyczyna? Karta Nauczyciela – dokument nadal obowiązujący w większości polskich szkół – konserwująca daleki od elastyczności system (jego podstawowa i najbardziej krytykowana od lat zasada to nauczycielskie pensum, wynoszące – bez względu na nauczany przedmiot i nakład pracy – w większości szkół osiemnaście godzin); dokument, na którego zmianę nie ma co w najbliższym czasie liczyć. Mimo głosów krytycznych wobec dokumentu w szeregach partii rządzącej – vide: wywiad Joanny Kluzik-Rostkowskiej dla „TP” (nr 17/12), w którym była minister pracy opowiedziała się za likwidacją Karty – członkowie rządu co i raz zaznaczają, że nad zmianami w dokumencie nie pracują (oficjalny powód: zamówione w IBE badania nad czasem pracy nauczycieli, których wyniki mają być znane w październiku tego roku).

Nauczycieli powinno być mniej, powinni więcej pracować i dzięki temu godziwie zarabiać – taką receptę na kryzys proponują dziś nawet niektórzy nauczyciele. – Celem edukacji nie są przywileje dla pracowników oświaty, bezpieczna praca, ale to, byśmy jako społeczeństwo wydające miliardy na edukację mieli z niej zwroty: kreatywnych, zadowolonych z siebie młodych Polaków – mówi zwolennik stopniowego zmniejszania liczebności korpusu nauczycielskiego Jan Wróbel, dyrektor społecznego liceum „Bednarska”, nauczyciel i publicysta. – Żeby to osiągnąć, potrzebni są zadowoleni z siebie nauczyciele, a jednym z czynników tego zadowolenia są godziwe zarobki.

Ale zdania na temat nauczycielskiego pensum są podzielone. – Czas pracy nauczyciela wynosi 40 godzin w tygodniu, w tym pensum, które w przypadku większości nauczycieli wynosi 19 lub 20 godzin, bo poza osiemnastoma podstawowymi są jeszcze dodatkowe. Poza tym, w niektórych typach placówek pensum zwiększa się do ponad dwudziestu a nawet trzydziestu – przypomina Sławomir Broniarz. I dodaje: – Nie są to jedyne zajęcia nauczyciela związane z jego szkolnymi obowiązkami. Oczywiście, zwolnienia są pochodną zmian demograficznych, ale nie można się między nimi a liczebnością kadry doszukiwać bezpośredniego związku. Jeśli szkoła miała trzystu uczniów, i nagle zniknęło 10 proc. z nich, nie niesie to za sobą zmniejszenia liczby klas. Dane makro nie przekładają się na warunki w poszczególnych szkołach, a poza tym na straży stoją samorządowcy likwidujący wszelkie przerosty kadrowe.

Z kolei dr Jacek Pyżalski, pedagog, pracownik łódzkiego Instytutu Medycyny Pracy i autor wielu badań na temat obciążenia zawodowego pracowników oświaty, zwraca uwagę, że ilość i intensywność pracy polskich nauczycieli to materia trudna do zbadania, bo zbyt duże są różnice pomiędzy dwiema skrajnościami: tymi, którzy pracują stosunkowo niewiele, a tymi, którzy przepracowują znacznie więcej godzin niż ustawowe czterdzieści. – Średnia faktycznego czasu pracy nauczyciela według naszych badań z 2010 r. wynosi 34 godziny tygodniowo – przyznaje naukowiec – ale ta liczba wiele nam nie mówi. Choćby tego, że co czwarty polski nauczyciel pracuje znacznie więcej niż przewiduje Karta Nauczyciela.

Jedno jest pewne: nawet biorąc pod uwagę głosy niuansujące ogólne dane dotyczące obciążenia polskiego nauczyciela, pracuje on nie więcej niż jego przeciętny odpowiednik w Europie, i nie więcej niż przeciętny polski pracownik, do tego dysponując znacznie większą ilością czasu wolnego.

PIENIĄDZE TO NIE WSZYSTKO

Choć powodów do frustracji – zarówno tych wynikających ze specyfiki ciężkiej pracy, jak i będących pokłosiem słabości systemu – z pewnością polskiemu nauczycielowi nie brakuje. Pierwszy jest wspólny dla całej ponad półmilionowej armii polskich nauczycieli: to nadal niskie – mimo ostatnich podwyżek – zarobki. I to nie tylko w porównaniu z nauczycielami w innych krajach UE, ale też, jak zauważyli w 2010 r. autorzy „Raportu o stanie edukacji” Instytutu Badań Edukacyjnych, w porównaniu z przedstawicielami innych zawodów w grupie „specjalistów”.

– Z mojego doświadczenia wynika, że nauczyciel dużo pracujący i dużo zarabiający czuje się mniej sfrustrowany i wypalony niż ten pracujący i zarabiający mało – zauważa Jan Wróbel. – Mówiąc o niezadowoleniu części polskiej kadry nauczycielskiej, nie doceniamy czynnika finansowego.

Tymczasem, jak wynika z badań dr. Pyżalskiego sprzed dwóch lat, to właśnie ten czynnik sami nauczyciele umieszczają na czele najbardziej ważących na ich nastawieniu do pracy. Choć, zaznacza naukowiec, niskie uposażenia to tylko jeden z wielu ważnych stresorów w pracy nauczyciela. – W debacie na temat kondycji tego zawodu mówi się właściwie tylko o finansach i pensum, zapominając o innych ważnych elementach – mówi łódzki naukowiec. – Takich jak wskazywany przez wielu respondentów brak wsparcia ze strony dyrektora i kadry nauczycielskiej, problemy ze współpracą czy słabe przygotowanie do trudnych sytuacji wychowawczych.

Na ten ostatni element zwracają również uwagę najnowsze, opisane w ubiegłym tygodniu przez „GW” badania IBE, według których duży odsetek młodych nauczycieli nie radzi sobie z utrzymaniem dyscypliny w klasie i zarządzaniem grupą. To kolejne dane potwierdzające od lat powtarzaną diagnozę: na polskich uczelniach wyższych brakuje praktycznego przygotowania do zawodu.

– Ale to nie wina nauczycieli – zaznacza Dominika Staniewicz, ekspertka od rynku pracy Business Center Club, była nauczycielka. – To problem pracodawcy, a więc polskiej szkoły, która nie ma wiele do zaoferowania młodemu pracownikowi pod względem osobistego rozwoju. W Stanach młody nauczyciel wchodzi do zawodu jako asystent nauczyciela z większym doświadczeniem. Prowadzi zajęcia i dostaje oceny, będąc pod stałą opieką. U nas trafia od razu na głęboką wodę, w dodatku nie mając odpowiedniego, a więc bardziej praktycznego przygotowania psychologicznego i pedagogicznego.

„Brak jest systematycznego monitorowania i kontroli jakości kształcenia nauczycieli (...) Za mało jest przygotowania praktycznego i powiązania teoretycznej wiedzy z praktyką szkolną. Polscy nauczyciele bardzo intensywnie doskonalą się zawodowo. Dominują jednak mniej czasochłonne, ale i mniej efektywne formy doskonalenia. Udział w doskonaleniu jest stymulowany przez procedury awansu zawodowego” – pisali w 2010 r. autorzy „Raportu o stanie edukacji” Instytutu Badań Edukacyjnych.

SZKOŁA NA HAMULCU

I to właśnie ten element – nie zaś nauczycielskie pensum czy drażliwa od lat kwestia nauczycielskich uposażeń – wyrasta na chorobę numer jeden polskiego systemu oświaty. Zwłaszcza w kontekście doniesień o nieuchronnych zwolnieniach nauczycieli, które – wolno przypuszczać – rządzą się raczej logiką doraźnego bilansu ekonomicznego samorządów niż zasadą zdrowej konkurencji. Jeśli przyjąć za oczywiste, że szkoła jest dla ucznia, nie zaś po to, by gwarantować jak największej liczbie pracowników etaty, podstawowe pytanie na najbliższe lata brzmi: co zrobić, by ze szkoły odchodzili słabi nauczyciele, a zostawali ci lepsi? Jak wpuścić na korytarze polskich placówek oświatowych zdrowy powiew konkurencji?

Dziś zasady rządzące konkurencją i zawodowym awansem są w polskiej szkole postawione na głowie. I to w sensie dosłownym: wprowadzony kilkanaście lat temu system „piramidy”, polegający na stopniowym przechodzeniu nauczycieli z niższego szczebla na wyższy – od stażysty, przez kontraktowego, mianowanego, aż po dyplomowanego – przepoczwarzył się w „piramidę odwróconą”. Posiadacze dwu najwyższych stopni stanowią dziś zdecydowaną większość populacji nauczycieli. Jeśli dodać do tego od lat powtarzające się głosy, że awans warunkowany jest bardziej sprawnością w kolekcjonowaniu dokumentów niż wysoką jakością nauczania, odpowiedź na pytanie o mechanizmy konkurencji w polskiej oświacie wydaje się oczywista.

– Znam wielu wspaniałych nauczycieli, którzy nie posiedli równocześnie sprawności w gromadzeniu potrzebnej do awansu dokumentacji – komentuje dr Jacek Pyżalski. – Możliwe jest też oczywiście rozwiązanie odwrotne: kiepski nauczyciel, za to świetnie odnajdujący się w dokumentacyjnych meandrach awansu. Źle by się stało, gdyby podobna przypadkowość rządziła zwolnieniami nauczycieli ze szkół.

Według Dominiki Staniewicz polska szkoła to klasyczny przykład źle zarządzanego przedsiębiorstwa. – I to nie głównie ze względu na dystrybucję funduszy, ale ocenę pracy nauczycieli i brak systemu kontroli efektywności ich pracy – uważa ekspertka BCC. – Karta Nauczyciela różnicuje staż, lata pracy, ale nie bierze pod uwagę jakości. Zmusiliśmy nauczycieli, by się rozwijali, zakładając, że szkolenie równa się rozwój. A to, niestety, błędne założenie. Zresztą to problem szerszy: brakuje operacyjnej definicji, co to tak naprawdę znaczy „dobra jakość”? Czy to znaczy, że dzieci zdały dobrze egzamin gimnazjalny, czy też że nie korzystają z korepetycji? A może to, że są zadowolone ze szkoły, bo mają poczucie, że się realizują?

O tym, dlaczego polski system nie selekcjonuje nauczycieli ze względu na – jakkolwiek pojmowaną – jakość nauczania, dyskusja trwa od lat. – Patologie konserwuje nieusuwalna od lat Karta Nauczyciela – odpowiada na to pytanie coraz większa rzesza krytyków tego dokumentu. – Nie ma twardych dowodów na poparcie tezy o szkodliwości Karty dla edukacji. Faktyczną władzę w edukacji mają samorządy – stwierdza Sławomir Broniarz. – To one mianują dyrektora, a jego osobowość jest kluczowa dla jakości działania szkoły. Jeśli wyzwolimy go z poddaństwa wobec organu prowadzącego, to będzie podejmował decyzje racjonalne. A skoro tak się nie dzieje, bo z pracy odchodzą najlepsi, to zgłaszajmy pretensje do samorządów, nie do Karty Nauczyciela.

Te odpowiedzi nie muszą się wcale wykluczać. – Mam nadzieję, że Karta będzie stopniowo obumierać w wyniku działań oddolnych i tworzenia się coraz większej liczby szkół poza władzą tego dokumentu – przewiduje Jan Wróbel. – Ale to nie ona blokuje w największym stopniu możliwość mądrej selekcji kadr. Premie nauczycielom można wypłacać poza systemem Karty. To zależy od samorządu, on może sobie ustawić system premii, jak chce. Tyle że nikt tego nie robi. W ogóle w Polsce nie ma tradycji i zwyczaju dobierania dobrych nauczycieli i usuwania złych. Za to jest tendencja, by wysyłać na emeryturę nauczyciela droższego, a przyjąć tańszego. Jak Polska długa i szeroka, szkoła jest oceniana podług kryterium finansowego: czy się udało samorządowi domknąć budżet, czy nie?

Co zrobić, by z jednej strony osłabić wpływy skostniałej Karty Nauczyciela – ten proces zapoczątkowały już zresztą samorządy, omijając dokument wszelkimi możliwymi sposobami – a z drugiej uwolnić się od logiki bilansu ekonomicznego jako jedynego kryterium doboru kadry? Złotej recepty na razie brak. Poza obliczonym na długie lata – i w dzisiejszych realiach, co tu kryć, brzmiącym dość utopijnie – postulatem zdemokratyzowania polskiej szkoły. – Przestańmy utrudniać życie szkołom społecznym, to one są dzisiaj rezerwuarem ciekawych pomysłów edukacyjnych i zdrowej konkurencji wśród nauczycieli – mówią przedstawiciele oświaty niepublicznej. – Dopuśćmy do głosu również, jeśli chodzi o ocenę pracy nauczycieli, rodziców i uczniów – dodają z kolei coraz częściej nauczyciele szkół publicznych.

– Jeśli przestaniemy dławić szkolnictwo społeczne, co czynią solidarnie i energicznie wszystkie rządy w ostatnich latach, jeśli wpuścimy do polskiej szkoły więcej demokracji, łatwiej będzie oddzielać dobrych nauczycieli od złych – przewiduje Jan Wróbel. – A przy okazji będziemy mieli Kartę Nauczyciela jako sympatyczny, ale muzealny eksponat do zobaczenia w niektórych placówkach edukacyjnych.

W miejsce władzy Karty, według optymistycznych wizji, pojawią się szkoły, które będą się kierowały logiką inną niż socjalna. Oby nie zastąpiła jej na dobre – jako jedyne kryterium zmian – logika dopychania kolanem lokalnych budżetów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2012