Przede mną wszystko. Rozmowa z Justyną Kowalczyk-Tekieli

Mnie jest łatwo, bo jestem sławna i ludzie wiedzą, że nie trzymam języka za zębami. Ale głos wielu bliskich mi kobiet nie zawsze jest traktowany na równi z głosem mężczyzn.

21.02.2022

Czyta się kilka minut

Justyna Kowalczyk w szóstym miesiącu ciąży, Alpy, Szwajcaria, czerwiec 2021 r. /
Justyna Kowalczyk w szóstym miesiącu ciąży, Alpy, Szwajcaria, czerwiec 2021 r. /

JUSTYNA KOWALCZYK-TEKIELI: Przepraszam, że z synkiem.

MICHAŁ OKOŃSKI: Naprawdę, proszę nie przepraszać. Raczej ja powinienem podziękować i Pani, i jemu.

Wszędzie razem jeździmy, ten kombinezon wytrzymuje bardzo niskie temperatury. Kiedy jesteśmy na zawodach, temperatura spada do minus 15 stopni, a on sobie spokojnie śpi.

Gdy zaczęliśmy się umawiać na rozmowę, akurat wróciła Pani o trzeciej nad ranem ze Słowenii, skąd wiozła nie tylko tego chłopczyka, ale także grupę zawodników. Teraz wyszła Pani ze studia Eurosportu, gdzie komentuje igrzyska. Cały czas w biegu.

Tak wybrałam. Pewnie mogłabym żyć w luksusie, przynajmniej przez jakiś czas, dopóki oszczędności by się nie skończyły, ale nie chcę. To chyba kwestia charakteru, a może po prostu normalnych odruchów, że jeśli kogoś trzeba podrzucić, a ja akurat jadę w tym kierunku, z chęcią to robię.

Luksus zresztą można różnie pojmować. Dla jednych to będzie nicnierobienie, chodzenie po sklepach. A ja siedzę kolejny dzień w Warszawie i niby nic nie muszę, poza – dość przyjemnym dla mnie – komentowaniem igrzysk, ale tęsknię już za górami i ruchem.

Jako czytelnik Pani felietonów w „Gazecie Wyborczej” mam wrażenie, że do zakończenia kariery przygotowywała się Pani świadomie, i to od dobrych paru lat.

Tak naprawdę nie ma we mnie żalu. Nie lubię drastycznych zmian, źle się odnajduję w sytuacjach, które wymagają nagłych cięć. Wiedziałam, że jeśli kilkanaście lat życia zajmowały mi wyjazdy i treningi, to nagłe zerwanie byłoby szokiem dla organizmu. Musiałam sprawić, żeby proces przejścia był płynny. Nie startowałam już w wyścigach indywidualnych, pomagałam dziewczynom w sztafecie, potem dołączyłam do sztabu szkoleniowego, a na zakończenie olimpijskiego cyklu pojawił się synek.

Wielu sportowców ucina to dość ­drastycznie.

Ja wolałam raczej wyciszanie. Według fizjologii ktoś, kto uprawia sport wytrzymałościowy, powinien się ruszać do końca życia. Ale ja tego nie traktuję na zasadzie „powinien” czy „musi”. Po prostu chcę się ruszać i w zasadzie rzadko mam dni bez wysiłku fizycznego.

Kiedy Małgorzata Domagalik zapytała Jakuba Błaszczykowskiego, co właściwie takiego jest w piłce, odpowiedział ze śmiechem: ­„Powietrze”. A co takiego jest w bieganiu na nartach?

To samo: powietrze. Czyli wolność.

No ale w reżimie treningowym nie było wolności.

Godziny treningu to był czas, w którym nikt mi nie mógł przeszkadzać. Moja święta samotność. Ale było coś jeszcze. Coś, co otwierało mnie na świat i ludzi. Nie sądzę, żeby tamta mała i wychudzona dziewczynka z Kasiny Wielkiej, nawet gdyby skończyła wymarzone przez jej mamę prawo, mogła zobaczyć tyle różnych kultur i poznać tylu różnych ludzi. Życie wśród sportowców ­leczy z nacjonalizmu, oducza wrzucania wszystkich Rosjan czy Niemców do jednego worka, uczy tolerancji. W sumie mogę powiedzieć, że to, jakie mam poglądy polityczne, zawdzięczam temu, że uprawiałam sport. I że pewne rzeczy widziałam na własne oczy, a nie byłam ­skazana na to, że muszę komuś zawierzyć.

Kilkanaście lat ostrego reżimu. Próbuję to sobie wyobrazić i nie bardzo mogę.

Od 21. do 35. roku życia pracowałam na najwyższych obrotach. Ponad 300 dni w roku poza domem, trzy razy dziennie zajęcia, bieganie jeszcze przed śniadaniem, potem po śniadaniu właściwe treningi na nartach i po południu podjazdy na rowerze.

Czytałem o tych podjazdach: ­polegały na robieniu rundy dookoła Tatr. Albo o porannym ­bieganiu z przywiązaną oponą.

Ja to naprawdę lubiłam.

A do tego jeszcze te wszystkie opisy bólu. Kontuzjowanych kolan, w których coraz mniej chrząstki. Przepuklin na kręgosłupie. Odmrożonych stóp. Zakwaszonych mięśni.

W czasie wyścigu boli, to normalna fizjologiczna sprawa, związana właśnie z zakwaszaniem. Ale im lepiej wytrenujesz organizm, tym później zacznie boleć. A im bardziej ból potrafisz przezwyciężyć, tym wyższą będziesz mieć lokatę. Do bólu trzeba się przyzwyczaić, a najlepiej podzielić go na dwa – taki, który przestrzega przed kontuzją, i taki, z którym trzeba żyć.

Pani się cały czas uśmiecha.

Minęły cztery lata, więc mogę mówić w kategorii wspomnień. Taką fajną rzeczą, kiedy zaczęłam trenować dla siebie, a nie dla wyniku, było to, że przestały mnie permanentnie boleć piszczele. Wcześniej powięzie i mięśnie były tak przeciążone, że bolały właściwie bez przerwy i nawet do zwykłych spacerów musiałam zakładać obuwie z ortopedycznymi wkładkami.

Sport to zdrowie, byle nie zawodowy?

Od zawsze to mówię. Zawodowy sport to ciągłe balansowanie na granicy i częste jej świadome przekraczanie – bo żeby być lepszym od innych, musisz zrobić więcej niż oni. Czasami udaje się zrobić to tak, że cena nie jest zbyt wysoka. Pobiegniesz 10 kilometrów o 10 sekund szybciej niż wcześniej, a tylko trochę w trakcie przygotowań do tego zrypałeś kolano i wiesz, że za 5 lat będziesz je musiał zreperować. Nie jest źle.

I znów mówi Pani lekkim tonem.

Wiedziałam, na co się piszę. Doktor Robert Śmigielski, z którym tyle lat współpracowałam, od razu, jak zobaczył moje treningi, powiedział: „Justyna, ty naprawdę musisz biegać szybko, żebyś miała później pieniądze na leczenie”. Z drugiej strony: moja mama-nauczycielka ma chore struny głosowe i popsuty wzrok, to z kolei jej choroby zawodowe.

Ale sport amatorski polecam z całego serca. Daleko nam, niestety, do Skandynawii, gdzie fińscy naukowcy mówią, że regularna aktywność wydłuża życie o kilka lat i gdzie ludzie uprawiają sport masowo. Idzie za tym dobre samopoczucie, poprawia się przemiana materii, ma się lepszą figurę, nie ma się natomiast miażdżycy... Wie pan, że nasze dzieci tyją najszybciej w Europie?

Moje nie tyją, ale nie bardzo chcą się ruszać. Mogę im powiedzieć, że Justyna Kowalczyk apeluje, by poszły ze mną w góry?

A ile mają lat?

Te starsze 13 i 15.

No to już wchodzą w wiek buntu. Ale jeśli chodziły z panem w dzieciństwie, wrócą do tego. Ja na złość mamie nie chciałam czytać książek, a jak tylko wyjechałam z domu, zaczęłam czytać jak szalona.

Była Pani najmłodszą córką. Wyobrażam sobie, że sport stał się dla Pani ucieczką w niszę, w której można robić coś swojego i nie porównywać się ze starszym rodzeństwem.

Mama i tata wychowali nas tak, że wszyscy jesteśmy ambitni i nie potrafimy odpuszczać. Faktycznie, musiałam znaleźć swoje poletko. Rywalizowałam głównie ze starszą o 4 lata Iloną, bo dwoje najstarszych usamodzielniło się znacznie wcześniej. Ilona była megamózgiem, już w podstawówce dostawała stypendium ministerialne jako jedna z zaledwie kilkorga dzieci w Polsce. Mówię panu, jak ona się uczyła...

Pani też była olimpijką z polskiego.

Mama mówiła, że jestem tak zdolna jak Ilona, ale leń.

I dlatego wybrała Pani po tej olimpiadzie liceum sportowe, jasne.

No nie byłam leniem, oczywiście. Chociaż w porównaniu z Iloną... Ilona też biegała na nartach. Pamiętam, jak zobaczyła mnie po raz pierwszy na deskach i powiedziała, że ona jednak nie chce.

Z drugiej strony rywalizowanie to dla sportowca chleb powszedni. A i w życiu czasem pomaga.

Byle nie przesadzić. Ilona teraz doktorat zrobiła, parę lat po mnie.

Ciekawy to był czas. Dzieciństwo mieliśmy jak 80 proc. Polaków. Rodzicom się nie przelewało. Maszyn rolniczych nie było, w polu trzeba było robić ręcznie. Był kult pracy. Uczono nas, że każde ręce powinny coś robić. A że małe rączki do kosy się nie nadawały, to mogły chociaż wziąć małe grabki i źdźbła zagarniać. Żeby się nauczyć szacunku do zboża, z którego jest chleb.

To brzmi jak przemowa rodzica do dziecka.

Nie cierpiałam tego. Zwłaszcza żniw, bo wszystko kłuło i byliśmy cali podrapani. Tylko raz w życiu z powodu wysiłku fizycznego polała mi się krew z nosa – właśnie na żniwach. Miałam 17 lat i byłam sama z tatą, bo starsze rodzeństwo wyjechało do Norwegii na truskawki, a mama była chora. Wydawało mi się, że nie mogę robić za królewnę, skoro zaczęłam już uprawiać sport i przerzucałam tony na siłowni.

Dobrze rozumiem, że treningi po pracy w polu wydawały się łatwiejsze?

W jakimś sensie tak. Po treningu wracało się do pokoju hotelowego, wszystko było posprzątane, jedzenie czekało. Oczywiście trener Aleksander Wierietielny uczył nas także dbania o porządek i szacunku dla tych, którzy wykonują swoją pracę, żeby nam się łatwo biegało – i zawsze podkreślałam, że moje sukcesy to także sukcesy trenera, serwismenów, fizjoterapeutów. Ale co to jest porządnie wykonana robota, widziałam już w domu, jak tata wstawał o czwartej, rozpalał w piecu i jechał do schroniska turystycznego, w którym pracował, a potem wracał po siedemnastej i szedł jeszcze na rolę, mama zaś sprawdzała po nocach zeszyty. Oni się zajeżdżali po prostu.

Tak szczerze mówiąc: jak miałam 15 lat, nie rozumiałam sensu pracy w polu, skoro rodzice zarabiali, a chleb mogliśmy kupić w sklepie. Ale może dzięki temu przykładowi szybko załapałam, że jak solidnie popracuję na treningu, to szybciej pobiegnę w wyścigu.

Parę razy słyszałem, jak Pani mówiła o sobie, że była pyskata.

Byłam. Pewnie dalej jestem.

To takie negatywnie nacechowane słowo. Wolałbym powiedzieć, że Pani – podobnie zresztą jak wiele polskich kobiet – jest asertywna. Mówi Pani, co czuje. Nie chce, by ktoś Pani życie urządzał.

Myśli pan o tym, że się odezwałam po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zakazu aborcji? Uważałam, że tutaj żadna kobieta nie może milczeć, a nasza porażka polega na tym, że nie dla wszystkich jest oczywiste, iż to właśnie głos kobiet powinien być najważniejszy. Ostatnie przypadki śmierci jeszcze mnie w tym utwierdziły. Wiem, że kompromis nigdy wszystkich nie zadowoli, ale moim zdaniem tamto prawo było jednak akceptowane przez większość, chroniło zdrowie kobiet i nie zmuszało do rodzenia martwych płodów. Nie trzeba było go ruszać, a najbardziej dramatyczne wybory trzeba było zostawić sumieniu – i decyzji kobiet.

Ale protesty wokół tej zmiany pokazały, że rośnie pokolenie wychowane już inaczej. Mnie mama i tata pozwalali mieć własne zdanie. Wiadomo, że jak starsi rozmawiali poważnie między sobą, to się nie odzywałam, ale niczego przede mną nie tajono. Tata np. wielokrotnie zabierał mnie na służbowe spotkania. Dużo przebywałam z dorosłymi. A że mama wymarzyła sobie dla mnie prawniczą karierę, to wręcz zachęcała, żebym broniła swoich poglądów.

Była polonistką w Pani szkole.

Miałam najgorzej z całej klasy, ale potrafiłam rozwalić jej lekcję jednym pytaniem. Cieszę się, że tak zostałam wychowana.

Wie pan, mnie jest łatwo, bo jestem sławna i ludzie znają mnie także z tego, że nie trzymam języka za zębami. Ale bliskie mi kobiety są świetnie wykształcone, a jednak ich głos w pracy nie zawsze jest traktowany na równi z głosem mężczyzn.

Pamiętam też, czego doświadczyłam w ciąży. To było absolutne przegięcie. Słuchając tych wszystkich uwag, jak się powinnam prowadzić – że nie mogę się ruszać, uprawiać sportu itd. – czułam się nie jak przyszła matka, ale jak inkubator. Jakby moja ciąża była własnością całego narodu.

To się słyszy nie tylko z ust jednej z najsłynniejszych Polek.

Ja mam lepiej tylko o tyle, że mogę odpowiedzieć za pośrednictwem mediów. Zresztą dostałam też wiele wiadomości w stylu: „Dobrze, że o tym mówisz, Justyna, bo moja mama, mąż, teściowa, nie pozwalają mi nawet wyjść na spacer”. Nie wiedziałam, że tak jest. Ale nawet teraz, z moim skromnym, ale jednak doświadczeniem ciąży i macierzyństwa nie przyszłoby mi do głowy, żeby kogokolwiek pouczać.

To, że wróciła Pani do treningów osiem dni po urodzeniu, stanowi jednak mocne świadectwo. Wyobrażam sobie kobiety, dla których taka wiadomość może być rodzajem presji.

Ale przecież każda ma tu inaczej i narzucanie czegokolwiek byłoby kompletnie nieodpowiedzialne. Zwłaszcza w takim wrażliwym temacie, jak ciąża i poród, cała ta hormonalna zawierucha w organizmie kobiety jest przeżywana indywidualnie.

Robiłam niedawno trening siłowy i mąż wykonał mi zdjęcia, na których widać, że mam kratkę na brzuchu. Najpierw chciałam je wrzucić na media społecznościowe, ale przyszła chwila refleksji i zrezygnowałam, właśnie po to, żeby się dziewczyny ze mną nie porównywały. A kiedy trenowałam w czasie ciąży, pilnowałam, by podbiegać na górę nie przy tętnie 180, ale – powiedzmy – 130 (pochwalę się: moja granica błędu w odczytywaniu pulsu to jedno uderzenie serca na minutę). Spuściłam z tonu: bardziej chodziło mi o dobre samopoczucie, o endorfiny, no i o to, żeby moje ciało pozbawione aktywności nie przestało wydalać toksyn w czasie wysiłku – żebym się nie zaczęła truć od środka.

Hugo właśnie zasnął...

Dużo się zmieniło od czasu, kiedy zaczynałam karierę. O wielu rzeczach, o których rozmawiamy bez oporów, wtedy się nie mówiło.

Dziś przedstawicielka kolejnego sportowego pokolenia, tenisistka Iga Świątek, otwarcie mówi np. o zespole napięcia przedmiesiączkowego, który był powodem jej słabszego występu podczas jednego z turniejów.

Nagle się zrobiło wielkie halo, że kobiety miesiączkują! Ciekawe, że tyle z tych tematów, które uważa się za tabu, jest związane z kobietami. Trochę słabo... Za to super, że teraz się o tym mówi, bo tyle normalnych dziewczyn może poczuć, że wszystko z nimi w porządku. Że nie są same.

Słyszała Pani o burzy wokół ­ciałopozytywnej reklamy staników?

Jeszcze nie.

Jeden z koncernów produkujących stroje sportowe wykorzystał w niej kilkadziesiąt fotografii nagich ­kobiecych piersi. Powiedziałbym: zwyczajnie pięknych, bez żadnego fotoszopa. Jak zobaczyłem tę ­kampanię, przypomniał mi się jeden Pani felieton, o dziewczynce, którą ­spotkała Pani na nartorolkowej trasie w Zakopanem.

Tak naprawdę to było o mnie. Podjeżdżałam na nartorolkach pod Ząb, było gorąco, więc byłam w sportowej bieliźnie, i jakiś idący chodnikiem pan z puszką piwa powiedział coś o moich piersiach – albo o ich braku. Odcięłam się, że na pewno ma większe ode mnie...

W kwestii wrażliwości na takie tematy wiele się możemy nauczyć od Skandynawów. I nie chodzi tylko o to, że wszyscy mają wyglądać fantastycznie, bo co to znaczy fantastycznie? Kanony się zmieniają. No i szkoda, że część kobiet sama nakręca na siebie bicz – pal licho, jeśli tylko filtrami w telefonach, a nie medycyną estetyczną, katorżniczym umartwianiem się i niszczeniem zdrowia. Od kiedy zaczęłam pracować z nastolatkami, poczułam, jaki to problem.

„Superbohaterka mnie już przerosła absolutnie” – powiedziała Pani kiedyś o początku swojej ­depresji. Ten wzorzec superbohaterki nie dotyczy tylko zawodowej biegaczki, która pędziła po olimpijskie złoto z pękniętą kością śródstopia.

Wiele polskich kobiet ma w sobie coś takiego, że chce zrobić wszystko. Chce urodzić piątkę dzieci, mieć dom, sprzątać w nim i gotować, zrobić przy tym doktorat i jeszcze zarabiać 20 tysięcy. Znam takie kobiety. Widzę, jak nie potrafią sobie odpuścić. W moim przypadku też było chyba tak, że przyzwyczaiłam świat do tego, iż zawsze wszystko potrafię. I do tego, że ktokolwiek mnie o coś poprosi, to zrobię. I że nigdy nie choruję, a jeśli nawet coś mnie dopadnie, natychmiast to okiełznam, i jeszcze doktorat zrobię... W pewnym momencie to się rzeczywiście zapętliło. Opowiedziałam wtedy w rozmowie z Pawłem Wilkowiczem, w jak wielkich tarapatach byłam w ­życiu osobistym, kiedy uznawano mnie za ­superbohaterkę o żelaznych mięśniach i głowie. Która wszystko wygrywa.

Powiedziała Pani Pawłowi, że chodziło o uczucia.

Pamiętam takie spotkanie poolimpijskie. Przychodzi do mnie pani makijażystka. Maluje mnie. Wychodzi. Wszystko jest gotowe. A ja nie jestem w stanie wstać i pójść do ludzi. Widziałam, że zawodzę. Nie chciałam, żeby ktoś pomyślał, że to dlatego, iż mi gwiazdorstwo uderza do głowy. Ten wywiad to była próba ratowania życia. Udana, na szczęście.

Sport pomógł w wyjściu z depresji?

Tak. Kiedy złamało mnie zupełnie, powiedziałam, że nie chcę już jeździć na żadne obozy. Starszy brat wtedy powiedział, że mam pojechać na obóz do Ramsau choćby nie wiem co i że trener spróbuje sprawić, żebym przynajmniej raz dziennie próbowała gdzieś wyjść. Zaciągnęli mnie na ten obóz i tam faktycznie zaczęłam się zbierać po dwóch i pół miesiąca mocnego marazmu. Zaczęłam jeść, zaczęłam widzieć swoje rywalki, zaczęłam powoli podbiegać na nartach i czuć potrzebę samodoskonalenia. Albo po prostu powrotu do standardów, które wcześniej wyznaczyłam.

To się tak łatwo teraz mówi, tak skrótowo, ale wtedy...

Nie chcę, żeby było tak, że ja łatwo pytam.

No i byłam cały czas w terapii. A potem zobaczyłam, że wiele osób się boryka z podobnymi problemami. Ujrzałam, że te osoby też się otwierają. Być może także dlatego teraz w związkach sportowych jest więcej psychologów i terapeutów. U nas w Polskim Związku Biathlonu każdy zawodnik może skorzystać ze wsparcia. Każdy, kto czuje taką potrzebę, otrzyma pomoc.

Pamiętam Pani felieton „Terapia ­wysokogórska”. On jest o tym, że po wielu miesiącach leczenia potrafi już Pani jeść tak, by nie ­wymiotować po minucie, i rozluźniać się na tyle, by łapać pojedyncze godziny snu, ale nie potrafi Pani zaufać ­drugiemu człowiekowi. Aż idzie Pani wspinać się w wysokie góry z przewodnikiem. I po latach ktoś, kto idzie z Panią w góry, staje się Pani mężem.

Tak, chciałam się uczyć prawdziwej wspinaczki u instruktora i alpinisty. Poznałam Kacpra, a on wyciągnął to zaufanie do kogoś innego na bardzo wysoki poziom. Dodam, że zabierał mnie w miejsca, w których naprawdę trudno się nie bać.

Tam jest takie zdanie o związaniu się z kimś liną. Niby metafora.

Dwa lata temu mieliśmy wypadek. Trochę słabo go zaasekurowałam, zaczął spadać i musiałam złapać właśnie za linę. Udało się, bo jestem silna. Jemu nic się nie stało, ale ja miałam przepaloną skórę na dłoniach przez długi czas. Powiedziałam wtedy: „Mężu drogi (a wtedy narzeczony), absolutnie nie będę cię już asekurować, nie ma o czym mówić, ja nie chcę cię stracić”. On namawia mnie, żebym jednak dalej to robiła. A ja w jego ręce oddałam życie tyle razy... To też niby metafora, ale nie tylko. Zawierzenie komuś, zwłaszcza dla takiej zosi samosi jak ja i po takich przejściach jak moje, to było duże przełamanie.

Na szczęście Kacper pojawił się w moim życiu wtedy, kiedy tamte problemy miałam w dużym stopniu za sobą. Nie musiał widzieć zgliszcz, tylko dziewczynę, która się odbudowuje.

Jeszcze jedno pytanie, którego nie zadaje mi się łatwo: o lęk, że depresja może wrócić.

Jest coś takiego. Jak przeżywałam zmiany hormonalne po porodzie, to przez dzień czy dwa miałam wrażenie, jakby wracał tamten stan – i bardzo się przestraszyłam. Ale byłam przygotowana, czytałam, że takie coś może się pojawić, no i cała moja rodzina jest wyczulona na moje smutki. Wolą mnie wkurzoną, a jak widzą, że czymś się gryzę w milczeniu, natychmiast sprawdzają, czy wszystko w porządku.

Zawsze się dużo w życiu śmiałam. Teraz pół żartem, pół serio mówię, że jak co dwie godziny wstaję karmić małego, to w końcu wiem, po co mi było tych parę lat bezsenności. Ale kiedy poważnieję, to mówię, że nie tęsknię za tym stanem. I cieszę się, że zasypiam nie tylko na chwilę podczas masażu między treningami.

A ma Pani jeszcze tę ikonkę znad Bajkału?

Pokazałabym panu, ale zostawiłam torebkę z portfelem w samochodzie. ­Podarowała mi ją pewna pani. Powiedziała, że pomogła jej odnaleźć sens życia po tragicznej śmierci dwóch córek i męża, i że chce, bym ja również odnalazła uśmiech.

Wie pan, teraz przy okazji igrzysk oglądałam powtórki z moich biegów. Patrzyłam na tamtą siebie i myślałam, ile mi moja choroba odebrała radości. Ile straciłam satysfakcji z tych wszystkich medali. Teraz już cieszę się z nich bardzo, ale wtedy to był co najwyżej moment ulgi, że może przynajmniej na nartach jestem jednak coś warta... Ale co tu dużo mówić: zaraz potem wszystko wracało. Gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym wszystko, absolutnie wszystko, żeby ten punkt początkowy, który chyba dostrzegłam w trakcie terapii, ominąć jak najszerszym łukiem.

A myśmy w tym czasie widzieli ­„Chopinkę nart”, jak to wykrzyczał do mikrofonu komentujący Pani sukcesy Tomasz Zimoch.

Zawsze to powtarzam: żeby nie oceniać sportowców za łatwo. Nic tak naprawdę nie wiemy o tym, co stoi za ich sukcesami. Albo za brakiem sukcesów.

Ustaliliśmy już, że w Pani przypadku sport był raczej pomocą. Ale czy presja z nim związana, rywalizacja, oczekiwanie tłumów nie bywają źródłem kryzysów psychicznych?

Wielu sportowców o tym mówi – i stosuje takie psychiczne BHP. Nie jest dobrze np., by wrażliwy psychicznie zawodnik wchodził do internetu i czytał komentarze na temat swoich występów. Ja nigdy tego nie robiłam, a moja rodzina miała zakaz rozmawiania o tym, kiedy dzwoniła do mnie w trakcie zawodów.

Między kibicami a sportowcami zachodzi pewne nieporozumienie. To tylko tak wygląda na Instagramie, że najpierw trochę pobiegasz, a potem jedziesz na igrzyska. To są lata ciężkiej pracy, rozpisanej na miesiące, tygodnie, dni i godziny.

Żal, jeśli czasem lata takiej pracy uniemożliwi kontuzja na ostatniej prostej. Albo np. pozytywny test na koronawirusa.

No ale są sposoby minimalizowania ryzyka. Widziałam rosyjskiego biegacza, który teraz w Pekinie zdobył złoto i srebro. Trenował we Włoszech i podeszli do niego dziennikarze. Podsunęli mikrofon, chcieli przeprowadzić wywiad. Oddalił ich jednym gestem. Przedstawiano go potem jak chamskiego Rosjanina, a on po prostu nie chciał się zarazić.

O, dzień dobry, obudziłem się...

Cześć, chłopie.

Tak, ten śmieszny pan tu dalej jest, a mama dalej gada...

No więc ci najlepsi zawodnicy potrafią się ubrać tak szczelnie, jak lekarze w szpitalu. I w sumie się nie dziwię.

„Jeśli ktoś z drużyny złapie katar, to natychmiast jest wywożony do innego hotelu, byle nie zarazić reszty. Są tacy, którzy mają własnego kucharza nie tylko po to, by zbilansować odpowiednią dietę, ale też by ograniczyć kontakt obcych bakterii z zawodnikami. Podawanie sobie zimą gołej dłoni na powitanie jest ciężkim grzechem w towarzystwie narciarskim. O buziaku lepiej nie wspominać. Po lotniskach często chodzimy w maseczkach” – to fragmenty Pani felietonu, napisanego parę lat przed pandemią.

Wolałam wtedy mieć pękniętą kość stopy, niż być przeziębiona.

Powiem teraz coś jak działacz, choć trener Wierietielny wytłumaczył mi to tak dobitnie, że zdawałam sobie z tego sprawę już w trakcie kariery: nasi sportowcy nie zawsze rozumieją, jak wielkie pieniądze na nich idą. Doba hotelowa to między 50 a 100 euro, które trzeba pomnożyć przez 200 dni w roku. My nikomu łaski nie robimy. Na nas łoży państwo. Jasne: nie każdy będzie wygrywać, bo warunki mamy gorsze niż gdzie indziej, bo tradycje są krótsze, bo czasem pracujemy na drużynę, a nie na siebie. Ale to nie zwalnia nas z obowiązku bycia profesjonalistą.

Istnieje więc także ta druga strona: nie każdy sportowiec jest w stu procentach oddany – i stąd może te niedobre stereotypy. Tylko że z doświadczenia mogę powiedzieć, że najbardziej obrywa się najsolidniej pracującym.

Pamiętam, jak zemdlała Pani podczas olimpiady w Turynie.

Straciłam przytomność, lekka różnica. Czułam się wtedy trochę jak w matni. Polska nie miała w tym czasie sukcesów w sportach zimowych, ja coś tam ­wygrałam, więc nagle wszyscy się na mnie rzucili. Wokół media, fotoreporterzy, prośby o rozmowy, nieważne, czy po morderczym wysiłku byłam w stanie cokolwiek powiedzieć, nieważne, czy się akurat przebierałam w kabinie serwisu. Przed tamtymi igrzyskami stałam raz w życiu na podium Pucharu Świata, co naprawdę nie czyniło ze mnie faworytki. Ale balon był tak napompowany, że nie umiałam mu sprostać. Za bardzo chciałam.

Parę dni później zdobyła Pani medal w kolejnym biegu – mimo iż działacze w obawie przed kompromitacją chcieli Panią wycofać.

Był tam taki doświadczony trener, który podszedł do trenera Wierietielnego i powiedział: „Słuchaj, jeśli ona ­potrafi dać z siebie wszystko do tego stopnia, że traci przytomność, to ty będziesz miał z niej jeszcze dużo pociechy”. Jak to usłyszałam, od razu byłam zdrowa.

Nie bała się Pani, że to się może ­powtórzyć?

Był taki moment, gdy się ocknęłam w namiocie szpitalnym. Ale przecież zostałam przebadana na wszystkie strony. Nie czułam żadnej presji trenera, o naciskach na wycofanie mnie też nie wiedziałam. Już wieczorem pytałam: „Trenerze, w sprincie biegniemy?”, a on odpowiadał: „Justyna, do jutra chociaż wytrzymaj. Pójdziesz pochodzić na nartach, zobaczymy, jak się czujesz”.

Pamiętam takie zdanie trenera ­Wierietielnego, że Pani nie lubi ­płaskich tras. Że woli Pani, jak trzeba dużo zjeżdżać i ­podbiegać. Też ­pomyślałem, że to brzmi jak ­metafora.

Tak, jak mi za łatwo idzie, to sama zaczynam sobie kłopotów szukać, fakt.

No i znów śmieje się Pani.

No bo niby cenię komfort, ale jak mam możliwość wtrącenia się gdzieś, żeby coś poprawić, to się wtrącam. Oceanicznego spokoju nie lubię. ©℗

JUSTYNA KOWALCZYK-TEKIELI jest narciarską biegaczką i ­trenerką, dyrektorką sportową Polskiego Związku Biathlonu. Pięciokrotna medalistka olimpijska, dwukrotna mistrzyni świata, czterokrotna zwyciężczyni Pucharu Świata. Obroniła doktorat na krakowskiej AWF.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Przede mną wszystko