Za jeden uśmiech

Wszyscy się uśmiechali. Ale za wszystko płaciłem banknotami z wizerunkiem człowieka, dla którego zabijanie ludzi było czymś tak zwyczajnym, jak tępienie szkodników.

13.01.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Olaf Kühl
/ Fot. Olaf Kühl

Do jednej rzeczy musisz się przyzwyczaić: nie ukryjesz się. Nie możesz udawać kogoś innego. W Niemczech na ulicy od biedy możesz udawać Niemca. W Anglii Anglika. I dopóki się nie musisz odezwać, wszystko idzie dobrze. W Chinach to się nie udaje. W Chinach nie będziesz mógł udawać Chińczyka.

Tak było w Jining na północy, trzysta kilometrów od mongolskiej granicy. Wysiedliśmy z autobusu i całe miasto zaczęło się nam przyglądać. Dwieście tysięcy Chińczyków przyglądało się, jak czwórka Białych w średnim wieku, z plecakami idzie główną ulicą i niepewnie się rozgląda. Trudno powiedzieć, czy byliśmy pierwszymi Europejczykami, jakich widzą, ale wszystko na to wskazywało.


To dziwne i ciekawe doświadczenie, gdy śledzi cię dwieście tysięcy par oczu. Bez specjalnej przychylności, ale i bez wrogości; po prostu patrzą, bo pierwszy raz widzą coś tak dziwnego. Bo Chiny to oddzielny kontynent, osobny kosmos. W spojrzeniach obywateli Jining było zdziwienie, że poza Chińczykami są na świecie jacyś inni ludzie. I to zdziwienie miało swój sens, ponieważ reszta świata potrzebna jest Chińczykom o tyle o ile. Gdy były Chiny, na świecie nie było jeszcze ani Europy, ani tym bardziej Ameryki. I niewykluczone, że obu tych krain nie będzie, a Chiny swoim starym zwyczajem pozostaną.

Potem trzeba przywyknąć do tego, że nie bardzo wiemy, na co patrzymy. Wzrok ślizga się jak letnia opona po lodzie, jak kocie pazurki po szkle. Zero przyczepności. Wszędzie są napisy, szyldy, neony, hasła, banery, ekrany, transparenty, cała przestrzeń pokryta jest komunikatami jak jakiś dziki, ekstrawagancki Times Square na skraju Pustyni Gobi. Ale nie rozumie się nic. Po prostu nic. Zamiast słów mamy egzotyczne obrazy, misterną grafikę, ornamenty, które bardziej przypominają ozdobę niż cokolwiek innego. To piękne i ciekawe, ale znajdujemy się w stanie swoistej deprywacji. Pożądamy informacji, ale ona nie nadchodzi. Z jaką wdzięcznością natrafiamy w końcu na jedną czy drugą arabską cyfrę. Chciałoby się ucałować tę dwójkę, piątkę czy dwunastkę – obojętne, jakiego ona tam dziwnego albo i paskudnego towaru czy zjawiska mogłaby dotyczyć.

Jining wyłazi ze skóry, żeby ci coś opowiedzieć, coś przekazać, pocieszyć, sprzedać, obiecać, ale ty chodzisz jak we śnie, jak odurzony idiota, nic nie pojmujesz, ale w niewytłumaczalny sposób jesteś szczęśliwy: może trochę jak dziecko, które całą naukę świata ma dopiero przed sobą.


Tak, Jining było jak sen. Z pierwszego hotelu po prostu nas przepędzili. Nie trzeba było znać chińskiego, by się domyśleć, co mówią na nasz widok. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Hotel był okazalszy, czerwone dywany, złocenia na suficie, a w recepcji dwie uśmiechnięte dziewczyny. Uśmiechnięte, ale nie mówiące po angielsku. Za to po chińsku bardzo dużo, przyjaźnie i coraz głośniej. Oczywiście staraliśmy się zrozumieć, ale nam nie wychodziło. Pokazywaliśmy na migi, że chcemy spać.

Dziewczyny, a wkrótce cała obsługa słała nam uśmiechy, ale to w żaden sposób nie posuwało sprawy. Kładliśmy się na pozłacanych kanapach i udawaliśmy sen, by naocznie przekazać nasze oczekiwania. Wskazywaliśmy na klucze wiszące w gablocie. Odliczaliśmy na palcach, że cztery osoby na jedną noc. Four persons, one night. Potem po niemiecku i jeszcze po rosyjsku. W zamian dostawaliśmy coraz więcej uśmiechów i ukłonów. Pięć, sześć osób w czarno-czerwonych uniformach otaczało nas wianuszkiem. Byliśmy wykończeni. Cały dzień tłukliśmy się autobusem przez Gobi. Pokazywaliśmy garście juanów na dowód, że mimo opłakanego wyglądu (dwa tygodnie na pustyni) nie jesteśmy nędzarzami.

W końcu nie wiem, jak nam się udało. Chyba po prostu wcisnęliśmy w dłoń recepcjonistki kilka czerwonych setek z Mao Zedongiem i dostaliśmy klucze. Lecz nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zrobiliśmy coś wbrew, że wymusiliśmy, a Chińczycy po prostu nie potrafili powiedzieć „nie”.

Późnym wieczorem wyszedłem na miasto. Świeciło trochę neonów i reklam. Jaśniały witryny sklepów, ale latarni nie było zbyt wiele. Czułem zapachy, których nie znałem. Inne jedzenie, inna benzyna, nawet smród kanalizacji miał w sobie coś egzotycznego. Elektryczne dmuchawy podsycały ogień w paleniskach i grillach, i sypały iskrami. Na skraju chodnika stary człowiek coś sobie piekł nad płomieniem z kilku drewienek. Wyglądało to jak małe zwierzę.

W tym półświetle nawet pozornie znane przedmioty nabierały tajemniczych kształtów. Szukałem sklepu z alkoholem, ale butelki i puszki na wystawach były jak z tysiąca i jednej nocy. W końcu pchnąłem któreś drzwi i wszedłem do środka. Za kontuarem półleżąc spoczywał trzydziestoletni mężczyzna z długimi włosami. Grał na strunowym instrumencie z małym owalnym pudłem rezonansowym i długą szyjką. Dźwięki były wysokie, jękliwe i powolne. Głowa mężczyzny spoczywała na kolanach kobiety. W sklepie panował półmrok i nie mogłem dostrzec jej twarzy. Na mój widok nawet się nie poruszyli, wsłuchani w muzykę. Odnalazłem na półkach piwo Tsingtao, które znałem z Polski, i czerwone wino Great Wall. Nigdzie nie było cen. Kobieta sennie wydała mi resztę ze stu juanów. Instrument nie umilkł ani na chwilę.


Przed hotelem zastąpił mi drogę mężczyzna. Był wyższy ode mnie. Miał około 2 metrów i dwadzieścia parę lat. Jego piaskowa bluza miała mundurowy krój. Towarzyszyły mu dwie filigranowe dziewczyny. Sięgały mu do piersi. Unfortunately you have to leave this hotel. Tak prawdopodobnie powiedział przy wydatnej pomocy swoich towarzyszek. Mówił jeszcze gorzej niż ja i w związku z tym prawie go nie rozumiałem. Ale uśmiechał się podobnie jak dwie śliczne i ptasio drobne asystentki. One prawdopodobnie mówiły trochę lepiej, ale chiński akcent robił z angielskiego język wysoce osobliwy. Stałem z butelkami w plastikowej torbie, w nocy, w obcym mieście, dwumetrowy policjant mówił mi, że mam się pakować, wynosić i cam with mi tu the onother hotel. Wtedy przypomniałem sobie, co piszą we wszystkich przewodnikach: na prowincji zagraniczni goście śpią tylko w wyznaczonych hotelach. Ale była północ. It is impossible – powiedziałem z przekonaniem. Nasze żony są już w łóżkach. Zostawiłem uśmiechniętą trójkę i poszedłem na górę.

Ale wcale nie mieliśmy bohaterskich nastrojów. Byliśmy w końcu w Chinach. Czwórka podstarzałych Białych, których wszyscy pokazują palcami. Usiedliśmy w pokoju i zastanawialiśmy się, co z nami zrobią. A mogli przecież wszystko. W kraju było nie było totalitarnym trzasnąłem policjantowi drzwiami przed nosem.

Zaczynałem żałować swojego słowiańskiego anarchizmu oraz fantazji. W takim kraju sen żony nie jest żadną wymówką, mówiliśmy półgłosem. Zamkną nas, gdzieś wywiozą, może i nic nie zrobią, ale obejrzymy sobie chińskie więzienie od środka. W dodatku spóźnimy się na samolot. Pokój był duży, przytulny i wygodny. Wyobrażałem sobie, jak nas wyprowadzają, ładują do radiowozu i wiozą na chińską policję, do chińskiej celi, pomiędzy stu chińskich bandytów niemówiących po angielsku. Wyobrażałem sobie, jak próbujemy dodzwonić się do konsulatu, ale przecież byłem pewien, że komórki odbiorą nam na samym początku. Nic nie znaczyliśmy.

Byliśmy białym okruchem w żółtym morzu. Przypomniałem sobie wszystko, co czytałem o tym kraju. O Wielkim Skoku, gdy głód zabijał miliony i nikomu nawet nie chciało się liczyć ofiar. Mao twierdził, że nic wielkiego się nie stanie, gdy zginie 300 milionów, ale rewolucja zwycięży. Tak mówił w Moskwie w 1957 r. Mówił też, że „śmierć nie jest taka zła, bo zwłokami można użyźnić ziemię”. Mao nie żył. Ale patrzył z każdego banknotu, z miliona portretów, ze ścian, toreb, czapek, koszulek... Widziałem, jak przed jego mauzoleum w Pekinie o ósmej rano ustawiała się wielotysięczna kolejka, by trupowi oddać hołd.

Pokój był przytulny i wygodny, i wszyscy się uśmiechali, ale za wszystko płaciłem banknotami z wizerunkiem człowieka, dla którego zabijanie ludzi było czymś tak zwyczajnym jak tępienie szkodników. Rozmyślałem o idei ludzkiego nawozu i nasłuchiwałem. Na korytarzu leżał dywan, więc nie było słychać kroków. Popijałem czerwone Great Wall, ale nie czułem smaku ani działania. Przebąkiwaliśmy, że może jednak się spakować, ubrać, żeby nie było upokorzenia, że półgoli, w gaciach pod nieruchomymi chińskimi spojrzeniami zbieramy się jak niepyszni i wychodzimy w mrok miasta Jining.

Po godzinie ktoś zastukał. Któreś z nas odruchowo odpowiedziało po polsku „proszę”. Weszli. On na przedzie, ogromny, w piaskowej bluzie battledress, one z tyłu, drobne jak córki z ojcem na spacerze. Uśmiechali się. Tak, pomyślałem, Wschód z uśmiechem zadaje ci śmiertelny cios. Wschód zabawia cię dowcipami, gdy umierasz z tortur. Ogólnie znane sprawy. Wielkolud postąpił jeszcze krok do przodu. Trochę nieśmiało się uśmiechał. We have good news, powiedzieli trójgłosem. Potem już tylko dziewczyny, że szef się zgodził, żebyśmy zostali w naszym hotelu.


Tak więc uniknęliśmy więzienia, uniknęliśmy obozu pracy, uniknęliśmy deportacji do jakiegoś baraku, w którym przetrzymywali obcokrajowców. A może wręcz odwrotnie: chińskiego Ritza za trylion juanów, bo w końcu zasady gościnności obowiązują i przybysz z dalekiego świata nie będzie mieszkał w jakimś karawanseraju. W każdym razie uniknęliśmy opuszczania własnych łóżek. Siedzieliśmy w pościeli i patrzyliśmy z wdzięcznością na naszych opiekunów. Cała nasza siódemka musiała wyglądać na uszczęśliwioną.

W którymś momencie turystyczny glina postąpił krok do przodu i wyciągnął przed siebie dłonie, które do tej pory trzymał za plecami. Były wielkie i zamknięte. Gdy je otworzył, zobaczyliśmy dwa płaskie, czerwone pudełeczka. Powiedział: From my heart for ladies.

W środku były dwie białe bransoletki z plastiku udającego alabaster. 


Tekst ukazał się pierwotnie w „Die Welt” w tłumaczeniu Gerharda Gnaucka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2014