Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Woda szarostalowa. Jej zimny kolor bardzo przypomina morze z obrazu Eugène’a Delacroix „Masakra na Chios”, który wisi w Luwrze. Na płótnie powinna być ta sama zatoka, na którą patrzę i ja.
Powinna, ale Delacroix nie był na Chios. Nie widział kobiet i dzieci wychodzących na przedmieścia w procesjach, by błagać tureckie wojska o przebaczenie. Nie widział obojętności zdobywców, gdy układali w piramidy głowy odcięte mężczyznom.
A przecież oddał horror masakry, w której zginęły tysiące Greków. Figury żołnierzy są zimne i wyniosłe. Figury ofiar – półnagie, wycieńczone, ale pogodzone z losem. Na ich twarzach jest ból, lecz również spokój. Jakby cierpienie było tak wielkie, że musiało zmienić się w obojętność. Niemą zgodę na wszystko.
Obraz Delacroix stanął mi w oczach, gdy wkroczyłem do wielkiego namiotu, w którym mieszkają uchodźcy z Syrii i Afganistanu. Znajduje się niedaleko, w północnej części zatoki. Może 400, może 500 metrów stąd.
Szare koce rozłożone na podłodze. Ludzie w szarych i czarnych ubraniach. Leżą pokotem. Mimo że cała podłoga jest zasłana ciałami, w namiocie panuje dziwna cisza i odrętwienie. Łatwo odróżnić tych, którzy są tu od kilku dni, od tych, którzy przedarli się przez wzburzone morze niedawno.
– Oni, gdy dotkną stopami ziemi, wpadają w stan pewnej euforii. Są szczęśliwi, że mają to za sobą; że przeżyli – mówił mi Oristis, wolontariusz, który czeka na ludzi płynących na Chios w gumowych pontonach i wyciąga ich z morskich odmętów.
Euforia nie dotyczy dzieci. One przybywają przerażone – nocą, zimnem, wysoką falą i bezbronnością rodziców. Muszą minąć godziny, zanim wrócą do stanu normalnego rozbrykania. Ta noc być może już zawsze będzie wracała do nich w snach.
Patrzyłem niedawno na takie dziecko i jego zmęczoną mamę: – Wie pan, oni nas zabiją, jeśli wrócimy. Męża, który był w armii, dziecko, mnie. Nie możemy tam wrócić, nie odeślą nas na powrót, prawda? – Kobieta ściska mnie za rękę, drugą przyciska do piersi półtorarocznego synka.
– Dżudi, on ma na imię Dżudi. – Chłopiec, odrętwiały, blady, nie reaguje na słowa mamy.
I co jej powiedzieć? Prawdę? Usłyszałem od oficera Fronteksu: „Najpewniej wszyscy zostaną odesłani”. Nikt ich tu nie chce, ryzykowali na darmo.
Powinienem tak powiedzieć i nagrać jej odpowiedź, zapisać na magnetofon rozczarowanie. Ale nie chciałem jej tego robić. Pomyślałem, że pójdę na kawę i wrócę za pół godziny. Niech ma jeszcze kilka chwil nadziei.
Zaraz muszę tam wrócić. Może ten biały namiot z uchodźcami powinien mieć swojego Eugène’a Delacroix? Kogoś, kto potrafi odmalować potworne, bezgłośne cierpienie nieszczęsnych tułaczy Morza Egejskiego. W ich imieniu błagać o zmiłowanie. Rozciągnięte na kocach ludzkie figury są zbyt słabe, żeby wymusić uwagę świata. Ktoś musiałby im pomóc.
Tamten obraz Delacroix zmienił rzeczywistość. Ludzie w Europie płakali, gdy patrzyli na płótno. „Zróbcie coś, nie pozwólcie im umierać w taki sposób! Pomóżcie” – żądali od swoich polityków. Stał się cud. Wielkie mocarstwa, Francja i Anglia, poparły irredentę. Grecja, dzięki łzom wylanym na Chios i talentowi malarza, znów była niepodległa.
Praca Delacroix powstała w 1824 r. Myślę, że Polacy musieli wówczas współczuć ofiarom masakry z Chios, dobrze je rozumieć. Byliśmy w podobnej sytuacji – zdani na łaskę silniejszych od nas obcych. Gotowi do beznadziejnej walki i proszenia świata, by przestał patrzeć na nas z obojętnością. By zrozumiał i pomógł.
Udało się! Wyspa Chios znów jest daleko. ©℗