Opowieść sylwestrowa

Zaparkował po lewej stronie obok mnie. Szyby były czarne jak połyskująca smoła. Ta w drzwiach opuściła się. Zobaczyłem dłoń, która pokazała, żebym opuścił swoją. Zrobiłem to.

22.12.2017

Czyta się kilka minut

 / DANIEL PACH / FORUM
/ DANIEL PACH / FORUM

Czasami wstaję przed świtem. W zimie nie jest to takie trudne. Lubię to robić zwłaszcza w niedzielę. Mam wtedy pewność, że wokół będzie cicho i nieruchomo. Wyobrażam sobie, że tylko ja zbudziłem się ze snu, idę do kuchni, robię sobie kawę i patrzę w czarne okno. Reszta świata jeszcze śpi, przewraca się z boku na bok, naciąga kołdrę, szuka ciepła w głębi pościeli. Śpią psy w domach i budach, śpią koty w zakamarkach, śpią bydlęta w stajniach, śpią płowe bezbronne sarny i drapieżniki śpią w głębiach lasów, ptaki na gałęziach, krety pod ziemią, owady w kokonach, woda na brzegach strumieni powoli zamarza i nawet światło za bardzo nie kwapi się ze wstawaniem, przygaszone, przyprószone szarym, przycupnięte i poszarzałe jak mysz pod miotłą późnego grudnia. Jednym słowem, wszystko śpi. Jak u Josifa Brodskiego w „Wielkiej elegii”. Tylko ja robię sobie kawę i nasłuchuję wpatrzony w czarny prostokąt okna, za którym, tak sobie wyobrażam, wszystko to się odbywa, przynajmniej w granicach naszej strefy czasowej.

Tak. Zwłaszcza w niedzielę, gdy ludzie nie muszą wcześnie wstawać. Dopijam kawę, ubieram się i wychodzę do samochodu. Zgarniam śnieg, zapalam, czekam, aż się trochę zagrzeje. Zjeżdżam w dół do szosy. Asfalt pokryty jest czarnym błotem. Powoli, jak najciszej wyjeżdżam ze wsi. Jak uciekinier, jak złodziej. Żeby nikogo nie zbudzić. W światłach las jest bajkowo biały, ale po paru minutach, w dole, śnieg powoli znika i jest tylko czerń nocy z tymi wszystkimi domami gdzieś w głębi. Z kutymi bramami, tralkami, żywopłotami, foliowymi chochołami, z kamiennymi figurami Piłsudskiego, papieża i Matki Boskiej w uśpionym ogrodzie po prawej. Najpierw na północ, by po piętnastu kilometrach skręcić na północny wschód. Tutaj też znam na pamięć niemal każdy dom, każde podwórko, każdy mostek przez strumień wiodący, każde obejście na wzgórzach po drugiej stronie wody i białego forda fiestę stojącego od lat w tym samym miejscu z kartką, że na sprzedaż. No ale tego wszystkiego nie widać.

WYOBRAŻAM SOBIE CIEPŁE WNĘTRZA ZATOPIONE W CIEMNOŚCI, legowiska, jaskinie, człowiecze gawry, przegrzane i duszne schronienia. Boazerie, dywany, tapety, kilimy, obrazy na ścianach, półeczki z duperelami i pierdoletami, wytapicerowane, wypościelone, wybite i wyłożone, z ekranami na ścianach z migotaniem diod, z bezdźwięcznym pikaniem, że czuwa, że jest. Żeby tylko zimny i czarny kosmos nie wtargnął, żeby jakieś obce ludzkie się nie wkradło. I tylko tu i tam lśniły lucyferycznie girlandy lampek, jeśli ktoś dla oszczędności nie wyłączył.

No ale pojechałem dalej. W Rozdzielu skręciłem w 933 – wiodącą już prosto na wschód, do Żmigrodu. Naprzeciw nadciągającym dniom, bo przecież stamtąd się biorą, stamtąd wstają i nadchodzą, by przybliżyć nas do śmierci. Góra Cieklinka w łagodnym zagłębieniu skrywała przysiółek Wałaskie. Nazwany od wołoskich pasterzy, którzy przywędrowali w te strony setki lat temu. Ledwo kilka domów wyglądających na północ, na otchłanną i piękną dolinę, którą zamyka rozłożysty Liwocz. Jakby ją brał w ramiona i chronił wszystkie domy, kościoły i remizy strażackie. Ale koniec końców był znakiem zagłady, bo któregoś dnia, któregoś roku miał wszystko zagarnąć do swojego wnętrza, zamienić w minerał, w pył, w związki i pierwiastki, i koniec końców sam miał też przepaść, osypując się do wnętrza ziemi.

Lecz nie widziałem ani Liwocza, ani kościelnych wież, ani strażackich remiz. Wyobrażałem sobie po prostu. Wiedziałem, że tam są, po lewej, w zapadlisku, w uskoku ziemi. Może tak będzie wyglądała śmierć? Że będziesz wiedział, ale nie będziesz widział? To były poważne myśli, ale jak się wstaje przed świtem, pozornie bez powodu, to przecież nie po to, by marnować czas. Może będziesz wiedział, ale nie będziesz niczego widział. Ani Cieklinki, ani Wałaskiego, ani drogi 993, ani skrzyżowania na Folusz, skąd roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków świata. Uwięziony jak robak w czarnym bursztynie będziesz.

Tak się pocieszam w tej jeździe na spotkanie dnia i na spotkanie kolejnego roku przy okazji. Gdzieś za Pielgrzymką noc granatowieje. Nawet gdy byłem młodym śpiochem i leniem, potrafiłem doczekać świtu, by wyjść na puste ulice i patrzeć, jak nie wiadomo skąd zaczyna się sączyć światło. Jak się skądś przesącza. Pierwsze, puste jeszcze, tramwaje na Grochowskiej wyglądały tak, jakby je wiozły, transportowały z Żerania na Gocławek i z powrotem. Prawie bez pasażerów, tylko z tym złotawym, uformowanym w sześcian blaskiem w środku. Wsiadałem do któregoś i jechałem w stronę Wschodniego, by złapać żółto-niebieski podmiejski w którąkolwiek stronę. Na przykład do Żyrardowa, do Skierniewic. Z wiaduktu nad Targową, z mostu miasto wyglądało ponuro i pięknie. Półmartwe, sczerniałe, jakby się czołgało. Połowa lat 80. Tak mogło być w istocie. Dlatego lubiłem je opuszczać.

Jechałem zimnym pociągiem wpatrzony w okno i czekałem, aż podniesie się ciemność. Aż znikną domy, torowiska, bocznice, magazyny, cała rozpacz przedmieść i zjawi się sucha trawa, nagie drzewa, mgła i namiastka horyzontu o sto, o dwieście metrów od torów kolejowych. Ludzie jechali do pracy. Wyglądali na zmęczonych, jakby z niej wracali. Wsiadali po drodze na małych stacyjkach. Po nieprzespanej nocy też byłem zmęczony i mogłem udawać przed sobą, że jestem kimś w rodzaju klasy robotniczej. „Duchowym proletariuszem” w podmiejskim pociągu zmierzającym w stronę niejasnego oświecenia. Do Żyrardowa, do Skierniewic, przodem do kierunku jazdy, ze słońcem wstającym gdzieś za plecami. Mężczyźni grali w tysiąca na położonej na płask teczce, kobiety siedziały w milczeniu z rękami splecionymi na torebkach, konduktor nie nadchodził. Nie miałem biletu. W tamtych czasach dawało się złotówkę albo dwa złote. Powoli jaśniało i wyobrażałem sobie, że oglądam kolejne stworzenie świata. Że świat znowu się odmyka, że przetrwał nocną zagładę, bura trawa przetrwała, betonowe słupki wzdłuż nasypu, druty trakcji, opłotki, chatynki, człowiek wsparty o czarny rower na przejeździe, wierzby wzdłuż mętnawych rzeczułek, prostokąty oświetlonych okien, psy przy budach, pani dróżniczka salutująca pomarańczową chorągiewką i nieodgadniona dal Równiny Łowicko-Błońskiej, i my, w tym pociągu, przetrwaliśmy. Ale chyba nikt prócz mnie tego nie dostrzegał. Mężczyźni wciąż grali, karty padały z cichymi plaśnięciami. Kobiety siedziały jak posągi. Tylko mój podekscytowany bezsennością umysł wyglądał znaków w okolicach Żyrardowa.

A TERAZ PIELGRZYMKA I ZARAZ SAMOKLĘSKI. Długi podjazd, a za wzniesieniem po prawej Biedronka na przedmieściach Żmigrodu. Pali się na żółto. Nigdy nie gaśnie. Jak latarnia morska. Żebyśmy nie zbłądzili w grudniową noc. Żebyśmy bezpiecznie dotarli na skraj roku, na jego brzeg jak na skraj lodowej kry, z którego będziemy wyglądać następnej, która nas poniesie w nieznane. Ale dziś otworzą dopiero o ósmej. Parking jest pusty, czarny, z resztkami śniegu. Szampan i sushi na każdą kieszeń.

Pamiętam kury na żmigrodzkim rynku. Dreptały, grzebały, wydziobywały coś z trawy. Wiele sylwestrów temu. Dni nie miały wtedy końca. Leniwie nadciągały jeden za drugim, ale czas stał nieruchomo, jak letni upał nad żmigrodzkim rynkiem. Się czekało. Na autobus do Rozstajnego, do Grabiu, na autobus do Jasła. Albo na nic. Na gorący wschodni wiatr wiejący od Dukli. Nie miałem jeszcze pojęcia, z jak dalekich stron wieje. Siedziałem na ławce i popijałem piwo z butelki. Ludzie wyglądali zupełnie inaczej niż dzisiaj i było ich niewielu. Wysiadywali tak samo jak ja i wypatrywali zdarzeń. Zdarzenia zaś nadchodziły niespiesznie albo nie nadchodziły wcale. Na przykład w 1988 r. Nawet w 1995 r. zanadto się nie tłoczyły. Dlatego ten wiatr, to rozpędzone powietrze tak bardzo przyciągało uwagę. Można powiedzieć, że przykuwało wzrok. Chciało się patrzeć w głąb ogromnej doliny, chociaż z ławki na rynku nie było jej widać. Ale wiedziałem, że tam jest, że już za ostatnimi zabudowaniami otwiera się tak rozlegle, że ledwo starcza nieba, by ją przykryć. I Liwocz po lewej próbuje ją ogarnąć, ale nawet jemu nie starcza potęgi. Tak. W 1995 r. nie miałem pojęcia, skąd ten wiatr i ta przestrzeń nadciągają. Siedziałem, piłem piwo i myślałem, że świat zaczyna i kończy się w Dukli. Że stamtąd bije światłość wiekuista. Może nie z tych czterech ulic na krzyż, ale właśnie tamtędy znajduje ujście. Skąd miała przychodzić? Nie wiedziałem, ale wydawało mi się, że z bardzo daleka, z odległych czasów, i że przypomina nieśmiertelność. Że ogarnie Duklę z jej czterema uliczkami na krzyż, dolinę, górę Liwocz, przetoczy się jak płomień przez żmigrodzki rynek, spopieli domy i domki, biało-żółty autobus do Grabiu, grzebiące kury, kiosk w betonowym baraczku, kościół Apostołów Piotra i Pawła. I nawet mnie z piwem na ławce, by wszystko ponieść jako napowietrzne, przejrzyste obrazy gdzieś w nieskończoność, gdzie nigdy nie zapada mrok, a rzeczy nie rzucają cienia. Siedziałem i wyglądałem gorącego wichru, ognistej fali niosącej unicestwienie i ocalenie zarazem. W 1995 r., a może nawet rok wcześniej.

A TERAZ BIEDRONKA JAK LATARNIA MORSKA, nad którą wstawał świt. Był bury. Ledwo podbity jakimś biedablaskiem. Naszym, ojczystym, polskim. Miałem 57 lat i dobrze już znałem mój kraj, i nie oczekiwałem zbyt wiele. Przywykłem do półmroku. Do świąt w listopadzie i grudniu. Żółty napis jaśniał jak płomień nad rafinerią, jak nieruchomy sztandar zatknięty na skraju Dołów Jasielsko-Sanockich. Żebyśmy nie pobłądzili. Żebyśmy nie minęli. No to zajadę i poczekam, aż otworzą, pomyślałem. Stanę i powspominam 1995 r. i inne lata pełne mistycznych uniesień. Tak zrobiłem. Zaparkowałem trochę z boku i puściłem cichutko Jarretta z Hadenem jak ­„‘Round Midnight” grają. Wydawało mi się, że to pasuje do powiatu jasielskiego o świcie. Silnik cichutko mruczał, siedziałem w cieple i patrzyłem, jak robi się jasno. W oddali u Piotra i Pawła odezwał się dzwon. ­„‘Round Midnight” kołysało łagodnie i musiałem się zdrzemnąć.

Kiedy się obudziłem, zajeżdżały kolejne samochody. Od miasteczka szli też na piechotę. Głównie kobiety. Niosły puste torby. Stawiały kołnierze. Szły pochylone, pod wiatr. Z aut wysiadały całe rodziny. Dzieci dopadały wózków i pchały je w jasną czeluść sklepu. Wciąż było jakoś ciemnawo. Ni to poranek, ni to zmierzch – jak okiem sięgnąć, jakby słońce się jednak rozmyśliło i pozostało gdzieś tam za górami, za lasami. Jarrett z Hadenem przestali grać. Pomyślałem, że powinienem wysiąść i też coś kupić, ale nie wiedziałem co. Niektórzy już wychodzili z pełnymi wózkami, pakowali towar do bagażników i odjeżdżali, a na ich miejscu zjawiali się nowi. Wyglądało na to, że w Żmigrodzie przybyło mieszkańców. No ale były święta, rodziny się zjeżdżały, a i pewnie cała okolica, bo ruch od Samoklęsk był całkiem spory. Normalna rzecz, pomyślałem. Tylko jakby ciemniej cały czas się robiło, a w każdym razie nie jaśniało. Stagnacja dziennego oświetlenia nastąpiła. Trochę się nad tym zastanawiałem, ale też nad tym, czy jednak czegoś nie kupić, a nie tak siedzieć i się odcinać za pomocą wspominania 1995 roku oraz innych ulubionych dat. Niczego niby nie potrzebowałem, ale przecież kupić mogłem. Tylko trochę się bałem, że mnie jednak rozpoznają. Że oni wszyscy naprawdę, a ja na niby. Nawet mi się wydawało, że już na mnie patrzą, że tak siedzę i nic. Że coś knuję.

CZARNY SAMOCHÓD ZAJECHAŁ. ELEGANCKI, DŁUGI I NISKI. Podwozie miał podświetlone na czerwono, tak jak sobie chłopaki teraz na wsiach robią, żeby w sobotni wieczór szyku zadać. Ale chłopaki na ogół na fioletowoniebiesko, a ten na czerwono miał, i w lepszym gatunku to światło było. Żadna chińszczyzna. Zrobił rundę po parkingu, zawracając przypalił gumę, a z czterech rur wydechowych strzelił ogień. Klienci zatrzymali wózki i patrzyli z podziwem. Objechał jeszcze raz, jakby kogoś szukał, a może, żeby wszyscy widzieli.

Andrzej Stasiuk wypatruje // ADAM GOLEC / AGENCJA GAZETA

 

Nie znałem tej marki, ale tuning czyni przecież cuda. Blachy też miał dziwne. Czerwono-czarne. Jak islandzkie tymczasowe. Promem to musiał przywieźć. No ale święta, przywiózł, rodzinie się pochwali, a potem zarejestruje w Wydziale Komunikacji w Jaśle i będzie się z chłopakami ścigał. Ale teraz tylko na zawrotkach palił, a potem już spokojnie, pomiędzy rzędami aut zagrożenia nie czyniąc. W końcu zaparkował. Po lewej stronie obok mnie. Szyby były czarne jak połyskująca smoła. Ta w drzwiach opuściła się. Zobaczyłem dłoń, która pokazała, żebym opuścił swoją. Zrobiłem to.

Z wnętrza dobiegł głos: „Wsiadaj”. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. „Jak to wsiadaj? Do obcego auta?”. „Wsiadaj. Takim nie jechałeś” – powiedział głos. Ze środka świeciło ni to różowo, ni to czerwono i wytworny zapach się wydobywał. Żeby zyskać na czasie zapytałem: „A co to w ogóle jest?”. „Wsiadaj. Zobaczysz. Niezły”. Biłem się z myślami, ale co tu gadać, pokusa była silna. Wygramoliłem się, zamknąłem i podszedłem. Na masce miał emblemat w guście maserati, ale jakiś inny i też pełgał na czerwonawo. Wsiadłem, drzwi się same zamknęły z cichym, zmysłowym odgłosem. Miał koło czterdziestki i pasował do auta. I koszula pasowała, i garnitur, i spinki mankietów. Pod tyłkiem czułem ciepłą, czerwoną skórę. Ruszyliśmy. Ech, płynęło to, nie jechało. Może frunęło jak poduszkowiec, zarazem trzymając się drogi jak przyklejone. Skręciliśmy do Rynku, a potem w lewo na Duklę.

„Chciałbyś taki” – bardziej stwierdził, niż zapytał. „Mam swój” – odpowiedziałem, jak mi się wydawało, obojętnie. „To paździerz” – mruknął. „Paździerz? Na Gobi był. Twojemu by dupę oderwało pięć kilometrów za Ułan Bator, albo już na Uralu”.

Nic nie powiedział, tylko dodał gazu. Tym razem auto naprawdę oderwało się od szosy. Zobaczyłem wieżę kościoła w Starym Żmigrodzie i wydawało mi się, że w oddali widzę Cergową. „O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać” – powiedział poważnie. „O lataniu? A w ogóle to potrafisz tym wylądować? Latać każdy potrafi” – zaszarżowałem. „Nie. O tej Gobi” – odpowiedział, znowu depnął i jakąś figurę akrobatyczną wykonaliśmy nad przysiółkiem Pietrówka. „Dinozaury cię interesują?”. „Chciałem cię zapytać, po co ty tam jeździsz? Na te pustkowia, na jakieś płaskowyże cztery tysiące metrów, gdzie ani trawa, ani kąkol nie rosną i woda nie chce się zagotować. Po co? A potem jeszcze o tym książki piszesz i ludziom w głowach mieszasz”. „A co? Czytałeś?” – spytałem od niechcenia. „Wieczorami. Dla przyjemności, ale też z obowiązku. Taka praca” – westchnął nieznacznie i wyrównał kurs. „Po co tam jeździsz, a potem wypisujesz te dyrdymały, że nic, tylko marność i gonitwa za wiatrem, jak mówi klasyk. Przecież młodzi cię czytają”.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale miałem to przećwiczone na spotkaniach autorskich: „Wiesz, ja po prostu lubię jeździć i nie moja wina, że tam nic nie ma. Lubię jeździć autem”. „Mógłbyś jeździć lepszym” – powiedział i dyskretnie zawiesił głos. „To jest całkiem dobre”. „Mógłbyś jeździć najlepszym”. „Nie wiem, czy wiesz, ale najlepsze to u nas w kraju zaraz kradną” – odpowiedziałem z lekką wyższością w głosie. „Twojego nikt by nie ruszył” – powiedział z bezgłośnym uśmiechem. „Nikt. Nawet jak ze srebra będzie, z dwunastoma rurami wydechowymi ze złota i felgami z magnezu”.

Odczekałem chwilę wyobrażając sobie, jak wjeżdżam tym do Ułan Bator. Przetrzymałem go jeszcze chwilę i powiedziałem: „Rozumiem, że to jest oferta. Jakie są warunki?”. Przycisnął mocniej i wykonaliśmy beczkę albo korkociąg, nigdy się na tym nie znałem. Wcisnęło mnie w fotel i tym razem chyba rzeczywiście zobaczyłem Cergową, tyle że do góry nogami. „Chodzi o to – powiedział – żebyś nieco zmienił perspektywę. Żebyś zamiast o piachu, kurzu i owczych bobkach zaczął pisać na przykład o pięknie ludzkiego geniuszu”. „Znaczy co? – zapytałem. – O tym, żeśmy penicylinę i turbosprężarkę wynaleźli?”. „No coś w tym rodzaju. Że wciąż wynajdujemy coraz lepsze i piękniejsze rzeczy, które powinniśmy posiadać, bo bez nich jesteśmy jak te kozie bobki na pustyni. Powinieneś sławić cud stworzenia oraz widzialnego świata, zamiast jakieś zadupia, gdzie psa z kulawą nogą nie uświadczysz, bo tam ci niby ma się coś objawić. To jest droga donikąd. Spójrz na młodych pisarzy! Czym jeżdżą, jak wyglądają, w telewizji występują. Właśnie, ostatnio cię nie widać...” – zawiesił nieco szyderczo głos. „No taaa – mruknąłem. – Też im się ten piach i bobki znudziły”.

Trochę odpuścił i lecieliśmy teraz mniej więcej pionowo nad wsią Łysa Góra. Powiedziałem, żeby dał trochę w lewo, bo chciałem na Liwocz popatrzeć; kto wie, czy nie ostatni raz. „Znowu ta przyroda” – mruknął wzgardliwie. „Jak się dogadamy, to telewizja sama do ciebie przyjdzie. Tylko musisz perspektywę zmienić. Pieprzyć przyrodę, tylko cywilizacja się liczy! Taka biotechnologia na przykład. Napisałbyś coś o biotechnologii. Nie chciałbyś żyć trzysta lat? Albo czterysta? To też zresztą da się załatwić...”.

Pomilczałem chwilę, jakbym się zastanawiał, i powiedziałem: „No ale co bym robił przez te trzysta lat?”. „Jak to co? Wszystko, co byś chciał. Na przykład jeździł na magnezowych felgach, a nie tym struclem...”. „No, no, no...” – podniosłem głos. Uniósł obie dłonie, a ja chciałem odruchowo złapać za obciągniętą czerwoną skórą kierownicę. „Dobra, dobra, dobra... – powiedział. – Jeździj, czym chcesz, dokąd chcesz. Tylko pisz inaczej. Młodzież cię czyta. Charaktery im wypaczasz. Mętną mistyką serca im zatruwasz. Wieczność, nieskończoność, krowie placki. Kogo to obchodzi?”.

Rzuciło nami trochę, gdy przelatywaliśmy nad starożmigrodzkim kościołem. Chwycił kierownicę i przyspieszył, żeby wymknąć się turbulencji. „I widziałem, że nie ma nic lepszego dla człowieka nad to, by radował się ze swych dzieł – powiedział z emfazą. – Dlatego dzieła powinieneś sławić oraz człowieczą potęgę!”.

W oddali widać było Duklę i Bernardynów na wzgórzu. „Trochę ten 22 werset z kontekstu wyrwany i komunizm mi przypomina” – powiedziałem. Z Teodorówki niecierpliwa kawalerka odpaliła zielony fajerwerk. „Komunizm nie był taki zły – powiedział trochę do siebie. – Kapitalizm też nie jest najgorszy. Ale najlepiej, jakby było jedno i drugie”. Zatoczyliśmy szeroki łuk i lecieliśmy teraz na południe wzdłuż Wisłoki. „Nie wiem, jak często u nas bywasz, ale ostatnio się zanosi”. Zerknął na mnie z zainteresowaniem: „Naprawdę tak uważasz? Mógłbyś o tym napisać. Wiesz, w takim dyskretnym tonie...”.

Wylądowaliśmy jakiś kilometr przed miastem. Na szosie było akurat pusto i całkiem zgrabnie mu poszło. Wolno przejechaliśmy przez Rynek, a potem w lewo i na parking. „No, jak będzie?” – zapytał. „Muszę pomyśleć” – odpowiedziałem. „Wiesz, to nie jest takie proste, zmiana stylu, nowy czytelnik, pewnie nowy wydawca. Pisanie to delikatna sprawa”. „Wiem. Mogę trochę zaczekać” – odpowiedział. Poczułem, że wyciąga w moją stronę dłoń, ale na wszelki wypadek udałem, że nie widzę. „Szczęśliwego Nowego Roku” – powiedział. „Nawzajem” – odpowiedziałem. Drzwi otworzyły się z cichym, niskim cmoknięciem. Jak w ogromnej lodówce.

PATRZYŁEM W ŚLAD ZA NIM. Przy wyjeździe na szosę nie włączył kierunkowskazu, jakby się nie mógł zdecydować, w którą stronę chce jechać. W końcu pojechał w stronę Gorlic. Wsiadłem do swojego auta, zapaliłem silnik i czekałem, aż się trochę zagrzeje. Ludzie ze sklepu wynosili baterie wyrzutni rurowych o nazwie Mistrzowie Ognia oraz Nosferatu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2018