Zapomniany protest

Blisko 40 lat temu ulicami Łodzi przeszła największa demonstracja PRL-u. Dziś jej uczestniczki mówią: nie o taką Polskę maszerowałyśmy.

27.07.2020

Czyta się kilka minut

Marsz głodowy – demonstracja w sprawie poprawy zaopatrzenia w sklepach  i przeciwko podwyżkom cen. Łódź, ul. Piotrkowska, lipiec 1981 r. / JOSEPH P. CZARNECKI / EAST NEWS
Marsz głodowy – demonstracja w sprawie poprawy zaopatrzenia w sklepach i przeciwko podwyżkom cen. Łódź, ul. Piotrkowska, lipiec 1981 r. / JOSEPH P. CZARNECKI / EAST NEWS

Jak zjeść kartkę nożem i widelcem?”. „Generale, jeść!”. „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”. Takie m.in. niosły transparenty.

Szczelnie wypełniły Piotrkowską. Włókniarki i inne pracownice, z dziećmi na rękach i w wózkach. Esbecja doliczyła się ich 20 tysięcy. Związkowcy mówili nawet o stu tysiącach. Marsz głodowy: największa demonstracja uliczna PRL-u.

Dzisiaj Janina mówi, że Polski nie poznaje.

Maria najchętniej wróciłaby do komunizmu.

Bogda jest pewna, że po taki kraj to one nie maszerowały.

Tylko Zofii się wszystko podoba. A najbardziej ostatnie wybory.

Szum helikopterów

Latem ’81 Bogda ma 18 lat i nie w głowie jej protesty. Chwyta, gdzie się da, skrawki materiału, szyje kolorowe kiecki, farbuje sznurówki w ciężkich butach. Gra na gitarze i poznaje studentów, którzy zapraszają ją do klubu Juventus.

Jest czwartkowe popołudnie, 30 lipca, gorąco. Bogda wskakuje do tramwaju, jedzie odebrać mamę z porannej zmiany. Jako dziecko wstawała o trzeciej w nocy, a matka zaprowadzała ją z bratem do przedszkolnej kotłowni. U palacza czekali na pozostałe dzieci. A mama biegiem do tramwaju, na piątą do fabryki. Cały dzień w huku maszyn łapała zrywające się nici. W domu rzucała się na łóżko: „Dziecko, daj mi 15 minut ciszy”.

Bogda całą podstawówkę stawała w kolejkach. Dzięki temu mama na obiad gotowała mortadelę smarowaną jajkiem albo zalewajkę na kartoflach. Ojciec w kolejkach nie wystawał. Zasuwał na dwie zmiany jako elektryk i w domu tylko gościł.

Tego popołudnia Krystyna powiedziała: „Dziecko, dzisiaj zamiast na zakupy idziemy pod katedrę”. A tam mnóstwo kobiet. Transparenty i okrzyki: „Trzy zmiany – jeden głód!”; „Kartkami nie nakarmimy naszych dzieci”. Tłum podzielony na zakłady przemysłowe (w Łodzi było ich ponad 70). Im dalej kroczy, tym bardziej pęcznieje. Jezdnią idą kobiety i dzieci – mężczyźni na chodnikach.

Bogda przerażona. Słyszy szum helikopterów i stukot kopyt milicji konnej. Mama nigdy nie działała w Solidarności, a teraz z koleżankami zaczyna płakać. Nie ma jak dostrzec jadącej na czele marszu ciężarówki i karetki, korespondentów „New York Timesa”, ­„Washington Post” czy telewizji NBC. Z balkonu sklepu Mody Polskiej przemawia Janina Kończak, działaczka „S”. „Stoimy dziś w obliczu klęski naszego społeczeństwa. Roztacza się przed nami widmo nędzy i głodu. (…) Tragizm tej sytuacji odczuwamy przede wszystkim my, kobiety. Obarczone rodziną, pracą i codziennymi obowiązkami (…) Nie przyszłyśmy tu dlatego, że nie chce nam się pracować. Przygnała nas tu sprawa (…) Sprawa bytu naszych rodzin i naszych dzieci” – mówi łamiącym się głosem.

Na placu Wolności tłum śpiewa „Nie rzucim ziemi… ”. Krystyna nie wytrzymuje. Odciąga córkę, jest wściekła. „Na co to wszystko” – powtarza. Chyba myślała, że ktoś z komitetu wyjdzie do tłumu. Obieca mięso na półkach. Wracają tramwajem w ciszy. Nigdy nie porozmawiają o marszu. Skończy się komuna, a Krystyna dalej będzie obserwować, jak łódzkie zakłady bankrutują, a fabryczne mury zamieniają się w ruiny. Lata pracy wyniszczą jej zdrowie. Umiera, mając 70 lat.

Bogda nie zdąży zapytać, czy mamie ta nowa Polska, po którą maszerowały, w ogóle się podoba. Ale coś czuje, że nie bardzo. Choć półki pełne, to w prawach kobiet, aborcji czy edukacji seksualnej nastąpił wręcz regres. Kobiety jeszcze długo w Polsce będą miały po co maszerować.

Nigdzie indziej

Postawmy śmiałą tezę: to się nie mogło wydarzyć nigdzie indziej.

– W 1981 r. problemy zaopatrzeniowe były wszędzie duże, ale w Łodzi szczególnie. Małe województwo nie miało własnego zaplecza rolnego. Do tego Warszawa czy Śląsk w tej ogólnej nędzy mogły liczyć na większe przydziały żywieniowe – opowiada prof. Krzysztof Lesiakowski, historyk z Uniwersytetu Łódzkiego.

W Łodzi były zakłady, gdzie 80 proc. załogi stanowiły kobiety. Włókniarki po pracy na trzy zmiany stawały w kolejkach, gotowały obiady.

Lokalna „S” nie chciała protestować – bała się powtórki Poznania ’56 lub Wybrzeża’70. „(Marsz głodowy) został zorganizowany wbrew negatywnej opinii Lecha Wałęsy i władz centralnych związku. Zwolennicy »samoograniczającej się rewolucji« nie popierali demonstracji ulicznych. Utrata kontroli nad manifestacją mogła oznaczać tłumienie jej siłą” – pisze Marta Madejska w książce „Aleja Włókniarek”.

W lipcu 1981 r. kryzys widać już gołym okiem, a miasto osiąga stan wrzenia. Szefowie związku starają się więc o zgodę na legalny protest. I o dziwo, dostają ją. – Prezydent Łodzi wiedział, że w wypadku odmowy społeczny gniew może przybrać niekontrolowany kształt. A to by już wymagało użycia sił porządkowych – mówi prof. Lesiakowski.

Marsz poprzedziły trzy dni protestów. Takiej liczebności pochodu nikt się jednak nie spodziewał. Tyle że w dłuższej perspektywie protest wiele nie zmienił. Zaraz przyszedł grudzień i stan wojenny, a marsz na prawie 40 lat zniknął z pamięci Polaków.

Do kogo dzisiaj pójść?

Maria spaceruje z córeczką po Piotrkowskiej, aż ją koleżanki doganiają: „Chodź, jesteśmy tu w pięć, nic nam się nie stanie”. No to pcha wózek i dołącza do tłumu. Choć źle jej się w PRL-u nie żyje.

Jako asystentka stomatologa zna lekarkę wysoko postawioną w partii, która pomaga załatwić firanki albo pralkę Franię. Ciotka ze Stanów przysyła kakao i czekoladę. Siostra zza lady załatwia szynkę. Rodzina ze wsi dowozi mleko, jajka i wieprzowinę.

Brat Marii szefuje zakładowej „S”. W domu urządza zebrania i ukrywa gazetki. W mieszkaniu gnieżdżą się razem: ona z malutką córką, rodzice, siostry i bracia.

Na marszu słyszy krzyki przez megafon, widzi kobiety pchające wózki. Boi się o córkę, która zaczyna płakać. Przechodzi kilometr i ucieka w boczną uliczkę.

Blisko rok później siedzą przy stole, słyszą dzwonek. Maria otwiera i woła brata: „Mirek, jakieś głąby do ciebie”. Myśli, że to koledzy. A to panowie z kajdankami. Mama w płacz: „Zostawcie mi syna”. Brat posiedzi parę miesięcy. Po wyjściu już nie dojdzie do siebie. Ciągle będzie bolała go głowa. Umrze na wylew przed pięćdziesiątką.

I choć SB skatowała jej brata, chciałaby powrotu komuny. W wolnej Polsce jeździła pod Moskwę i Budapeszt z pościelą i ręcznikami, sprzątała w szkole. Mimo że jest na emeryturze, sprząta do dzisiaj.

W jednej firmie kazali jej wykałaczką czyścić brud spomiędzy ram okiennych. W drugiej szczoteczką do zębów szorowała fugi. By zdążyć do trzeciej, wstaje o godzinie piątej. Prześpi się chwilkę, na popołudnie rusza do kolejnych biur. Ma 13 zł na rękę.

Za komuny nie było kamieniczników. A w wolnej Polsce gospodarz Marii odcinał lokatorom wodę. Za komuny partia by pomogła albo Solidarność – i mieszkanie by się znalazło. A teraz gdzie Maria pójdzie?

Kopernik była kobietą

W 2016 r. tysiące łodzian znów przeszły Piotrkowską, tym razem w czarnym proteście. Ale Ewa Kamińska-Bużałek z Łódzkiego Szlaku Kobiet pomyślała: to miasto widziało już znacznie więcej.

Razem z koleżankami chciały przypomnieć o marszu głodowym. Dostały grant. Zbierały historie protestujących kobiet. Dotarły do Janiny Kończak. Zaprosiły ją do Łodzi, bo Kończak od lat mieszka we Francji. Zorganizowały ­happening i spacer po trasie marszu. Na obchody zaprosiły też dawnego lidera „S” Andrzeja Słowika. Z zaproszenia nie skorzystał.

Głos zabrał za to Jerzy Kropiwnicki, dawny przewodniczący zarządu regionu, a w wolnej Polsce prezydent Łodzi. Pomysł marszu przypisał sobie i Słowikowi. Dowodził, że wybrali Kończak do odczytania postulatów ze względu na ładne brzmienie jej głosu. To on ze Słowikiem zdecydowali, by maszerowały głównie kobiety, „bo trudniej je sprowokować do czynów gwałtownych i aktów wandalizmu oraz trudniej uwierzyć, że to one były (ewentualnie) stroną atakującą”. Dodał, że „być może i my za parę lat dowiemy się np., że jednak Kopernik był kobietą…”.

Prof. Lesiakowski: – Ciężko wskazać jednego pomysłodawcę. Panią Kończak należy docenić, ale jednak nie była osobą decyzyjną. Zarząd regionu był pod ogromną presją zakładów, ale też marszu nie udałoby się zorganizować bez wielkiego zaangażowania prezydium.

W rozmowie z „Newsweekiem” Słowik powiedział, że Kończak należy wykreślić z historii przygotowywania marszu: „Dla mnie ona nie istnieje”.

Patriotka

Zofia na marsz rusza z patriotycznego obowiązku.

Ojciec walczył w legionach Piłsudskiego, przed II wojną kierował ­krochmalnią pod Sandomierzem. ­­Po ­wojnie komuniści wyrzucili go z fabryki, a w papierach Zofii napisali: reakcjonistka. Na medycynę się nie dostała, została felczerem.

W sanepidzie, gdzie pracuje, dziewczyny zapisują się do „S”. Wieści o marszu idą pocztą pantoflową. Mówi do 10-letniego syna: „Tu się tworzy historia. Musisz to zobaczyć”.

Dziewczyny maszerują ciasno, skandują: „Nasze dzieci są głodne”. Płaczą. Zofia myśli: to jest ubliżające, że musimy wyjść na ulicę. Nie boi się milicji. Myśli: przecież wszystkich nie wsadzą.

W wolną Polskę wchodzi jako emerytka. Z dumą patrzy, jak sobie radzą dzieci. Syn zostanie informatykiem. Zapisuje się do związku strzeleckiego, ku pamięci dziadka co roku rusza z krakowskich Oleandrów szlakiem Pierwszej Kadrowej. Za to córka świetnie sobie radzi jako dziennikarka. Zofia wreszcie jedzie na wakacje. Zwiedza Rzym i wjeżdża na szczyt wieży Eiffla. Myśli: do czego to doszło, że w Polsce dobrobyt?

I tylko nieładnie, że tak Polska podzielona. A dlaczego? Bo młodzi wszędzie dziurę znajdą. Chcą Polski innej, ale jakiej? Przecież wszystko jest tak, jak powinno. Zwłaszcza w ostatnich latach. Gdyby Zofia miała takie 500 plus za młodu, to o ile by jej było łatwiej! Młodzi nie umieją tego docenić. Wołają, że się demokracja kończy. Ale jeśli uważają, że w Polsce jest teraz brud i smród, to niech sami zdzierają gardła na protestach.

Nie było ofiar

W tym roku władze Łodzi na rocznicę marszu planują wystawę zdjęć w internecie. W przyszłym może uda się coś zrobić w plenerze.

Marcin Gołaszewski, przewodniczący Rady Miejskiej, dziękuje, że redaktor przypomniał mu o tej ważnej dacie. Faktycznie w tym roku już się pewnie niewiele uda zrobić. Ale w przyszłym może wmurują tablicę na Piotrkowskiej?

Pytanie: dlaczego Łódź i Polska zapomniały o marszu? Ewa Kamińska-Bużałek: – Same uczestniczki nie pchają się na afisz. Myślą tak: zrobiłyśmy swoje i tyle. Nie ma już zakładów pracy, które by podtrzymywały pamięć o proteście, tak jak to się dzieje np. w MPK. Poza tym Łódź, robotnicze miasto, słabo wpisuje się w dumną historię narodową.


Agata Zysiak i Marta Madejska ze Stowarzyszenia Topografie: Opowieści o XIX-wiecznej Łodzi przypominają świadectwa z Afryki, tylko zamiast dżungli mamy las kominów. Wiele zmieniło się od tamtego czasu.


 

Reporterka Marta Madejska: – Kwestie żywieniowe i socjalne nie są u nas uznawane za specjalnie istotne. W polityce, publicystyce, edukacji. Po drugie, był to protest kobiet. Żadna z nich, niestety, nie została liderką polityczną, w przeciwieństwie do mężczyzn, którzy mogą teraz z wysokich pozycji spierać się o historię. Także o to, czy to oni zorganizowali ten marsz. Po trzecie, nikt nie zginął. A w Polsce mamy tendencje do upamiętniania przede wszystkim wydarzeń tragicznych, najlepiej krwawych.

Liderka

Janina jest przerażona, a kolega Andrzej Słowik wypycha ją: „Będziesz przemawiać”. Dasz radę. Bazgrze kilka słów, jadąc na ciężarówce na czele marszu. W końcu wbiega na balkon. Dobrze wie, co chce powiedzieć.

Razem z mężem pracuje w zakładach Stomil. Produkują kalosze, cały dzień przy taśmie, w smrodzie chemicznych oparów, a zimą w kufajkach, bo zakład nieogrzewany. Gdy startuje „S”, wykłóca się o ciepły posiłek dla załogi. Zostaje szefową zakładowej komisji, trafia do zarządu regionu. Związkową robotę dzieli z wystawaniem w kolejkach po kości na zupę. Albo na obiad dla dwóch córek i syna gotuje zupę z chleba. Sama nie dojada.

Jeździ po zakładach, wysłuchuje pytań: „Janina, a ty co wkładasz do garnka? Bo ja nie mam co”.

Na walnym wyrzuca szefom związku: „Kobiety i tak wyjdą na ulicę – albo z wami, albo bez was” (jak już wiemy, jej wspomnienia będą się różnić od wspomnień kolegów). Złości się na „wąsaczy z prezydium”, którzy nie rozumieją robotnic.

Podczas marszu wskakuje na ciężarówkę. Krzyczy przez megafon: „Kartkami nie nakarmimy naszych dzieci”. Myśli: tu idzie cała Łódź. Boi się, że milicja zacznie strzelać. Przemawia z balkonu. Głos jej się łamie. Większość kobiet płacze. Tłum śpiewa „Nie rzucim ziemi...”.

Pół roku później pukają milicjanci. Janina rżnie głupa: „Panom pewnie chodzi o siostrę. Przekażę, jak wróci”. Chowa się u koleżanki ze studiów, ta pomaga ją ukryć w szpitalu psychiatrycznym. Dziećmi zajmuje się coraz bardziej wściekły mąż i sąsiedzi. Janina wpada dopiero po pół roku, kiedy zza drzewa ogląda komunię córki. Wiozą ją do więzienia, a jej dzieci do domu dziecka.

Wychodzi po dwóch miesiącach. Na kaucję zrzucają się prostytutki z celi.

Zdąży jeszcze z Wałęsą odwiedzić Francję, ale już czuje, że klimat jej nie sprzyja. Sąsiedzi się nie kłaniają. W zakładzie nikt z nią nie rozmawia. SB rozpuszcza plotki, że ukradła pieniądze ze składek, z Francji przywiozła diamenty, wynajmuje gosposię i płaci w dolarach. Nikt z „S” się nie kontaktuje. Jesienią wyjeżdżają całą rodziną do Francji. W Paryżu biega po związkach zawodowych, organizuje pomoc dla „S”, gotuję zupę dla emigrantów z Polski. Żyją z zasiłków. Jej małżeństwo tego nie przetrwa.


Magdalena Nowicka-Franczak: Kobiety wychodzą z cienia historii pisanej na ich barkach. Literatura udziela im wysłuchania. Tylko jak oddać głos tym, które niemal całe życie były nieme?


 

Janina uspokoi się dopiero, gdy upadnie komunizm. Wyprowadzi się z Paryża, zostanie księgową. Do Polski wróci tylko dwa razy, w tym na zaproszenie Łódzkiego Szlaku Kobiet. Powie wtedy, że Piotrkowska ją przeraża. Z jednej strony przepych, z drugiej obskurne podwórka i ludzie grzebiący w śmietnikach. A przecież maszerowały po to, by robotnikom żyło się lepiej. Szli po socjalizm z ludzką twarzą, dostali dziki kapitalizm.

Żałuje, że za mało czasu poświęciła dzieciom. Ale poza tym – powtórzyłaby to samo życie.

Zaraz po marszu głodowym opowiada dziennikarzowi: – Trochę się boję, a jednocześnie wierzę w tych ludzi, i że to się nie może źle skończyć. Po prostu nie może. ©

Nakładem Czarnego ukazuje się właśnie książka Wojciecha Góreckiego i Bartosza Józefiaka „Łódź. Miasto po przejściach”. Autor dziękuje Fundacji Łódzki Szlak Kobiet.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2020