Zbrodnia bez kary: 30 lat temu zginął Jarosław Ziętara

Dziesięć lat temu nastąpił przełom w sprawie o zabójstwo poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary. Dziś coraz więcej wskazuje na to, że sprawcy nigdy nie zostaną skazani.

28.03.2022

Czyta się kilka minut

Jarosław Ziętara na jednym z ostatnich zdjęć./REPR. KRZYSZTOF M. KAŹMIERCZAK / REPR. KRZYSZTOF M. KAŹMIERCZAK
Jarosław Ziętara na jednym z ostatnich zdjęć./REPR. KRZYSZTOF M. KAŹMIERCZAK / REPR. KRZYSZTOF M. KAŹMIERCZAK

Według najbardziej prawdopodobnej wersji 24-letni dziennikarz „Gazety Poznańskiej” został porwany spod domu 1 września 1992 r. Bandyci torturowali go przez trzy dni, a na koniec jeden z nich wbił mu sztylet w serce. Zwłoki rozpuszczono ­częściowo w beczce z kwasem, a ­resztę ­zakopano w lesie, spryskując szczątki substancją odstraszającą dzikie ­zwierzęta. Było to pierwsze i jak dotychczas jedyne ­zabójstwo dziennikarza w III RP.

Oskarżony o podżeganie do tej zbrodni były senator Aleksander G. został miesiąc temu uniewinniony. W drugim procesie, domniemanych sprawców uprowadzenia, również nie widać wielkich szans na wyrok skazujący. Jakby tego wszystkiego było mało, do konfliktu doszło również między dziennikarzami najbardziej zaangażowanymi w wyjaśnienie sprawy.

Szemrany Poznań lat 90.

Ziętara zapowiadał się na bardzo dobrego dziennikarza. Był ambitny, współpracował z „Wprost”, „Gazetą Wyborczą”, „Rzeczpospolitą”. Zginął jednak nie za to, co napisał, ale za to, nad czym pracował. Być może uniknąłby śmierci, gdyby z rodzinnej Bydgoszczy wyjechał gdzie indziej, ale on wybrał Poznań: bogaty, mieszczański, dobrze zorganizowany. Na początku lat 90. był to jednak wytarty mit, a miasto można było raczej uznać za królestwo szarej strefy. „Słynna” była zwłaszcza miejscowa policja, która przymykała oczy na przemyt alkoholu i papierosów, bo zaprzyjaźnieni przedsiębiorcy wyposażali komendy w komputery i meble.

– Kiedy zapoznałem się z aktami sprawy Ziętary, wyłoniła mi się z nich rzeczywistość lat 90., którą już trochę wszyscy zapomnieliśmy. To był ponury obraz Polski, a Poznań na jego tle miał szczególny charakter – wspomina krakowski prokurator Piotr Kosmaty, który po 20 latach od zaginięcia dziennikarza wznowił śledztwo.

Były to czasy gwałtownych przemian gospodarczych po upadku komunizmu i pojawienia się pierwszych zorganizowanych grup przestępczych. Czerpały zyski z prostytucji, produkcji narkotyków (szczególnie amfetaminy), a także z haraczy wymuszanych od właścicieli powstających jak grzyby po deszczu pubów i restauracji. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to nieprawdopodobne, ale pochody bandziorów z bejsbolami demolujących witryny lokali na warszawskiej Starówce zdarzały się naprawdę. Słaba, zdezorganizowana policja, ze skorumpowaną postmilicyjną kadrą – nie dawała sobie rady z nową przestępczością. Gangi z podwarszawskich miasteczek Pruszkowa i Wołomina terroryzowały stolicę 40-milionowego kraju. Bandyci, bo trudno było nazwać ich mafią, trzęśli też Szczecinem (gang „Oczki”), Gdańskiem („Nikoś”), Śląskiem (grupa „Krakowiaka”), Łodzią (słynna „Ośmiornica”).

Na tym tle Poznań był dość specyficznym ośrodkiem. Tutaj więcej do powiedzenia mieli biznesmeni prowadzący nielegalną działalność niż zdeklarowani gangsterzy. Ci ostatni służyli im za podwładnych, podobnie zresztą jak dawni milicjanci i esbecy, co budziło czasem konflikty. Bandyci nie zawsze chcieli pracować z byłymi „psami”. Według innej wersji, dawni esbecy tak naprawdę byli cichymi udziałowcami i gwarantami bezpieczeństwa szemranych interesów.

W 1991 r. młody dziennikarz Jarek Ziętara miał wpaść na trop podobnej działalności prowadzonej przez jednego z najbogatszych Polaków, Aleksandra G., oraz pracowników holdingu Elektromis, zajmującego się oficjalnie handlem ­hurtowym.

Aleksander G. był w 1990 r. uważany za najbogatszego Polaka. Fortunę zawdzięczał sieci przygranicznych kantorów, które otworzył trzy dni po uwolnieniu rynku walut wiosną 1989 r. Prasa pisała wtedy, że cynk o zmianie przepisów miał otrzymać od wicepremiera Ireneusza Sekuły (dekadę później popełnił samobójstwo, które mogło mieć związek z jego długami u pruszkowskich gangsterów). Kariera Aleksandra G. załamała się w 2004 r., kiedy został skazany na 8 lat więzienia za przestępstwa celne i podatkowe.

Szefem Elektromisu był z kolei Mariusz Ś. Wychowanek domu dziecka, skazany w młodości na 3,5 roku za włamania, po wyjściu na wolność zajął się handlem kawą i sprzętem rtv, a z czasem jego firma zamieniła się w holding importujący elektronikę, ubrania i alkohole. On również jest twórcą sieci Żabka i Biedronka, sprzedanych potem zagranicznym inwestorom.

– Tych ludzi powszechnie podziwiano, a Aleksander G. został nawet w 1993 r. wybrany na senatora. Z kolei Elektromis to było państwo w państwie, właściwie wyjęte spod prawa. Kiedy zniknął Ziętara, oficjalnie nikt tego zdarzenia z nimi nie połączył. Mówiono, że wyjechał za granicę lub popełnił samobójstwo. Dopiero po roku wszczęto pierwsze śledztwo – opowiada Łukasz Cieśla, współautor (wraz z Jakubem Stachowiakiem) książki „Dziennikarz, który wiedział za dużo. Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć?”, świetnie oddającej klimat Poznania lat 90.

W sprawie Ziętary niezwykłe jest to, że jego pracą dziennikarską zainteresował się Urząd Ochrony Państwa. Do tego stopnia, że funkcjonariusze nie tylko mogli inspirować niektóre jego działania w sprawie Elektromisu, ale wręcz próbowali go zwerbować. Prowadzącemu sprawę śmierci dziennikarza prokuratorowi Piotrowi Kosmatemu udało się dotrzeć do akt potwierdzających ten fakt. Dlaczego jednak w 1992 r. służby nic nie zrobiły, by wyjaśnić zaginięcie Ziętary? Nie chciały ujawnienia tych związków? A może wśród funkcjonariuszy byli ludzie grający na obie strony, którzy „sypnęli” Ziętarę przestępcom?

Żydek musi zginąć

Podczas śledztwa i procesu pięciu gangsterów potwierdziło przebieg wydarzeń, które doprowadziły do śmierci dziennikarza. Często jednak zmieniali swe wersje, mylili się w szczegółach. Jerzy U. zaś, były esbek, a potem funkcjonariusz UOP, który był świadkiem porwania Ziętary spod domu, odwołał wszystko, co ­powiedział.

Najbardziej wartościowe i przekonujące były jednak zeznania Macieja B. ps. „Baryła”. Na początku lat 90. był on początkującym bandytą, który wraz z ochroniarzami Elektromisu wynajmował się do różnych „brudnych robót”. Obecnie odsiaduje dożywocie za zabójstwo policjanta. W śledztwie zeznał, że był świadkiem, jak latem 1992 r. Aleksander G. przyjechał do siedziby Elektromisu w towarzystwie rosyjskich ochroniarzy. Był wściekły i mówił o Ziętarze, że „Żydek ma zostać zaje...ny”. W rozmowie miał uczestniczyć szef Elektromisu Mariusz Ś. Był on jednak wyraźnie przestraszony słowami G.

Według „Baryły” już wcześniej kilkukrotnie próbowano zniechęcić dziennikarza, który kręcił się uparcie wokół baz transportowych Elektromisu i robił tam zdjęcia dokumentujące rzekomo proceder przemytu alkoholu. Pewnego razu ochroniarz o ksywie „Bekon” miał go nawet ściągnąć z drzewa, zabrać aparat i pobić (ślady uderzeń widziała potem jego dziewczyna). Sam „Baryła” twierdził, że wraz z kolejnym ochroniarzem, „Lewym”, miał też wedrzeć się do mieszkania Ziętary i zabrać klisze do aparatu, które trzymał w lodówce.

Prawdopodobny przebieg wydarzeń, które doprowadziły do śmierci dziennikarza, odtworzono dopiero po 20 latach. Sprawę wcześniej komplikowało m.in. to, że Ziętara był człowiekiem skrytym, a swymi ustaleniami na temat Elektromisu nie podzielił się ani z kolegami z redakcji, ani z dziewczyną, rodziną czy przyjaciółmi. Mijał więc rok za rokiem, a w śledztwie nic się nie działo. W pewnym momencie na placu boju pozostał już tylko jeden człowiek, poznański dziennikarz Krzysztof M. Kaźmierczak, kolega z pracy Jarka. Usilnie nie dawał o sprawie zapomnieć, opublikował (z Piotrem Talagą) książkę, pisał kolejne artykuły.

Przełom nastąpił na początku 2011 r., kiedy do Zdzisława S., funkcjonariusza Centralnego Biura Śledczego Policji, który w latach 90. zajmował się poszukiwaniami Ziętary – zadzwonił z zakładu karnego w Rawiczu Maciej B. ps. „Baryła”. Gangster twierdził, że ma informacje na temat dziennikarza. Wcześniej przekazywał już istotne fakty w innych sprawach, a policjant uważał go za osobę wiarygodną.

Kluczowe przesłuchanie „Baryły” przeprowadził inny oficer CBŚP, Piotr G. Było do tego stopnia wartościowe, że zaczęto mówić o wznowieniu postępowania. I nie było już mowy o zaginięciu Ziętary. Wszystko wskazywało na to, że został brutalnie zamordowany.

Sprawę odebrano Poznaniowi i przeniesiono do Krakowa, gdzie prokuratorzy mieli już doświadczenia w przejmowaniu trudnych śledztw z innych części Polski (np. mafii paliwowej), a ponadto to pod Wawelem działało słynne Archiwum X, czyli pierwszy w Polsce zespół do spraw niewykrytych przestępstw z przeszłości.

Gdy sprawa ruszyła z miejsca w 2012 r., prokurator Piotr Kosmaty dostał ochronę policji, z której jednak szybko zrezygnował. To już były inne czasy. Atakowano go innymi metodami: oskarżeniami o zastraszanie i wymuszanie zeznań na gangsterach, manipulacje przy ich spisywaniu w protokole. Brzmiało to dość śmiesznie, bo skarżyli się potężni, twardzi bandyci z najcięższymi przestępstwami na koncie, ale uderzali tym samym w prokuraturę i wartość złożonych zeznań. W pewnym momencie zeznania odwołał nawet główny świadek, „Baryła”. „Mnie zwerbowano, bym zeznawał o zabójstwach za akt łaski. Wszystko, co zeznawałem przeciwko G., to konfabulacje instrukcyjne prokuratora” – powiedział w sądzie w 2016 r., po czym zakwestionował nawet badanie wariografem. Twierdził, że wyniki zostały sfałszowane, a on na prośbę śledczych podpisał inny protokół, który wyjęto mu z teczki do podpisu. Jednak podczas kolejnego przesłuchania w sądzie znowu wrócił do zeznań obciążających Aleksandra G.

Niespodziewany koniec

Finał procesu byłego senatora, oskarżonego o podżeganie do zabójstwa Ziętary, był zadziwiający. Rano w dniu, w którym ogłoszono wyrok, żadna ze stron nie mogła przypuszczać, że po południu nastąpi jego koniec.

W procesie Aleksandra G. sędzia Joanna Rucińska po prostu zamknęła przewód sądowy i poinformowała, że ogłasza przerwę, po której wygłoszone zostaną mowy końcowe i zapadnie wyrok. Wcześniej odrzuciła wniosek o przesłuchanie kolejnych świadków prokuratury. Zeznania miały wykazać kłamstwa oskarżonego na temat kluczowej znajomości z szefem Elektromisu, Mariuszem Ś., którego ochroniarze są oskarżeni o porwanie Ziętary.

G. twierdził bowiem, że bliżej poznał Ś. dopiero w 1997 r., więc cała konstrukcja aktu oskarżenia nie jest warta funta ­kłaków. Tymczasem przesłuchiwany w sądzie jesienią ubiegłego roku Marek Król, były wieloletni redaktor naczelny tygodnika „Wprost”, twierdził, że w 1994 r. przyjechał do niego G. i namawiał Króla, by redakcja nie pisała o szemranych interesach właściciela Elektromisu. Po tym zdarzeniu naczelny zaczął korzystać z ochrony, gdyż bał się Mariusza Ś. Co ciekawe, straszony był także Piotr Najsztub, który jako dziennikarz „Gazety Wyborczej” przyjechał do Poznania pisać o Elektromisie. Mariusz Ś. miał mu to odradzać. „Odebrałem to jako groźbę przekazywaną z łagodnym uśmiechem” – zeznał Najsztub, potwierdzając jednocześnie, że redakcja wynajęła mu ochronę.

W książce Cieśli i Stachowiaka znajduje się autoryzowane wyznanie Henryka Judkowiaka, byłego esbeka, który pracował w 1990 r. dla Mariusza Ś. Twierdził on, że G. i Ś. znali się dobrze już wtedy, a Judkowiak nawet zażegnywał konflikt między biznesmenami. Jednym z argumentów za zgodą miał być fakt, że u obu pracują ludzie z dawnych służb.

Te fakty nie miały już dla sądu znaczenia. – ­Byłem bardzo zaskoczony. Proces trwał sześć lat, rozprawy odbywały się z przerwami po kilka miesięcy, nic nie stało na przeszkodzie, by dać nam czas na przygotowanie do mowy końcowej – opowiada Kosmaty.

Jego zdziwienie podziela Krzysztof M. Kaźmierczak, który uważnie przyglądał się całemu procesowi. – Nikt nie spodziewał się tak nagłego końca.

W trakcie ostatniej mowy Aleksandra G., jak twierdzą zgodnie Kosmaty oraz Kaźmierczak, były senator podszedł do stołu sędziowskiego i wręczył sędzi płytę z rzekomym nagraniem głosu Ziętary, co miałoby świadczyć, że dziennikarz żyje i mieszka za granicą. Sędzia płytę przyjęła, ale nie włączyła jej jako dowodu do sprawy, bo formalnie musiałaby wznowić przewód. Chciała po prostu zakończyć proces.

Aleksander G. został uniewinniony, ale nie dlatego, że sąd rozważył wszystkie wątpliwości na korzyść oskarżonego. – To było podważenie niemal wszystkiego, co ustaliła prokuratura. Byłem tym zdumiony, gdyż sąd aktywnie prowadził proces, uzyskując wiele mocnych potwierdzeń materiału dowodowego. Obraz wyłaniający się z zeznań był spójny, a wycofywanie się niektórych świadków, prawdopodobnie zastraszanych, nie podważało ich wcześniejszych wersji – twierdzi Kaźmierczak.

Poszło łatwo, bo był chudy

Prokurator Kosmaty wierzy, że przed sądem apelacyjnym dowiedzie winy Aleksandra G. – „Baryła” zeznawał kilkukrotnie, był nagrywany, dwóch psychologów uznało jego opowieści za wiarygodne, uczestniczył w wizjach lokalnych podając szczegóły. Jestem dziś tak samo jak kilka lat temu przekonany, że akt oskarżenia pokazuje prawdę o brutalnym morderstwie Ziętary – twierdzi Kosmaty.

„Baryła” zeznał w śledztwie, że gdy zatrudnił się w Elektromisie, firma miała problemy z dziennikarzem chodzącym wokół jej interesów. Z relacji spisanej przez oficera CBŚP Piotra G. wynika, że kiedy Ziętara dostał „oklep” od ochroniarzy Elektromisu, Aleksander G. skomentował to rzekomo jako „amatorszczyznę”, po czym miał załatwić dwóch Rosjan, dla których „zabijanie nie było nowością”. Zadowoleni sprawcy mieli żartować, że „poszło łatwo, bo był chudy, lekki i wystarczyło złożyć go na pół, a potem zapakować do bagażnika”.

Odwołanie zeznań przez „Baryłę” tłumaczył w sądzie Mirosław M., kolega z celi „Baryły”: „Maciek powiedział mi, że wszystko, co wcześniej zeznał o Ziętarze, było prawdą. Ale wycofa zeznania, bo prokurator nie załatwił mu obiecanego aktu łaski” – twierdził. Jednak gdy zeznawał powtórnie w 2017 r., doznał nagłej amnezji.

– Nie zdziwił mnie wyrok uniewinniający Aleksandra G. i to, że sąd miał wątpliwości co do zeznań niektórych świadków, choć istotny jest też kontekst, czas i sposób, w jaki je zmieniali. Zaskoczyło mnie jednak, że w uzasadnieniu wyroku sędzia w ogóle nie oceniła wiarygodności wyjaśnień oskarżonego. A przecież one nie były spójne. Twierdził, że przez wiele lat nie słyszał w ogóle o głośnej w Poznaniu sprawie zaginięcia Ziętary. Przekonywał też, że z szefem Elektromisu poznał się bliżej dopiero w 1997 r. Według mojej wiedzy to była nieprawda – mówi Łukasz Cieśla.

W sprawie zabójstwa Ziętary toczy się też drugi proces. Oskarżeni są w nim rzekomi sprawcy uprowadzenia Ziętary. To dawni ochroniarze Elektromisu, którzy według prokuratury działali nie na zlecenie swego szefa Mariusza Ś., tylko Aleksandra G. Dwaj z nich, „Lewy” i „Kapela”, zmarli w tajemniczych okolicznościach, proces „Ryby” i „Lali” zaś toczy się w Poznaniu. To oni mieli wciągnąć Ziętarę do auta pod jego domem, wywieźć za miasto i przekazać Rosjanom, którzy dokonali zabójstwa.

Fiasko oskarżenia Aleksandra G. może mieć ogromne znaczenie dla tej sprawy. Jeśli nie było osoby podżegającej do zabójstwa, a zeznania „Baryły” są niewiarygodne, to dlaczego ktoś z Elektromisu miałby porywać Jarka?

Sprawa Ziętary ma jeszcze jeden nieprzyjemny wymiar. W ostatnich miesiącach ujawnił się konflikt między dziennikarzami: Cieślą i Stachowiakiem a Kaźmierczakiem. Dwaj pierwsi opisali Kaźmierczaka w swej książce jako „kustosza pamięci Ziętary”, który zazdrośnie strzeże tej historii, traktując ją jak swą własność i dyskredytując ustalenia innych reporterów. Fakt, Kaźmierczak zachowywał się momentami dziwnie, ale to głównie dzięki niemu sprawa nie umarła. Poświęcanie ośmiu stron świetnej książki na ironiczne uwagi nie było potrzebne. Ale może tak musiało być. W sprawie Ziętary nad wszystkim unosi się ponure fatum. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2022