Muzyk to też trochę robotnik

Pewnie gdyby Limbo wciąż mieszkał w Warszawie lub Krakowie, to włączyłby mu się „polski mental”. Że jak to: artysta, a z wałkiem malarskim biega?

13.09.2021

Czyta się kilka minut

Michał Limboski, wrzesień 2016 r. / MATERIAŁY PRASOWE SONY MUSIC POLSKA
Michał Limboski, wrzesień 2016 r. / MATERIAŁY PRASOWE SONY MUSIC POLSKA

Limboski, muzyk z ośmioma płytami na koncie, wielbiciel dźwięków amerykańskiego Południa, artysta koncertujący po całej Polsce. Gdy jego kariera zaczęła nabierać rozpędu, nagle rozbiła się na dwóch rafach. Pierwsza nazywała się: pandemia. Druga: Prawo i Sprawiedliwość. Dzisiaj Limboski mieszka w Berlinie, dorabia układając tynki na budowach.

Jego historia jak w soczewce skupia los polskiego artysty Anno Domini 2021.

To jest Polska, nie Norwegia

Michał Limboski zaliczył raptem pół roku szkoły muzycznej w Pile, co nie było przeszkodą w rozwijaniu kariery. Studiował wiedzę o teatrze i grę na gitarze jazzowej. Pierwsze płyty wydawał własnym sumptem lub przez ­awangardowe wytwórnie. Od 12 lat jeździ z koncertami po kraju. Zaliczył chyba wszystkie sytuacje z filmu „Polskie gówno” Tymona Tymańskiego, demaskującego kulisy muzycznej branży. Koncerty organizowane bez dachu nad sceną albo bez ochrony sceny – wszystko w ramach oszczędności. Najtańsze hostele, awarie nagłośnienia, kluby pozbawione garderoby, gdzie bonus dla artystów oznaczał jedną darmową kawę. Wieczne wymówki organizatorów imprez, próbujących zapłacić połowę umówionej stawki. Smutne dyrektorki domów kultury w powiatowych miastach forsujące ambitne muzyczne projekty z cichym przyzwoleniem burmistrza. Energii – i pieniędzy – starczało im zwykle do czerwca, bo kiedy przychodziły Dni Powiatu czy dożynki, włodarze nagle objawiali własne muzyczne zainteresowania. Domagali się ściągnięcia do miasta Bajmu lub gwiazd disco polo. W wakacje zazwyczaj kończył się budżet gmin na jakąkolwiek muzyczną działalność do końca roku.

– To jest Polska, nie Norwegia. Pomocy dla artystów nie ma i nigdy nie było. Ale nie chcę tu rysować jakiejś czarnej wizji. Cieszyliśmy się z zespołem na te koncerty po małych miastach, nawet jeśli przychodziła garstka osób. Bo właśnie o koncerty w tym całym biznesie chodzi. O to, żebyś złapał energię z publicznością – opowiada Limboski, dopijając pszeniczne piwo w knajpce na berlińskim Friedrichshain, gdzie rzucił go los.

Tekst za smutny

Lata grania przyniosły Limboskiemu dwie nominacje do Fryderyków i jako taką rozpoznawalność. Podpisał pierwszą umowę z wielką wytwórnią: Sony, której efektem były płyty „W trawie. I inne jeszcze młode” oraz „Poliamoria”, druga nominacja do Fryderyków i koncerty na Męskim Graniu. Pojawiły się też prawdziwe pieniądze, co w tej branży oznacza, że z poziomu minimalnej krajowej wskakujesz na zarobki rzędu 5 do nawet 15 tysięcy miesięcznie.

Limboski był na najlepszej drodze, by zostać Szanowanym Artystą Krakowskim zapraszanym do jury konkursów piosenki studenckiej. Albo, co równie prawdopodobne, popularnym muzykiem z repertuarem pop-rock. Takim obrotem spraw zachwycona byłaby na pewno wytwórnia, zwłaszcza po sukcesie piosenki „W trawie”.

– Współpraca z dużą wytwórnią to jest promocja, jakiej nigdy nie dostaniesz w tej małej, niezależnej – mówi Limboski. – Ale to jest też wielka szkoła autocenzury. Wytwórnia musi zaakceptować każdą piosenkę, zanim wyda pieniądze na nagranie. Wysyłasz im demo, a oni odpowiadają: może tekst jakiś inny byś zrobił, bo ten jest za smutny. A artysta, który myśli kategoriami: „czy ta piosenka będzie budzić zainteresowanie wytwórni?”, idzie drogą wprost do piekła. Sony to część ogromnej korporacji medialnej. Ludzie, którzy tam pracują, to menadżerowie, sprzedawcy. Po prostu siedzą tam i próbują tak wydać pieniądze korporacji, żeby móc się z tego potem jakoś wytłumaczyć. Po dwóch płytach wiedziałem już, że trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby się z tego kontraktu wykręcić.

Szczęście kolejny raz uśmiechnęło się do Limboskiego. Udało mu się nie tylko zerwać kontrakt z Sony, ale też znaleźć nową wytwórnię: Agencję Muzyczną Polskiego Radia.

– To była najfajniejsza współpraca w moim życiu – opowiada. – W Polskim Radiu pracowali ludzie, którzy znali się na muzyce, a do tego oferowali promocję jak w dużych wytwórniach. Dla mnie i kolegów z branży było tak: jeżeli twoja płyta nie przekona żadnego z dziennikarzy w Trójce, to znaczy, że coś ci nie wyszło. To była wyrocznia.

Efektem współpracy była płyta „Ucieczka Saula”, koncert w legendarnym studiu Trójki, kalendarz gęsto zapisany datami kolejnych koncertów. Kariera nabierała rozpędu.

Koniec wyroczni

15 maja 2020 roku. Pandemia szaleje, a piosenka Kazika „Twój ból jest lepszy niż mój” awansuje na 1 miejsce listy przebojów Trójki tylko po to, by za chwilę zostać zdjętą z listy pod naciskiem kierownictwa radia. Co było dalej, wszyscy wiemy: narodowy skandal, który rozpoczął exodus muzyków i dziennikarzy z radiowej Trójki. Mało znaną konsekwencją tej sytuacji było także rozstanie Limboskiego z Polskim Radiem.

Przed tą awanturą przyszłość Limboskiego rysowała się kolorowo. Na horyzoncie majaczyły kolejne płyty i nagrania. Po akcji z Kazikiem Limbo stwierdził, że o żadnej współpracy z Polskim Radiem nie może być mowy. Żadnej nowej płyty już nie wydadzą, żadnego singla z prośbą o recenzję nie będzie już do Trójki wysyłał. Tym bardziej że prawie żaden ze znanych mu dziennikarzy już tam nie pracował. Zrozumiał, że ważna część polskiego świata muzyki odeszła i już nigdy nie wróci.

Limbo miał do Kazika ogromny sentyment, bo wychowywał się w Wałczu, czyli mieście, gdzie muzycy nie przyjeżdżali na koncerty. Raz miał przyjechać Stanisław Soyka, ale jednak koncert odwołał, bo się sprzedało 15 biletów. A Kazik przyjeżdżał do pobliskiej Piły co roku, i Michał co roku autobusem na te koncerty jeździł. Dla Limbo Kazik to wzór etyki pracy, a jego piosenka w całej tej aferze była tylko pretekstem. Według Limbo obecna władza od lat niszczyła Trójkę z premedytacją.

– Rozgłośnia z tradycjami, muzyczna opoka maleńkiej polskiej klasy średniej została z premedytacją rozmontowana – mówi. – Te kilka procent słuchaczy Trójki to właśnie byli ludzie, którzy przychodzili na moje koncerty. Dziś w Trójce królują kolędy i pieśni żołnierzy wyklętych. Straciliśmy tę wyrocznię. Zarówno jako słuchacze, jak i muzycy. Ja się starzeję, nie mam ochoty tkwić w Polsce i czekać na najgorsze.

Polityka była jednak tylko jedną z plag, która uderzyła w artystów. Prawdziwym armagedonem stała się pandemia.

Stara płyta nikogo nie obchodzi

– Lockdown przyszedł w momencie, gdy byłem zaraz po wydaniu dobrze przyjętej płyty „Ucieczka Saula” – opowiada Limboski. – Mieliśmy koncerty zabukowane na cały sezon. To miał być pierwszy taki sezon dla mojego zespołu, zebranie plonów pracy wykonanej przez ostatnie lata. Wszystko ucięło się z dnia na dzień. Tragedia tym większa, że nawet koniec lockdownu nie rozwiązuje problemu. Rynek działa bowiem w ten sposób: artysta wydaje płytę, piosenki grają w radiu, nagle ruszają wywiady, koncerty, telefon nie przestaje dzwonić. Wszyscy czują, że twórca jest na topie. Nagle machina promocyjna staje. Nie da się wrócić do raz przerwanej trasy koncertowej, bo nikogo już nie obchodzi twoja płyta wydana dwa lata temu.

A ponieważ koncerty to od dawna jedyne źródło zarobków dla artystów, Limboski musiał żyć z oszczędności. Gdy tylko lockdown zelżał, ruszył jednak w trasę, ale była to trasa wyjątkowa, w wersji light. Jak najmniej muzyków, nagłośnienia i sprzętu. Tylko on i bluesman Bartek Sosnowski, z którym Limbo nagrał singiel „Odmrożeni”. Panowie grali za niewielkie pieniądze, sami się nagłaśniali.

Przed pandemią koncert wyglądał np. tak: klub czy dom kultury, kilkaset osób kołysze się do rytmu, kilkadziesiąt tańczy i skacze pod sceną. Teraz wygląda to raczej tak: sto osób pousadzanych na leżakach, w odstępach i w maskach. Publiczność jakaś smutna, wycofana, podminowana. Choćby wszyscy się starali, to i tak nie ma prawa się udać.

W latach przed pandemią Limbo żył pomiędzy Krakowem, Warszawą a Berlinem, gdzie mieszkała jego dziewczyna Marcela. Teraz postanowił wybrać jeden kierunek: zachodni.

Momentem granicznym był protest przedsiębiorców przeciwko restrykcjom sanitarnym w Warszawie. Nigdy na strajki nie chodził, protesty to nie jego bajka, tym razem jednak się wybrał, trochę z ciekawości. Zjawiło się około 30 protestujących, drugie tyle osób przypadkowych, jak Limbo, spokojnie powiewających chorągiewką, którą ktoś wetknął im w rękę. Kilkudziesięciu dziennikarzy. I tysiące policjantów, Pałac Kultury obstawiony sukami. Policjanci mieli rozkaz, żeby tej garstki protestujących nie dopuścić pod Pałac Prezydencki. Dopiero po dwóch godzinach wypuścili ludzi z kordonu. Limbo wrócił do domu i oznajmił Marceli: to dobry moment, żeby się wynieść.

Tam, gdzie nas nie znają

Marcela z dumą prezentuje dwupiętrowe mieszkanie. Znaleźć taki lokal w dobrej cenie na berlińskim Friedrichshain to dar od losu. Mówimy o mieście, gdzie na lokatorów urządza się wielomiesięczne castingi. Ale Marcela zawsze miała szczęście.

Pochodząca ze Stalowej Woli artystka próbowała sił w krakowskim światku artystycznym. Okazało się, że praca w sektorze „kultura” w Polsce to zadanie ekstremalne. Organizowała koncerty i pokazy filmów, slamy poetyckie, grała w teatrze, menadżerowała po klubach. Zarobki: minimalna krajowa lub umowy śmieciowe, praca w weekendy, popołudniami i nocami, oczywiście bez płatnych nadgodzin. – Niewiele osób chce robić niszowe rzeczy, a jeszcze mniej chce za to płacić. Po paru latach masz wrażenie, że znasz wszystkich i robiłaś już wszystko.

Uciekła do Berlina, gdzie już nie miała problemu z dobrze płatną robotą. Pracowała w szkole aktorskiej i dla festiwali techno, była menadżerką kultury i aktorką. Robiła zajęcia z teatru ruchu i własny performance, sprzedaje swoje obrazy. Limboski przez kilka lat dojeżdżał do Berlina, potem zamieszkali w Warszawie. Gdy Limbo rzucił hasło emigracji, nie trzeba było jej długo przekonywać. Mieszkanie i nową pracę w Berlinie znalazła w tydzień.

Ale Limboski też miał szczęście, bo w nowym berlińskim gniazdku nie mógł podłączyć kuchenki elektrycznej. Zagadał do ekipy remontującej mieszkanie po sąsiedzku. Robotnikami byli, rzecz jasna, Polacy. Poprosił, żeby mu tę kuchenkę podłączyli, a przy okazji dopytał, czy nie potrzebują kogoś do roboty. Potrzebowali.

Krzysiek i jego teść Jacek mieszkają w Świecku, zaraz przy granicy z Niemcami. Na budowy w Berlinie dojeżdżają 80 kilometrów w jedną stronę. Do ekipy potrzebowali człowieka od wszystkiego i Limbo został kimś takim. Malowanie, beton, paroizolacja, suche tynki, kopanie rowów – Limbo wszystkim chętnie się zajmował. Dwa dni w tygodniu pracował na budowie, resztę czasu komponował, nagrywał, dawał lekcje muzyki. Chłopaki uratowali mu tyłek, bo bez tej budowlanki z finansami byłoby krucho. Pracy fizycznej się nie boi, bo muzyk to też trochę robotnik, przecież nanosił się człowiek ciężkich sprzętów w swoim życiu.

Pewnie gdyby Limbo wciąż mieszkał w Warszawie, to włączyłby mu się „polski mental”. Że jak to: artysta, a z wałkiem malarskim biega? W Krakowie nigdy nie zagrałby na ulicy. A tutaj nie miałby z tym problemu, bo taki właśnie jest Berlin – miasto bez napinki. Tutaj pozostaje anonimowy. Co mu nie przeszkadza, wyznaje m.in. zasadę: „wolni jesteśmy tylko tam, gdzie nas nie znają”. Dla pisarza, pod którego oknem kopie rów, nie jest żadnym muzykiem, tylko robotnikiem z Polski.

– Jestem fizycznie blisko Polski i mojej publiczności, a mentalnie mam daleko i służy mi to. Mam więcej czasu, założyłem podcast „Nashamannah”, gdzie rozmawiam z ludźmi o muzyce, sztukach walki i duchowości. Ta dramatyczna zmiana w moim życiu miała też pozytywne skutki.

Limbo próbuje przypomnieć sobie, jaki miał plan, przyjeżdżając tutaj. I wychodzi mu, że nie miał żadnego. Po prostu są w życiu sytuacje, gdy jakieś miejsce ci mówi: chodź, będzie fajnie. Możesz tutaj zostać. I tak właśnie Limbo czuje się w Berlinie, a wałek malarski w dłoni w niczym mu nie przeszkadza.

Polski duch po angielsku

Piątkowy wieczór, Limbo i Marcela dopijają wino na balkonie. Domofon. Znajomi wpadają bez zapowiedzi. Mieszają się narodowości: USA, Polska, Czechy, Izrael. Limboski opowiada o nowym projekcie. Nagrywa płytę z Raymondem Thompsonem, soulowym muzykiem z Teksasu, którego poznał w Berlinie. Piszą piosenki po angielsku, choć Limbo chce, żeby czuć w nich było także i polskiego ducha. Nowa płyta będzie gotowa za kilka miesięcy. Wymiesza się w niej soul, gospel i elektronika. Limboski wierzy, że pójdą za nią kolejne berlińskie projekty.

Chwilę wcześniej dzwonił budowlaniec Krzysiek. Dopytywał, czy Limbo jednak nie wpadnie w przyszłym tygodniu, bo szykuje się grubsza budowa. Limbo grzecznie odmówił. Jeśli nie uderzy kolejny lockdown, zamierza objechać Polskę z koncertami.

Dochodzi druga w nocy, goście zbierają się do wyjścia. Limbo bierze gitarę, Roland z USA łapie swoje skrzypce, reszta odpina rowery od stojaków. Ekipa przenosi się do parku, rozkłada na ławkach i trawnikach. Ulice wciąż są pełne ludzi, Limboski i Roland śpiewają „Cross Roads Blues” Roberta Johnsona, nocni grajkowie wzbudzają ciekawość przechodniów. Grają do rana.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2021