Czerwona reklamówka

Siedzi się pod urżniętymi łbami, napisy głoszą, na jakiej arenie odbyła się ta ostateczna walka, kto miał zaszczyt wykończyć zwierzę i w którym roku się to działo.

04.07.2011

Czyta się kilka minut

/ fot. Wojciech Nowicki /
/ fot. Wojciech Nowicki /

Dziewczyna w białej koszuli wynosiła śmieci. (Choć z daleka myślałem, że to facet z kucykiem, grubas. Ale jednak dziewczyna). Worki walnęły o dno kosza, brzęknęło szkło, ona otrzepała dłonie i poszła. Bar był zamknięty, nic, nikogo dookoła, puste ulice. Dopiero którejś tam nocy żaluzje były podniesione, w środku siedziała grupa ludzi; na ścianach złuszczone malunki, portrety mężczyzn, samych mężczyzn. Bo co miałyby robić kobiety w barze dla ludzi areny; a na tych złuszczonych ścianach zawieszone bycze głowy, pod nimi napisy wygrawerowane na medalionach.

Nazwę knajpy też wzięto od torrero; wszystko to razem do kupy trochę jak z zaświatów - wielkie głowy, dopiero, gdy są oddzielone od tułowia, widać, jakie olbrzymie to zwierzęta, i ci mężczyźni namalowani ze smutkiem na twarzach. Smutkiem, który miał uchodzić za powagę; i wszędzie króluje kolor brązowy, nie wiem, czy od początku, czy się tak malunki postarzały od dymu; i jeszcze, jakby tego było mało, właściciel (niemalże karzeł) i jego obie córki, ta gruba, ale bardzo wesoła i usłużna, która wyrzucała śmieci pierwszego wieczora, i druga - chuda i przyjemna. Przeczytałem gdzieś, nie jestem do końca pewien, czy dobrze zapamiętałem, bo czytałem, kiedy już się zaczynała wiosna, pora białego wina: człowiek, którego imieniem nazwano bar, stracił na arenie nogę, jeszcze chciał walczyć potem o powrót, ale się nie udało; to był wiek dziewiętnasty. Jego noga (która?) wylądowała w formalinie czy spirytusie i zdobiła witrynę apteki. Taka historia. A jakby tego było mało, w tym domu z apteką wybuchł pożar, i jedyne, co próbowano wtedy uratować, to był właśnie ten pojemnik z nogą.

W środku siedziała grupka kobiet i mężczyzn, z teatru, których w tej dzielnicy pełno. Reżyser z brodą, trochę niemrawy, miął egzemplarz sztuki w dłoniach. Tytułu nie było widać, próbowałem zgadnąć, w jaką sztukę układają się ci ludzie: łysy i jego dziewczyna, plus starsza dystyngowana w dżinsach, do niej wszyscy zwracali się z rewerencją, i Murzynka, przyszła spóźniona, ale przywitana owacją, bo dawno się nie pokazywała, była w Japonii i dopiero wróciła; jeszcze facet o wydatnym nosie, i jeszcze ktoś, nie pamiętam. Cały czas byli w ruchu, zamieniali się miejscami, rozgadani, podśpiewujący, dzielili się jedzeniem, papierosami, kieliszkami; reżyser co pewien czas wychodził na parę sztachów przed drzwi, dosłownie trzy-cztery machy, nerwus taki; poszedł pierwszy do domu, i nikt jego wyjścia nie zauważył.

Więc to tak: siedzi się pod urżniętymi łbami, napisy głoszą, na jakiej arenie odbyła się ta ostateczna walka, kto miał zaszczyt wykończyć zwierzę i w którym roku się to działo. (Łby miały po sto lat albo i więcej). Karzeł zniknął razem z córką grubaską; dziobaliśmy w talerzyku z oliwkami, jedliśmy omlet z solonym dorszem. Wino. Tamci gadają. W końcu grubas wraca, z gitarą w ręku; córka niesie drugą (stoi zawsze cofnięta o krok, za ojcem schowana). On gra. Dookoła robi się cisza. Gra niedbale jakby i przestaje w pół frazy. "Paco de Lucia chciał ją ode mnie kupić, mówi, ale mu nigdy nie sprzedam. To moja najlepsza".

To wszystko niedaleko domu, a tak nie z mojego świata. A dom tymczasowy, tamtejszy, miał - a bo ja wiem, stary był w każdym razie, ze dwieście lat. Kamienica, jakich u nas nie ma, prawie strzelista, o drewnianych schodach, a zamiast lamperii azulejos. (Piszę: drewniane schody, tak po prostu, a mam na myśli wyślizgane deski, jak wydmy wytarte przez wiatr, pełne zagłębień, połyskliwe od wosku tak jak się wydmy świecą w słońcu; widać po wgłębieniach, ile stóp tu biegało, ile się wspinało z zakupami, z mozołem).

Na piętrach mieszają się języki, bo ściany cienkie, nie dla właścicieli budowane, ale dla lokatorów; a lokatorzy zewsząd. Po pięć stopni zbiega młody, wielki chłopak, bardzo czarny, raz w dresie, raz w galabiji, na afrykańską modłę ubrany, zawsze w adidasach. On tu diluje w dzielnicy, chodzi, sprawdza sprzedawców, zagaduje, czy się policjanci nie czepiają, odbiera kasę i gdzieś ją upycha, co rusz patrzyłem, jak to robi, a nie mam pojęcia gdzie. Kiedy my, starsi od niego, wchodzimy do bramy, zawsze się wita i przepuszcza w drzwiach. I zaraz jego wielkie pięty dudnią po schodach, bo winda jest dwuosobowa i nam oddaje miejsce; grzeczny chłopak, tylko zawód ma pokręcony.

***

Kiedy tu jestem, to już, od razu, mogę opuścić mój prawdziwy dom i zmieniać życie. Wiele razy już to czułem przedtem, w różnych krajach (i wiele razy na próżno). Ale teraz się to zdarza coraz rzadziej - tylko mi nie mów, że nadchodzi starość albo coś takiego, bo to nie tak; czy ja wiem, chyba po prostu widziałem więcej i już nie popadam w zachwyty tak łatwo. Taka jest chyba odpowiedź. No, ale to nie ma być jakaś wiwisekcja, koniec z badaniem siebie.

Tych miejsc, dla których bym porzucił dom, jest niewiele. A jednak: w Madrycie znów chodziliśmy jak w gorączce, zapamiętując, co warte powrotu, zapamiętując, że już, za chwilę musimy wrócić: napis "Schweppes" na szczycie domu, a te kamienice przy głównych ulicach to taka Ameryka trochę, tylko w miniaturze, strzelista, wyniosła; wkuwaliśmy przeróżne nazwy, La Luiza, Portomarin, Domine Cabra, żeby przy nas trwały, przypominały o miejscach - ale tak się nie da, bo zapomnieliśmy je od razu. Raz minęliśmy plac i porwała nas jakaś oszalała ludzka rzeka, głowa przy głowie, nie było siły się wycofać - zwalniała tylko obok barów, tam zawsze ktoś odskakiwał na kanapkę i piwo, i dołączał po parunastu minutach, najedzony; aż wreszcie się okazało, że tłum omija plac, gdzie mogłyby się odbywać defilady, a nie ma nic właściwie, tylko stoją prostytutki i wabią; rzeka omija księgarnie, gdzie wielkie napisy "Tauromachia", a pod nimi całe regały książek o walkach byków, książek o nodze torrero zanurzonej w szklanym balonie i o pożarze, który ją strawił, o tej części (zależy komu rację przyznać) sztuki, rzezi, rozrywki, która z bezpiecznego domu u nas wydaje się nie istnieć, albo przynajmniej nie mieć żadnego znaczenia.

To wszystko mijamy, niesieni przez prąd, aż lądujemy w uliczce, gdzie tylko sklepy, a każdy jak elektron wybiera własny i się do niego wciska. Jest dobrze po dziesiątej wieczorem. Pod łaźnią stoi dwóch facetów w białych ręcznikach na biodrach, dyskutują o życiu, grzebią klapkami w ziemi obok krzaczka, zamyśleni, rozprężeni, a obok ludzie pchają się, pędzą, jakby nadchodził potop. W knajpach ani jednego miejsca, "kochana", mówi taki wąsaty, machając pierścieniami na smukłych palcach, "kochana", wdzięczy się do siedemdziesięciolatki z okładem, "u mnie to teraz z tygodniowym wyprzedzeniem trzeba zamawiać, nie wiedziałaś?".

Albo park, niby zwykły, ale czemuś mam tam ochotę wrócić. Albo ta restauracja pod domem, o matko, jaka restauracja, po prostu bar, który restauracją staje się pod wieczór, zawsze pełny, od śniadania po ostatnich klientów. Kelnerzy noszą białe koszule, ale niezbyt eleganckie; a ich buty są takie, jak piszą w podręcznikach: kelner, klarują, potrzebuje butów wygodnych - ale o urodzie już nic nie wspomina; więc wyglądają, jakby komuś już kiedyś służyły, w zamierzchłych latach. Na podłodze tony śmiecia, bo oni tu śmieci rzucają pod nogi i od tej pory udają, że ich nie ma (chciałbym posiąść tę sztukę znikania rzeczy i wydarzeń, cudownego znikania czynów, których się wstydzę: rzucić na ziemię i po kłopocie).

Trzeba mieć nie po kolei, żeby się w czymś takim stołować - a jednak tu wracamy codziennie, nawet się nie umawiamy, tylko ot, tak, od razu. Pierwszy raz rano, niezbyt wcześnie, kiedy oni wszyscy już wypili swoją czekoladę albo kawę z brandy, na otrzeźwienie; a potem około północy. I zawsze na naszych oczach rozgrywają się te same sceny. Przy barze stoją całe rodziny, albo dwie dziewczyny obejmujące się delikatnie; chłopaki piją piwo, gadając o dziewczynach (albo o teatrze, bo tu jest teatr pod bokiem, i rozmowy zbaczają z kursu: znikają tematy przewidywalne, pojawia się sztuka).

Przy barze stoją też pracownicy naszego sąsiada dilera. Niby im nie wolno, ale wpadają na szybkie piwo, kiedy szef nie widzi; a w sobotę koło południa jest tu staruch z wąsem, Arab, i wianuszek jego pracowników. Stawia im colę albo kawę, podchodzą kolejno, on wyciąga kopertę, uroczyście odczytuje z niej imię, jakby rozdawał medale na uroczystości, i podaje im tę kopertę z tygodniówką. Potem idą szeroką ławą koło Carrefoura i porównują, co im w kopertach zakleił. A ja się zastanawiam, czy ci młodzi umieją pisać, i skąd ich tu w ogóle przywiało, i czy jak ja kiedyś widzą w każdym policjancie swój koniec bądź przynajmniej zapowiedź kary; czy kiedy z rusztowań widzą radiowóz, boją się, że ich ktoś wsadzi do pudła, jak ja wieki temu? Jak szczur między szczurami wyczuwam, że są tu na lewo; możesz gadać, co chcesz, wąsaczu, znam twój ojcowski uśmiech i zaklejone koperty. Robisz tak, żeby im było wstyd rozdzierać przy ludziach; wiadomo, co którąś kopertę banknot się zawieruszy i będziesz do przodu o dwie dychy.

Patrzyłem znad kawy, próbując to wszystko zapamiętać, wyryć gdzieś w głowie; żeby nie było tak jak zwykle, kiedy po jakimś czasie nic nie pamiętam, żadnych szczegółów, tylko jak było, dobrze czy źle. Stąd te biedne papierki, gryzmoły kelnerów, te serwetki z barów, broszurki w językach, których nie rozumiem, informatory do przeczytania kiedyś (ale kto by to czytał), te wszystkie papierzyska, które w końcu żółkną i kruszeją, aż zapomnę, skąd przywiezione i z którego są roku. Wożę je ze sobą przez pół świata w torbie, która prawdę mówiąc też już dziurawa i trochę wstyd ją nosić.

Tak i tym razem: prawie całe wspomnienie Madrytu zmieściło się w małej, czerwonej reklamówce. Oglądam je teraz i widzę, że to same głupstwa bez znaczenia, bilet z metra i opis wystawy. Zaraz to wszystko wyrzucę.

***

Nie ma w tej reklamówce, bo się kwity żadne nie zachowały, tych godzin przed telewizorem z butelką wina i z chlebem, którego nie dało się przez wiele dni dojeść, bo i tak chodziliśmy po mieście z brzuchami jak balon, od knajpy do knajpy; jedliśmy niezbyt dobry ser manchego, bo z lenistwa kupiłem w supermarkecie (ale to lenistwo jest nie tylko moje: włóczę się po targach, i widzę, jak są puste, ludzie są tam, gdzie taniej i wygoda, idą do sklepu z klimą). Na ekranie program o dziwacznych zawodach, o tym, że jakiś człowiek zapładnia krowy, i pokazuje na ekranie, jak to robi, ubrany w gumę; albo o siłaczu zawodowym, który zjada kilogramy mięsa i dziennie setki jajek, a jego żona zachwycona, bo będą w telewizji. Albo dziewczyny o pajęczych nogach siedzą na fotelach w studio, wykręcone bokiem, bo im majtki wyłażą; albo jeszcze co innego, nieważne co, to się nie liczy: w niezrozumiałym języku, więc czysta rozrywka. Im dalej w butelkę, tym śmieszniej.

Tego nie ma w reklamówce, zostało w głowie. Tak jak pozostał spokój platanów, niebo raz chmurne, czarne, raz palące; codziennie na rachunku pulpo, pan, vino, czyli ośmiornica, chleb i wino, bo czego można chcieć więcej. Chardin, którego nazwisko tu wymawiają Ćardin, w Prado, i w ogóle spacer muzeami, jakby się w jedno zlewały, jedna długa przechadzka, od której całe ciało zdrętwiałe i obolałe. I zachowało się ogłupienie, jak zawsze za pierwszym razem, mętlik, który będzie odparowywał, żeby na końcu został tylko kciuk w dół albo kciuk w górę, lubię albo nie lubię.

W głowie, nie w reklamówce, jest wszystko, co się wieczorem działo pod domem - próby rozmów ze sprzedawcą w nocnym sklepie, takim samym, jak wszędzie w tej części świata: zakurzone pudełka z pastą do zębów, najtańsze soki, cały ten towar ostatniego ratunku, który może skusić wyłącznie nocą. Sprzedawca najlepiej mówił po wietnamsku, ale my ani słowa, hiszpański nie przechodzi mu jeszcze przez gardło, ostatecznie wymieniamy gesty. Za szybą sąsiad pędzi na obchód, jego sprzedawcy czuwają. Policja przetrząsa kosze, bo strach, że coś wybuchnie. Indyjski fryzjer przyjmuje klienta, jest jeszcze przed północą: kiedy mają iść do fryzjera, skoro pracę kończą nad ranem?

Co by Chardin tu namalował: pewnie te ryby, niby to niestarannie rozrzucone na wystawie lokalu, pewnie te kiełbasy w delikatesach, i namalowałby świątynie szynki suszonej. Pewnie namalowałby samotność hinduskiego fryzjera, kiedy siedzi na fotelu i godzinami się wpatruje we własną twarz, bez śladu znudzenia. Namalowałby swój stolik w barze, który byłby taki sam jak mój, z oliwkami w zalewie. Namalowałby grubaskę, córkę karła, jego gitarę, całe to miasto, do którego muszę wrócić, przysiągłem sobie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2011