Państwo jako horror

Nie daję wiary, że patolodzy byli w spisku czy układzie. Najpewniej zadziałała źle rozumiana rutyna. Jej efekt jest taki, że dziś trzeba rozkopywać grób Krzysztofa Olewnika.

26.01.2010

Czyta się kilka minut

/ rys. Mirosław Owczarek /
/ rys. Mirosław Owczarek /

W filmie Krzysztofa Krauzego "Dług" jest scena w komisariacie. Osaczony przez bandytów bohater idzie po ratunek do policjantów. Ślęczy na korytarzu komendy, funkcjonariusze zajęci swoimi sprawami mijają go obojętnie, trzaskają drzwiami przed nosem. W końcu przyjmuje go zmanierowana policjantka, która mówi, żeby ujawnił nazwiska przestępców. Filmowy Adam, grany przez Roberta Gonerę, pyta o gwarancje bezpieczeństwa dla siebie. Policjantka zdaje się nie rozumieć, o co mu chodzi. Prosi, żeby Adam podał numer telefonu do siebie. Kiedy ten dyktuje numer komórki, policjantka przerywa i prosi o numer miejski, bo wyjścia na komórki są w komisariacie zablokowane.

Oglądałem "Dług" na pokazie przedpremierowym w Audytorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego. Po scenie, którą opisałem, zerwał się huragan oklasków. To była spontaniczna nagroda za trafienie przez Krauzego w punkt, za pokazanie w pigułce nieudolności, niemocy, bezduszności funkcjonariuszy państwa. Nie ma w Polsce w ostatnich latach kryminalnej historii, która obnażyłaby te fatalne zjawiska wyraźniej niż sprawa Krzysztofa Olewnika.

Zeszłej zimy byłem w Drobinie, w domu rodziców Krzysztofa Olewnika. Nadszedł już wieczór, ale w salonie prawnik rodziny nadal rozprawiał o czymś z telewizyjnym dziennikarzem, Włodzimierz Olewnik z pasją dyskutował o sprawie syna przez telefon, na kuchennym stole leżał album z fotografiami Krzysztofa, obok sterta dokumentów, wreszcie anonimy, od tych, którzy "znają prawdę". Ktoś właśnie podesłał sygnał, że pewien polityk kilka godzin po porwaniu robił zakupy w pobliskim sklepie i wygadał się sprzedawcy, że Olewnikom porwano syna, chociaż wiadomość jeszcze się nie rozeszła w okolicy. Był w spisku? Domownicy zaprzątali sobie głowy tą sprawą. Potem okazało się, że polityk owszem był w sklepie, rozmawiał o sprawie, ale wszystko rozgrywało się tydzień później, gdy o uprowadzeniu mówiła już cała okolica.

Widząc to wszystko, zdałem sobie sprawę, że od porwania mija prawie 8 lat, od morderstwa 6, od pogrzebu 3. Mimo upływu czasu dom był pochłonięty zbrodnią. Sprawą, która w normalnie działającym państwie powinna znaleźć szczęśliwe zakończenie kilka tygodni po uprowadzeniu chłopaka. Najprostsza rzecz, czyli sprawdzenie alibi oraz kontaktów okolicznych rzezimieszków, co jest kanonem postępowania, przyniosłaby efekty. Takie sprawdzenie Roberta Pazika, późniejszego mordercy Olewnika, doprowadziłoby policjantów do reszty bandy zaraz po porwaniu. Ale tak się nie stało. Zimą 2009 r. docierały do redakcji "Dziennika" w najwyższym stopniu wiarygodne sygnały z prokuratury krajowej w Gdańsku, która dostała rozgrzebane śledztwo w sprawie uprowadzenia i zabójstwa chłopaka. W tych przeciekach mowa była o ciekawych zapiskach i kontaktach w notesie Wojciecha Franiewskiego, herszta bandy porywaczy, o niejasnej roli jednego z ważnych policjantów na północnym Mazowszu. Pomyślałem, że nie jest dobrze, skoro po tylu latach prokuratorzy muszą się brać za rozwiązywanie zagadek, które powinny być rozwikłane przed laty.

Rok temu, widząc w Drobinie przygarbionego Włodzimierza Olewnika z aparatem słuchowym w uchu, jego żonę z zapuchniętymi oczami, córkę działającą od rana do nocy na najwyższych obrotach, zastanawiałem się, czy nie powinni odpuścić? Czy cena brnięcia w tę sprawę nie jest za wysoka?

Rozumiem, że chcą kary dla nieudaczników, przez których zginął ich najbliższy, dla pseudodetektywów i cwaniaków, którzy wyłudzili od nich blisko 2 miliony złotych za rzekome informacje o losie Krzysztofa. Raptem kilka dni temu zarzut wyłudzenia 160 tysięcy złotych od rodziny dostał Grzegorz K., były polityk SLD i zarazem były dyrektor w płockim Orlenie. Ale jest motyw istotniejszy. Olewnikowie uważają, że banda rzezimieszków Franiewskiego (jej członkowie zostali skazani) to nie jedyny krąg osób stojących za porwaniem i zabójstwem. Trudno odmówić temu rozumowaniu logiki. Inną rzeczą jest, czy da się to bezspornie udowodnić przed sądem i uzyskać wyroki. Tu sprawa jest wątpliwa - wiele śladów zostało już zatartych, kilku przestępców zabrało tajemnice do grobów. Największym utrudnieniem wydaje się być śmierć za kratami Franiewskiego, do której doszło jeszcze przed rozpoczęciem procesu. Śmierć chyba najbardziej tajemnicza z całej serii zgonów związanych ze sprawą Olewnika.

Franiewski był zatwardziałym recydywistą, niedługo przed pożegnaniem się ze światem wysłał buńczuczny list do żony, w którym zapowiadał, że rozprawi się z oskarżeniami. Wymyślna śmierć, którą miał sobie sam zadać, świadczy o tym, że ten złodziej samochodów był również znakomitym ekspertem od anatomii człowieka. Ale skąd u aresztanta ze statusem "N" śladowe ilości amfetaminy w organizmie i 0,4 promila alkoholu? Zagadka do dziś nierozwiązana.

Wiedza Franiewskiego o sprawie była najpełniejsza. Jednak niektóre tropy pozostają wciąż wyraźne. W lutym 2009 r. opisaliśmy w "Dzienniku" sensacyjną analizę, która powstała trzy lata wcześniej w Komendzie Głównej Policji. Jest poświęcona przekazaniu okupu porywaczom latem 2003 r. przez Danutę Olewnik, siostrę Krzysztofa.

Za pomocą programu komputerowego policjanci przeanalizowali 790 tys. połączeń telefonicznych. Program sprawdzał, kto i jak często rozmawiał i wysyłał SMS-y, jak logowały się telefony w stacjach przekaźnikowych (BTS) położonych w okolicy miejsca przekazania pieniędzy porywaczom z bandy Franiewskiego. Spośród gigantycznej liczby danych program wyłowił cztery numery telefoniczne. Kluczowy, jak wynika z analizy, należał do Andrzeja A., niezwiązanego z grupą Franiewskiego. Policjanci w tej samej analizie wskazują, że to człowiek mający związki z pruszkowskimi grupami przestępczymi.

A., w chwili gdy przekazywany był okup, przebywał w Łebie, ale pozostawał w kontakcie telefonicznym z dwiema osobami, które krążyły w pobliżu miejsca akcji, czyli obok Trasy Toruńskiej w Warszawie. Co ciekawe, telefon Andrzeja A. miesiąc przed przekazaniem pieniędzy logował się w pobliżu miejsca zrzucenia okupu. Po raz pierwszy i ostatni. To kolejna przesłanka, że A. przygotował operację, a potem kierował nią z Pomorza. Dodajmy, że chodzi o osobę, która nigdy publicznie nie została pokazana przy sprawie Olewnika.

To nie koniec ciekawych wiadomości. W 2002 r. (co policjanci odkryli dzięki billingom) Andrzej A. intensywnie kontaktował się z jednym numerem sieci Idea. Z tego telefonu z kolei dzwoniono w lutym 2002 r. (4 miesiące po porwaniu) do Jacka Krupińskiego, wspólnika Krzysztofa. 17 lutego 2002 r. sam A. zatelefonował do Jacka Krupińskiego (co autor policyjnej analizy opatrzył wykrzyknikiem). Kolejne ślady są również wyraźne: Andrzej A. często dzwonił do firmy żony Wojciecha Franiewskiego, herszta bandy porywaczy. Kontaktował się intensywnie z Rafałem K. "Farbowanym", bandytą z grupy mokotowskiej. Rzecz w tym, że "Farbowanego" i młodego Olewnika łączyła bliska znajomość z Izabellą L. Ta zeznała w śledztwie, że K. wypytywał ją o zamożnego chłopaka z Drobina.

Kim jest Rafał K.? Do niedawna był prawą ręką gangstera Zbigniewa C. "Daksa", jednego z bossów grupy mokotowskiej, która zajmowała się m.in. uprowadzeniami dla okupu. W 1999 r. Rafał K. razem z "Daksem" i Krzysztofem Mrozowskim "Fraglesem" został zatrzymany na próbie wymuszenia długu (kartkę z namiarami do "Fraglesa" policja znalazła w 2005 r., gdy zrobiła przeszukanie w domu Krupińskiego).

Podsumowując. O czym świadczą te nieznane wcześniej opinii publicznej powiązania? Mogą świadczyć jedynie o tym, że banda Franiewskiego nie miała odpowiedniego know how do bezpiecznego przejęcia okupu i postanowiła skorzystać z pomocy bardziej doświadczonych przestępców. Ale może być zupełnie inaczej. Na przykład tak, że szajka Franiewskiego była tylko podwykonawcą porwania, a za sznurki pociągał ktoś z poziomu mafijnej przestępczości.

Wedle tej hipotezy Jacek Krupiński, wspólnik młodego Olewnika w firmie Krupstal, wplątał się w operacje związane z nielegalnym obrotem stalą, czyli wszedł w interesy, w których karty rozdawały zorganizowane grupy przestępcze.

W Płocku, gdzie działał Krupstal, jest kilka dużych przedsiębiorstw, również państwowych, które mogły być zainteresowane "tańszą stalą". Wokół tych firm, jak to zwykle bywa, kręcili się miejscowi politycy, lokalni notable, biznesowo-polityczna wierchuszka północnego Mazowsza. Mogło być tak, że młody Olewnik zorientował się w procederze i chciał donieść o przekrętach. A przez to stał się niebezpieczny dla uczestników nielegalnych działań. Tu rysuje się wyraźny motyw.

Jest kilka istotnych przesłanek, że uprowadzenie chłopaka nie było zwykłym porwaniem dla okupu. Jakich? Suma, której zażądali kidnaperzy. 300 tysięcy euro nie było kwotą wygórowaną jak na możliwości finansowe Olewnika seniora. Poza tym, jeśli ktoś porywa tylko dla okupu, to chce zdobyć pieniądze i czym prędzej skończyć niebezpieczną grę. Tymczasem banda przetrzymywała chłopaka blisko dwa lata, dręczyli go, szprycowali lekami, pilnowali, karmili, ukrywali, w końcu bestialsko zabili. Ponadto, jak pokazało śledztwo, kompletnie nie mieli pomysłu na przejęcie łupu. To wszystko wskazuje na inne tło niż chęć wyrwania pieniędzy.

Motyw (roboczo nazwijmy go "uciszeniem młodego Olewnika" przez miejscowy układ) wyjaśniałby też gmatwanie śledztwa, które długo rozgrywało się na lokalnym poziomie. A rzeczywiście wygląda to tak, jakby komuś zależało, by pchać dochodzenie na ślepe tory. Przykładem niech będzie wielomiesięczne przywiązanie miejscowych prokuratorów i policjantów do absurdalnej, jak się potem okazało, wersji, że doszło do samouprowadzenia. A przy okazji lekceważenie sygnałów, które prowadziłyby śledczych do kidnaperów, chociażby anonimu, w którym autor na wczesnym etapie sprawy wskazał na Roberta Pazika jako zamieszanego w uprowadzenie.

Osobną rzeczą jest to, czy można w spójną całość połączyć latami gubione ślady. Wydawało się, że przełom nastąpił w lutym 2009 r. Pod ciężkimi zarzutami udziału w zorganizowaniu porwania do aresztu trafił Jacek Krupiński, kolega i wspólnik Krzysztofa, od dawna podejrzewany przez rodzinę. Ten ruch był wyjściem w głównym wątku na nowe tory, poza grupę Franiewskiego. Ale pół roku temu prokuratorzy dostali po nosie.

Sądy dwóch instancji uznały, że Krupińskiego należy wypuścić, bo nie ma mocnych dowodów na jego udział w porwaniu. Pamiętam, że do redakcji "Dziennika" dzwonił wtedy Włodzimierz Olewnik. - Jakie dowody byłyby mocne? Dymiąca strzelba? Ręka trzymająca pistolet po ośmiu latach? - mówił z goryczą.

Ale słowa sędzi Małgorzaty Mojkowskiej (znanej m.in. z procesu lustracyjnego Zyty Gilowskiej) były jak zimny prysznic. Sędzia wytknęła, że śledczy przyszli do sądu z tymi samymi dowodami, a właściwie poszlakami, co trzy miesiące temu. Po kolei chłodno rozprawiała się z argumentami prokuratury, które do tej pory uważano za "mocne dowody". To, że Krupiński mógł zamienić pomarańczowy drelich dla niebezpiecznego aresztanta na garnitur nie oznacza, że ktoś zdjął z niego zarzuty. Jego rola w sprawie pozostaje tajemnicza. Tamtą decyzję sądów o zwolnieniu go z aresztu zrozumiałem jako sygnał dla prokuratorów - macie za mało materiałów, żeby przygotować akt oskarżenia i iść z nim do sądu.

Po decyzji o wypuszczeniu Krupińskiego odpowiedzialny za śledztwo prokurator Zbigniew Niemczyk studził emocje. Mówił, by nie spodziewać się co kilka dni rewelacji przy wątku, który latami był zaniedbywany przez poprzednie ekipy śledcze. Dawał do zrozumienia, że prokuratura nadal będzie szła tropem wspólnika Krzysztofa.

Nad sprawą Olewnika wisi mnóstwo pytań. Jedno z ważniejszych jest takie, czy to, co się stało (a właściwie - co się nie stało) przy wyjaśnianiu tej sprawy, jest wynikiem spisku, działania układu czy raczej mamy do czynienia z nieudolnością funkcjonariuszy państwa?

Myślę, że jest miejsce na jedno i drugie. Wydaje mi się, że na pierwszym, kluczowym etapie ktoś świadomie pchał śledztwo na manowce. Ale w tej ponurej sprawie jest też wiele zwykłego dziadostwa i bezmyślności, która nie ma nic wspólnego ze spiskiem. Przykłady? Pierwszy z brzegu. Policjanci dowiadują się, że z wiejskiej budki telefonicznej dzwonił ktoś tajemniczy i ma to związek ze sprawą Krzysztofa. Co robią? Odcinają słuchawkę i wiozą ją na komendę.

Inny przykład. Po samobójstwie Roberta Pazika byłem w płockim więzieniu, w którym skazany odebrał sobie życie. Przez Polskę przetaczało się właśnie medialne tornado związane z tą śmiercią, minister sprawiedliwości stracił fotel, najważniejsi politycy grzmieli, że w zakładach karnych musi zapanować porządek. Tymczasem w płockim więzieniu pomieszczenie, w którym przyjmuje się interesantów, przypominało szatnię kiepskiej siłowni. Smród przeżarł ściany, sprzęty biurowe pamiętały lata 70. Miejsce, w którym pracują funkcjonariusze, nie było oddzielone od kawałka pokoju, po którym chodzili bliscy skazanych i inni odwiedzający. Po pomieszczeniu kręcili się funkcjonariusze z bronią przy pasku, pracownicy w cywilu, rodziny więźniów. Bez zwracania czyjejkolwiek uwagi można było sięgnąć przez drewniany kontuar po służbowe teczki z dokumentami - leżą na wyciągnięcie ręki. Przy wyjściu wpadłem na znajomego prawnika, który odwiedzał jednego z więźniów.

- Teoretycznie mógłbym tam wnieść karabin albo kilogram kokainy. Po korytarzach bez ładu kręcili się więźniowie z oddziału półotwartego. Kontrola w sali widzeń jest iluzoryczna - opisywał.

Kolejny przykład, tym razem związany z ostatnią sensacją - brakiem pewności, czy ciało wskazane przez morderców i pochowane na cmentarzu jest ciałem Krzysztofa Olewnika. Nie daję wiary, że patolodzy byli w spisku czy układzie. Najpewniej zadziałała źle rozumiana rutyna. Skoro zabójcy opisali zbrodnię, wskazali miejsce i na dodatek jest ciało, to po co przykładać się do badań? Wszystko jest przecież jasne. Efekt jest taki, że dziś trzeba rozkopywać grób młodego Olewnika.

Kiedy w zeszłym roku zapadała decyzja o powołaniu sejmowej komisji śledczej, Jan Rokita na łamach "Dziennika" krytykował ten pomysł. Pisał: "Nie tylko nie ma ustrojowego powodu, aby parlament wyręczał rząd i podległe mu agendy w zniszczeniu prowincjonalnego gangu i sieci jego powiązań. Więcej: parlament nie ma do tego narzędzi. Wystarczy mieć trochę wyobraźni, aby zobaczyć przesłuchanie skazanego na wiele lat gangstera, doprowadzonego teraz na salę kolumnową przed oblicza skłóconych posłów PO i PiS. Chyba nikt nie ma złudzeń, co ów delikwent powinien tam zrobić, jeśli do końca swoich dni chce być królem więzień i bohaterem więziennej legendy. Ta wiązanka gestów i wyrażeń przejdzie także do historii parlamentaryzmu. Nikt nigdy w demokratycznym świecie nie wymyślił jeszcze czegoś podobnego. I trudno doprawdy wymyślić coś , co bardziej ośmieszyć może nasze państwo".

Dziś widać, że publicysta nie miał racji. Nie jest rzeczą komisji przesłuchiwać gangsterów czy odkrywać motywy zbrodni. Od tego jest prokuratura, nie parlament. Marek Biernacki, szef komisji tłumaczył mi wiosną zeszłego roku, że chce, by on i jego koledzy zajęli się czymś innych - pokazaniem błędów tych prokuratorów i policjantów, którzy latami partaczyli sprawę. I tym komisja się zajmuje.

Ważne, aby czarno na białym zostało napisane w raporcie, kto konkretnie i jakich zaniedbań się dopuścił. I żeby w przyszłości taki raport mógł stać się obowiązkową lekturą na prokuratorskich aplikacjach i w szkołach policji. Dla przestrogi. Aby nie było już tak, jak opisywał mi w zeszłym roku Włodzimierz Olewnik. A opowiadał, że zdesperowany i nierozumiany przez policję i prokuraturę umówił się z pewnym rzezimieszkiem-naciągaczem, który obiecał dać jakąś wiadomość na temat syna. Szli nocą przez ciemny las, w lejącym deszczu. Olewnik stracił orientację, jak długo idzie i gdzie jest. Został ze zbrodnią sam na sam.

Michał Majewski jest do końca marca dziennikarzem "Dziennika Gazety Prawnej"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2010