Skok w nowy rok

JUSTYNA BARGIELSKA, pisarka: Mój stały czytelnik zapytał, czy chciałabym skoczyć ze spadochronem. Na urodziny dostałam od niego voucher. Godność kobiety nie pozwalała mi się wycofać.

28.12.2019

Czyta się kilka minut

 / Justyna Bargielska / FOT. GRAŻYNA MAKARA
/ Justyna Bargielska / FOT. GRAŻYNA MAKARA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: 40 minut jedzie się do Ciebie z Dworca Centralnego. Co robisz w czasie tak długiej podróży tramwajem?

JUSTYNA BARGIELSKA: Denerwuję się tym, co może się wydarzyć. Na przykład, że może wsiąść raper, zacząć rapować, wokół niego zrobi się pusto, więc koło mnie gęsto. A to jest tylko połowa problemu, druga połowa jest taka, że jeżeli wokół rapera zrobi się pusto, to ja uznam, że ktoś musi stać przy nim.

Staniesz?

Stanę. W siedemnastce, w tramwaju, którym jechałaś, zdarzyła mi się ostatnio taka sytuacja: zaawansowana w wieku pani miała wysiąść przed Wisłą, ale nie zauważyła rzeki i przejechała swój przystanek. Było zimno, ona w crocsach. Co robić? Wszyscy mają swoje zajęcia, a ja, jako poetka, nie mam żadnych, więc idę z tą panią tam, gdzie się wybierała, czyli do spółdzielni mieszkaniowej Młociny. I cały dzień z głowy, bo jak ona zapłaciła rachunki, to ja przecież nie zostawię tej kobiety w crocsach samej, tylko odwiozę do domu, który, okazało się, jest przy kinie Femina. Cała wyprawa, a emocji stanowczo za dużo.

Ta pani powiedziała mi, że mieszka ze sparaliżowanym synem i że rzadko ktoś ich odwiedza.

Ja już nie lubię wchodzić w cudze życie.

Bo obciążające?

Bo wiem, na czym polega odpowiedzialność i że nie ma dobrego momentu, by ją ukrócić. Nie da się powiedzieć: ta odpowiedzialność nie jest już moją odpowiedzialnością. A jeżeli to powiesz, narażasz się na wyrzuty sumienia, które też nie są komfortowe. Dlatego dziś cudze życie zostawiam innym.

A miejsca? Tu, gdzie mieszkasz – północne obrzeża Warszawy – to Twoje miejsce na ziemi?

Nawet ostatnio myślałam, że chyba lubi mnie ten Tarchomin. Po czym to poznaję? Po tym, że punkty na mapie są dla mnie ważne, że jestem z nimi emocjonalnie związana. W Tarchominie jest stara fabryka domów, chodzę tam dość często, ponieważ czytałam na grupie faceboo­kowej, że to jest świetne miejsce na urbex, czyli eksplorację ruin w mieście. Jest kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Matki Bożej Pięknej Miłości, w skrócie mówimy: Matki Pięknej Miłości. Jest szkoła moich dzieci, w której spędzałam dużo czasu. Np. dzisiaj tam byłam, niosłam kartki świąteczne mojemu synowi cierpiącemu na sklerozę nastolatków. Kupiłam ich pięć i mówię Jurkowi, żeby wziął jedną, a resztę rozdał dzieciom, które też o nich zapomniały.

Lubiłam też Żabkę, ale przestałam, bo zmienił się właściciel, a wraz z nim personel. W poprzednim personelu była pani Urszula, z którą zaprzyjaźniłam się i która wystąpiła w kręconym o mnie filmie dokumentalnym – siedziała przy tym stole w kuchni, przy którym my teraz, i czytała fragment mojej książki „Obie”.

No i nasz las, za osiedlem, do którego wróciły dziki. Są też w nim śmieci, ale pracujemy, by ich nie było. Chodzę tam z psem. I spotykam ludzi z psami – to jest towarzystwo, które ma czas, by się zżyć. Z jednym panem widzę się codziennie rano, na szczęście nasze psy się lubią i dogadują, więc my siłą rzeczy też musieliśmy się zacząć dogadywać.

I o czym rozmawiacie?

Wczoraj, ponieważ była niedziela, rozmawialiśmy z panem Andrzejem godzinę o tym, jak on będzie wieszał żyrandol. Pan Andrzej został sam z żoną w dużym domu i żona urządziła ostatnio maraton zamawiania żyrandoli: zamówiła jeden, on zamontował, żonie się nie spodobał, odkręciła, odesłała, zamówiła drugi i kolejny, i właśnie wczoraj było montowanie szóstego żyrandola. A dzisiaj wpadłam do lasu z psem, spotkałam pana Andrzeja z psem, ja tylko rzuciłam: „żyrandol?”, on powiedział: „zostaje”. Jest komitywa, jest rodzaj bliskości.

A miejsce w domu, gdzie pracujesz?

W przedpokoju stoi moje biureczko. Zobacz: tu leżą wspólne – moje i córki – kosmetyki, tu jest pasta do butów syna, tu książki, tu pudełko po ciastkach...

Dzieci mają pokoje, mąż ma pokój, a mój własny pokój to jest biureczko, przy którym staram się nie tkwić za bardzo, bo to jednak ciąg komunikacyjny – chodzi się do łazienki i do kuchni.

To gdzie piszesz?

Teraz w Legionowie. To pierwsze większe miasto na północ od Warszawy, 10 km stąd, pociągiem sześć, siedem minut. Moja koleżanka ma tam puste mieszkanie. Pomalowałyśmy je razem po śmierci jej męża i ona poczuła, że może mi tę przestrzeń udostępnić. Więc siedzę sobie w tym pustym mieszkaniu, laptop trzymam w kuchni na stole, bo innego nie ma.

I nad czym tak pracujesz?

Nad różnymi, często bieżącymi rzeczami. Ostatnią większą sprawą była sztuka „Szałwia, rozmaryn, tymianek, zdechła mysz”. Została opublikowana w grudniowym numerze „Dialogu”, pisana na podstawie mojego doświadczenia bycia wolontariuszką w Ośrodku Opieki Społecznej dla Osób Starszych i Niedołężnych.

Zgłosiłam się tam dwa lata temu. Pod opiekę przydzielono mi panią, która mało się ruszała ze względu na pęknięty kręgosłup. Przynosiłam jej ciastka, raz przyniosłam „Tygodnik Powszechny”, ale dla niej była za mała czcionka, kilka razy tygodnik „Idziemy”. Przyniosłam okulary stare, po znajomych, lecz wszystkie niedobre.

Ta pani na moich oczach pogrążała się w coraz większej demencji, tak naprawdę nie wiem, jakim była człowiekiem. Poznałam ją w sytuacji rodzinnej, kiedy nie miała absolutnie nikogo, wszyscy zmarli dawno temu, także ukraińska żona jej bratanka. I prędko dowiedziałam się, że nigdy nie było ukraińskiej żony bratanka, ona była wymysłem jej wyobraźni. Ale pewne rzeczy wyglądały na prawdziwe, zgodne z jej życiorysem. Opowiadała o tym, że nie mogła mieć dzieci ze względu na chorobę wątroby.

Wiesz, gdy jesteś w takim ośrodku, nie zastanawiasz się nad tym, czy to, co ci mówią, jest prawdą. Po prostu jesteś tam, siedzisz, zrobisz to, zrobisz tamto, zagadasz do salowej, ale wiadomo, że jak przyjdziesz za tydzień, to nikt cię może nie pamiętać.

Ta pani Cię pamiętała?

Czasem pamiętała, czasem nie. Czasem jej sąsiadka z pokoju mówiła: „O, przyszedł nasz aniołek”. Ale jak ma na imię? To już jest skomplikowana sytuacja.

Nie przeszkadzało mi to. Sądzę, że tak samo skończę – w naszych czasach standardem jest rodzaj demencji, mało kogo to omija.

Dlaczego tam poszłaś?

Byłam przekonana, że nic się nie dzieje w moim życiu, co mogłoby dla niego stanowić usprawiedliwienie.

Słucham!?

Miałam poczucie, że jest mi za dobrze, że jestem znowu zdrowa... Dzieci są zdrowe, rosną jak na drożdżach, mąż też zdrowy i ma pracę. A ja siedzę w domu, niewielu ludzi czeka na moje pisanie, mało jestem przydatna.

Więc chodziłam do tego ośrodka przez jakiś czas. I w pewnym momencie przestałam – poczułam, że nie jestem tam potrzebna, bo te panie właściwie mnie nie pamiętały, widziałam, że przestaję im pomagać w jakikolwiek sposób. Zbiegło się to też z kolejnym moim epizodem depresji koszmarnej: niewychodzeniem z domu, braniem leków i wymiotowaniem po nich.

Depresja to choroba naszego ­pokolenia.

Nie chcę brać leków na stałe. W Londynie zrobiono badania, które pokazują, że w Tamizie jest dokładnie tyle samo kokainy w rybach, które złowisz, co różnych antydepresantów. To nie pozostaje bez wpływu na sytuację zwierząt: rozród, genetykę, w ogóle ich dobrostan. Gdy pomyślę, że do końca życia miałabym przyjmować niesamowite ilości chemii tylko po to, by chronić się przed złym nastrojem, lecz jednocześnie dokładać się tym do zanieczyszczenia środowiska, to leki po prostu przestałyby na mnie działać.

Uh, Justyna...

Za pierwszym razem, kiedy bałam się wyjść z domu, bo wszystko, co na zewnątrz, mnie przerażało, mąż zabrał mnie do lekarza. A pan doktor powiedział, że jest to umiarkowane zaburzenie depresyjne ze stanami lękowymi i że wyleczymy to szybciutko. Rzeczywiście bardzo mi wtedy pomogły przepisane leki, tyle że kilka lat później zaczęłam chorować dosłownie na wszystko. Pani neurolog powiedziała: „Nie chcę pani straszyć, ale to może być stwardnienie rozsiane” i zleciła masę badań, w tym rezonans magnetyczny, którego wynik był w porządku. Pani doktor wtedy powiedziała: „A czy pani myślała, że to może być maska depresji?”. I dała mi jakiś antydepresant, który oczywiście zadziałał w dwa tygodnie, wszystko przestało mnie boleć i przestałam mdleć na ulicach. Od tej pory wiem, że nie ma co: jak się dzieje coś złego, to trzeba iść i poprosić o pomoc.

A, jeszcze mam teraz cudowną panią doktor, chodzę do niej, by podtrzymać efekty leczenia. Ona należy do tych osób, które mają dar widzenia w ludziach spraw najważniejszych. Widzę, że do wizyty jest przygotowana, pamięta z mojego życia szczegóły, które sprawiają, że mam do niej zaufanie. Bo można zapamiętać, ile dzieci ma pacjentka albo w jakim wieku jest jej mąż, lecz ona zapamiętuje zupełnie coś innego: błahe historie z dzieciństwa, które jej opowiedziałam. Wiem, że dla niej jestem kimś ważnym.

Twój skok ze spadochronem był po to, by psychicznie się hartować?

To był prezent od mojego czytelnika, którego znam od dawna i który po każdej książce pisze do mnie. Dzieli się refleksjami, także krytycznymi, więc mu ufam. Kiedyś mnie zapytał, czy chciałabym skoczyć ze spadochronem. Odpowiedziałam: „Może bym i skoczyła, dlaczego nie?”. I na urodziny dostałam voucher na cały pakiet, czyli na szkolenie, skok, nagranie tego na filmie i zrobienie miliona zdjęć. Jeśli on kupił voucher, to już nie miałam wyjścia – godność kobiety nie pozwalała mi się wycofać. I umówiłam się na skok.

Strach?

Tylko do momentu startu, potem ­minął całkowicie.

I?

Ten skok przypomniał mi pracę mózgu w stanie flow – tak jest, kiedy jesteś we właściwym miejscu, robisz to, co masz robić, jesteś przygotowana szkoleniowo i psychicznie – po prostu wyskakujesz i ratujesz swoje życie, przeżywasz maksymalnie to, co się dzieje.

Gdy byłam młodsza i pisałam wiersze, wtedy częściej zdarzała mi się taka sytuacja flow – że jestem dokładnie w tym miejscu, w którym powinnam być, robię dokładnie to, co powinnam, do czego jestem stworzona na miarę moich możliwości.

A dziś?

Gdy pisanie stało się moim zawodem, ten stan zdarza się coraz rzadziej... Po skoku próbowałam odtworzyć ten flow właśnie w pracy, ale nie przychodzi tak łatwo.

Teraz jaki masz czas w życiu?

Cezurę w nim stanowi to, co wydarzyło się w ostatnie wakacje: dzieci mnie przerosły. I to dość konkretnie: o pół głowy. Ja mam 174 cm wzrostu, a moje dzieci mają 13 i 11 lat. I jednocześnie w wakacje wyszedł mój tom „Dziecko z darów” , który widzę jako elegię dla mojego macierzyństwa, widzę, że zakończył się w nim pewien etap, który trwał długo i był satysfakcjonujący. Wraz z ich wzrostem jestem im coraz mniej potrzebna. Tak, wiem, że jeszcze będę im potrzebna przez co najmniej 10 lat, jeżeli nie więcej, ale to już jest inny rodzaj bycia potrzebną, zupełnie inaczej angażujący. Teraz muszę tylko pilnować, by nie wejść im w drogę, by im nie przeszkadzać.

Jaka matka nie wchodzi w drogę dorastającym dzieciom?

Córka dostawała absolutnej wścieklizny, kiedy wchodziłam z nią w polemiczny ton. Wydawało mi się, że na tym też polega rola rodzica: jak dziecko ci coś mówi, to ty próbujesz mu pokazać inny punkt widzenia. A córka powiedziała, że nie mogę kwestionować wszystkiego, co ona twierdzi. Że ją boli, gdy mówię: „Czy myślałaś o tym w inny sposób, może w ogóle nie masz racji?”.

Od dłuższego czasu pilnuję się, by córce tego nie mówić. Dużo mnie to kosztuje, jest we mnie silny nawyk, by każdą sytuację, zwłaszcza budzącą żywe emocje, dokładnie zbadać z rozmaitych perspektyw. Ale to akurat mojej córce nie pomoże.

A co pomoże?

Gdy ją przytulę, poklepię, powiem: „Rosa, dasz radę”. Ona tak woli. A syn po prostu nie chce ze mną rozmawiać. Jeszcze chwilę temu przychodził i prosił, by mu zrobić masaż pleców. Teraz wydaje się, że masaż pleców zrobiony przez matkę to jest najgorsze, co go może spotkać. I muszę to uszanować. Będą coś chciały, to przyjdą.

Jest taki wiersz w tej książce o tym, jak postępować z dziećmi...

Chodzi o „moje dzieci, kiedy mówią sorry”? Dwa ostatnie wersy brzmią: „biorę ich winę na siebie, wyciągam ją, wycieram, / całuję, całuję i wrzucam z powrotem”.

Jedyna rzecz, którą mogę teraz zrobić, to: radźcie sobie, a ja będę tutaj siedziała na tym brzegu, włosy będą mi siwiały, zęby wypadały, ale przynajmniej tu będę. I jednocześnie sądzę, że etap świeżo osieroconej matki też się skończy. Tylko pytanie, czym się skończy. Bo dzieci już nie będą się tak często pojawiać w tym, co piszę.

Co je zastąpi?

Pewnie starość. Z Jurkiem Jarniewiczem przetłumaczyliśmy niedawno „Dotąd dobrze”, tomik Ursuli Le Guin, który ukończyła tuż przed śmiercią, w 2018 r. Dało mi to ogromną inspirację do myślenia o starości, do tego, by spróbować już teraz ją oswajać.

Bo starości bałam się od zawsze. Że nie będę rozpoznawać się w tej starej osobie, będę na nią patrzyła i nie będę mogła zrozumieć, jaki jest mój związek z jej ciałem i obniżeniem intelektu. Tego boję się najbardziej. Bo, że nikt się mną nie zaopiekuje, że może umrę w pustym mieszkaniu, to nie bardzo mnie przeraża – akurat wierzę w społeczeństwo, w rodzinę, w większe grupy. Tyle że po co mi szklanka wody podawana przez dzieci, jeżeli ja na starość nie będę w stanie wytrzymać sama z sobą?

Co robisz z tym strachem?

Gdy pisałam wspomnianą sztukę, przeprowadzałam rozmowy ze starszymi ode mnie o mniej więcej 20 lat kobietami. I one mi dały takie poczucie pewności, że te następne dwie dekady to jeszcze jest nic, bo one cały czas się czują tymi samymi kobietami, którymi były w wieku lat dwudziestu, tylko zyskują na różnych rzeczach – są spokojniejsze i bardziej zdystansowane. Jeżeli sześćdziesięciolatki się tak czują, to dlaczego nie miałaby się tak czuć osiemdziesięciolatka?

Kobiety pokazały mi kierunek, w jakim można starość odczarowywać. I nie powiedziały, że wszystko będzie dobrze. Powiedziały: „Rób, co możesz, dbaj o zęby, dbaj o resztę ciała, dbaj o mózg, dbaj o wszystko, a może będzie dobrze”. Paradoksalnie taki komunikat budzi we mnie większe zaufanie, niż jakby mi ktoś tłumaczył, że dusza jest ważna, że siła kobiety, że możesz być gruba i szczerbata, a i tak będzie wspaniale.

To zgubne przekonanie.

Dla mnie ważną starszą kobietą będzie każda, która jak matka wykaże troskę w stosunku do mnie. Bardzo ważna była wspomniana pani Ula z Żabki, która o mnie wiedziała wszystko i troszczyła się o wszystko. Pani Ula jest wyższa od nas obu, była kiedyś siatkarką, teraz jest archiwistką... Miałam taki czas, w którym, by zasłużyć na zainteresowanie pani Uli, ciągle kupowałam za duże buty i za duże kurtki, które potem za ułomek jej odsprzedawałam, co było absurdem, bo ona i tak by mnie lubiła. Wtedy najbardziej się do pani Uli zbliżyłam, a potem ona niestety zniknęła.

Nastąpiła jeszcze jakaś zmiana w Twoim życiu?

Miałam dużo większe prokreacyjne plany, niż mi się udało zrealizować. Po prostu chciałam mieć dużo dzieci. I to był okropny moment, kiedy sobie uświadomiłam, że więcej dzieci mieć nie będę.

Poczułam wtedy, że to początek śmierci, że jestem po drugiej stronie. I to w moim przypadku nie chodzi o biologię, tylko kwestię ustawień społecznych i sytuacji, na które nie mam wpływu. Ta świadomość wiele zmieniła w moim życiu.

Co zmieniła?

Kiedyś wierzyłam w to, że nie warto mówić „nigdy”. A teraz pojęłam, że są sytuacje, w których możesz powiedzieć „nigdy”. Pewne rzeczy w życiu się już nie wydarzą.

Przyszłość się wydarza. Jak ją widzisz?

Przede wszystkim widzę jej bardzo dużo przed sobą. Ale najpierw powiem o przeszłości. Gdy patrzę w przeszłość, to widzę tam miasto o gęstej zabudowie i jednocześnie widzę dżunglę. W przeszłości jest wszystko, i to jest bardzo piękne – czasami straszne, czasami mroczne.

Gdy patrzę w przyszłość, to widzę pole śniegu ciągnące się po horyzont. Nie ma powodu, dla którego nie miałabym na tym polu śniegu postawić miasta czy obsadzić go oleandrami. Mogę to zrobić, tylko musiałabym się pozbyć ogromnej ilości przesądów związanych z tym, że to już jest właśnie ta druga połowa życia, że teraz będzie tylko trudniej, ciężej, że ciało nie będzie funkcjonowało, jak należy, że do tej pory wjeżdżałam na górę, a teraz z niej zjeżdżam. Muszę popracować z tym myśleniem, by nie widzieć tego jako pole śniegu, tylko może bardziej jako ugór, na którym się sadzi – puste pole, które dostałam i mogę z nim zrobić, co chcę.

Mam potrzebę świadomego kształtowania wszystkiego, sama nie wiem, czy to nie jest przeszkoda. Chciałabym to zrobić dobrze od początku do końca w sposób przemyślany. I nie chciałabym dojść do punktu, w którym moja wygoda będzie absolutnym priorytetem, że jeżeli jej nie będzie, to będzie dla mnie równoznaczne z chorobą, patologią, ze śmiercią. To rezygnowanie z jakiejś części wygody utrzymuje nas w młodości, w gotowości na życie. ©

JUSTYNA BARGIELSKA (ur. 1977) jest poetką i prozaiczką. Laureatka m.in. Nagrody Literackiej Gdynia (dwukrotnie) i Konkursu Literackiego Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Nominowana m.in. do Warszawskiej Nagrody Literackiej, Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, Paszportu „Polityki”, Silesiusa, Gryfii oraz nagrody Nike (trzykrotnie). Ostatnio nakładem wydawnictwa Wolno ukazał się jej tom „Dziecko z darów”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2020