Z krainy Soprano

Na ostatnie dni kampanii prezydenckiej w USA spójrzmy z miejsca, w którym Donald Trump zjawił się kiedyś w roli gwiazdy-inwestora. Dziś to miasto duchów.

28.10.2016

Czyta się kilka minut

Na promenadzie w Atlantic City / Fot. Jeff Greenberg / GETTY IMAGES
Na promenadzie w Atlantic City / Fot. Jeff Greenberg / GETTY IMAGES

Do wyborów zostało kilka dni. Czuć już zmęczenie wszystkich stron zaangażowanych w kampanię. Także dziennikarze polityczni chodzą z podkrążonymi oczami i czekają na wtorek, ósmego listopada.

Guru numer jeden od wróżenia przyszłości Nate Silver mówi jasno: „Szanse Donalda Trumpa na wygraną nie przekraczają 14 proc.”. To znaczy, że statystyka daje Hillary Clinton 86 proc. prawdopodobieństwa wygranej. Może ona liczyć na wszystkie stany, które cztery lata temu zgarnął Barack Obama, plus na Karolinę Północną i bardzo dotąd republikańską Arizonę.

Kto się wita z gąską

Oczywiście – nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu. Ale analitycy, reporterzy, doradcy obydwu wielkich partii, Demokratów i Republikanów, oraz wolontariusze pracujący „w polu” są zgodni: Trump umoczył, gra toczy się na jego polu karnym, a Republikanie muszą teraz walczyć o utrzymanie swojej przewagi w Kongresie, żeby być silną opozycją wobec przyszłej prezydent. Wystraszony Mitch McConnell – szef republikańskiego klubu w Senacie – przydusił partyjnych księgowych, żeby wysupłali dodatkowe 25 mln dolarów na obronę sześciu najbardziej zagrożonych miejsc w tej izbie wyższej parlamentu.
Za to Hillary Clinton zapewne już ćwiczy przed lustrem przemówienie z okazji inauguracji, kiedy to Ameryce zacznie przewodzić pierwsza Madam President. Zboczyła ze szlaku własnej kampanii, żeby wesprzeć demokratycznych kandydatów do Izby Reprezentantów i Senatu. Układa już w myślach plan rządów na pierwszy kwartał. Wita się z gąską, bo zewsząd spływają dane, że w tzw. wcześniejszym głosowaniu (w niemal 40 stanach można wrzucić głos do urny już na kilka tygodni przed godziną zero) bierze udział znacznie więcej zwolenników Demokratów niż Republikanów.

Osiadanie na laurach to jednak błąd, który Clinton parę razy popełniała. Osiem lat temu, kiedy zaczynały się prawybory w Partii Demokratycznej, zachowywała się już jak prezydent elekt i komponowała nawet skład swojego przyszłego gabinetu. Zastanawiała się, czy wiceprezydentem zrobić speca od polityki zagranicznej, senatora Joego Bidena z Delaware, czy może ówczesnego gubernatora Wirginii Tima Kaine’a (kandyduje w tym roku jako jej przyszły wiceprezydent). I podśmiewała się z żółtodzioba, jakim był słabo znany senator z Illinois Barack Obama... Jak to się wtedy skończyło, wszyscy wiemy.

W mieście kasyn i duchów

Natomiast Donald Trump w minioną środę, 26 października, przerwał na chwilę kampanię, żeby otworzyć swój nowy hotel w stołecznym Waszyngtonie. Bo przemysł turystyczny to jego specjalność, którą wcześniej szlifował właśnie tutaj – w Atlantic City.
To nadmorski kurort w stanie New Jersey – jedynym, który dotąd wydał na świat prezydenta z doktoratem, czyli współarchitekta kruchego, jak się miało okazać, pokoju po I wojnie światowej – Woodrowa Wilsona.

Atlantic City to coś pomiędzy Sopotem a gruzińskim Batumi. W 1870 r. zbudowano tu najdłuższą na Wschodnim Wybrzeżu USA promenadę, dziś z wierzchu mocno spierzchniętą. Mapa miasta w latach 20. XX w. stała się inspiracją do kultowej gry „Monopoly”. Ale od lat 50., kiedy samochód przestał być w Stanach luksusem, urlopowicze zaczęli wybierać cieplejszą Florydę i miasteczko podupadło.

Eldorado się zaczęło – a przynajmniej tak się wtedy wydawało – kiedy po referendum zalegalizowano w stanie hazard. Wybrzeże przeorały buldożery i w latach 80. wyrósł tu łęg strzelistych hoteli z kasynami, którego podszyciem szybko stały się knajpy i sklepy. Turystyka dała pracę 40 tysiącom ludzi spoza miasta.

Dziś nie ma tu kampanii wyborczej. Miasto, jak cały stan, należy do tzw. niebieskiej ściany – czyli stanów konsekwentnie od ćwierćwiecza głosujących na Demokratów. Tu Clinton może być pewna zwycięstwa.

Ale dziś coś tu jest nie tak. Atlantic City to miasto duchów. Owszem, kasyna czynne są całą dobę, jednak za stołami do gry – w większości pustymi – przysypiają krupierzy, i to w zasadzie o każdej porze dnia. O dziewiątej rano promenada jest prawie pusta. Starsza Afroamerykanka siedzi na ławce i mocno fałszując nuci „Sinnerman” Niny Simone. Mogłaby być pewnie w jej wieku.

Okiem Ameryki niewidzialnej

New Jersey jest jednym z najbogatszych stanów w USA. To jedno z miejsc tworzących zaplecze metropolitalnego Nowego Jorku – oraz scena największych politycznych przekrętów. I to niemal od czasów, gdy 345 lat temu Anglicy odbili tę kolonię Holendrom. Jeden z pierwszych gubernatorów prowincji, Edward Hyde, notorycznie brał łapówki, a wszystkie urzędy obsadzał przyjaciółmi. Do historii przeszedł jako najgorszy brytyjski namiestnik którejkolwiek z kolonii. Przed kontrahentami występował w długiej sukni, w kobiecej peruce. Tłumaczył, że reprezentuje królową Annę, więc musi ze wszech miar ją przypominać.
To stare dzieje. Dziś o tym stanie mówi się raczej „Kraina Soprano” – w nawiązaniu do słynnego serialu o włoskiej mafii na Wschodnim Wybrzeżu USA, której bossowie mieszkali właśnie w New Jersey.


AMERYKA WYBIERA PREZYDENTA - CZYTAJ NASZ SERWIS SPECJALNY >>>


Ale tu, w Atlantic City, wybijających się słupków zamożności, którymi w statystykach szczyci się ten stan, nie widać.
Brock, czarnoskóry mężczyzna po pięćdziesiątce, jest bezdomny od 20 lat. Jest jakby pamięcią i żywym archiwum miasta. Pogada z dziennikarzem w zamian za obiad. Wprawdzie reguły sztuki mówią, że reporterowi nie wolno wchodzić w żadne układy finansowe z bohaterami swych tekstów, ale to jedyna okazja, aby porozmawiać z Ameryką wykluczoną, niewidzialną. Taką bez dostępu do Twittera, WikiLeaks, entropii sondaży, skeczy „Saturday Night Live” i szablonowych wyobrażeń o swoim interesie klasowym. Ameryką 53 mln ludzi bez ubezpieczenia, których nie przyjmie żaden lekarz.

– Pracę straciłem w Marinie [jednym z kompleksów Trumpa – red.]. Patrzyłem tam na ręce graczy, czy nie dłubią przy kartach. To były złote czasy – mówi Brock. Armia Zbawienia częstuje zupą, ale tylko w poniedziałki, środy i piątki, a dziś jest wtorek. Do tego rozdaje paczki wysadzonym z siodła pracownikom kasyn. Ale w niedzielę jest tylko czytanie Pisma.

Brock: – Trump to wszystko zniszczył. Trump, Trump, Trump! On to chce teraz całemu krajowi zrobić. Taki z niego niby przyjaciel ludzi, a jak bywał tu w mieście i przechadzał się promenadą, to otaczało go czterech ochroniarzy. Na trzy metry nie podchodź. I on ma coś takiego, że brzydzi się podawać rękę. Zarazków się brzydzi? Czy ludzi? Co innego jego żona Ivana, jak jeszcze nią była. Oddał jej Trump Plaza. Jak szedłem raz się umyć, to ochrona chciała mnie zatrzymać. Bo na środku lobby ona stała. A ona mnie za rękę zaprowadziła do toalety – dodaje.

Gdy Brock się dowiaduje, że Ivana pochodzi z Europy Wschodniej i wyszła ze strasznej biedy, to naprędce zaczyna sobie tłumaczyć: – No tak. Tak. Bo on jest z jakiegoś innego świata. To czyste zło. Przyniósł wszystkim nieszczęście. Mam nadzieję, że wygra Hillary. I że to będzie landslide – mówi mężczyzna. Landslide to osunięcie się ziemi. Tak w politycznym żargonie określa się też sytuację, gdy ktoś zwycięża, dosłownie grzebiąc rywala.

Dawnych kasyn czar

Tymczasem wrota Trump Taj Mahal, największego nad Atlantykiem kompleksu hotelowo-kasynowego, opieczętowane są banderolami z napisem „No trespassing” (nie wchodzić).

Główne wejście wieńczy kopuła, w zasadzie parodiująca słynne mauzoleum w Agrze. Marmur zastąpił cement. Są też nieobecne w indyjskim oryginale chropowate złocenia, spękane od upału i przyprószone morską solą. Powyżej, na dachu kilkunastopiętrowej przybudówki, trzepocze amerykańska flaga.

Na bezludnej niemal promenadzie stoi skromna grupka turystów z Polski. Przyglądają się kolosalnej budowli i z zaskoczeniem stwierdzają, że zamknięte. Liczyli na gościnność Trumpa, tymczasem muszą odejść zawiedzeni.

Alice Wosley, emerytowana pielęgniarka z nieodległej Filadelfii, też żałuje, że już do środka nie wejdzie. – Do Atlantic City przyjeżdżam od 1969 r. Taj miało zawsze najlepszych krupierów, najlepsze stoły do gry, bufety z najwykwintniejszym jedzeniem – wspomina.

– Wydaje mi się, że przez ostatnie 26 lat jestem mniej więcej na zero – Alice zastanawia się nad bilansem swego nałogu. – Ale ile się nagrałam i najadłam, to moje. Gdy w 2003 r. otworzyło się kasyno Borgata, to poszłam zobaczyć. I nagle znalazłam się wśród snobów. Wróciłam więc do Taj Mahal. To był mój drugi dom – wyznaje.

To, co wyróżniało nadatlantyckie kasyna Donalda Trumpa, to właśnie egalitaryzm i przystępność. Niskie kwoty na otwarcie stołu do black jacka, tanie jedzenie, lejący się strumieniami alkohol. I przyjaźnie nastawieni krupierzy, żeby właśnie czuć się jak w domu (przyjaźń miała, rzecz jasna, swoje granice). Lokale Trumpa były azylem dla „niebieskich kołnierzyków” – tej samej klasy społecznej ze Wschodniego Wybrzeża i tzw. Pasa Rdzy (stanów, w których kiedyś królował przemysł ciężki, dziś podupadłych), która stała się w tej kampanii jego głównym politycznym klientem.

W nieodległym Resorts Casino Hotel, przy brzęczącym jednorękim bandycie, siedzi Phill. Mechanicznie pociąga za wajchę. – Optymista uważa, że żyjemy w najlepszym świecie z możliwych. Pesymista, że to może być prawda – mówi.

Kawał suchar. Ale wypowiedziany w osobliwych okolicznościach.

Ósmy cud świata

Budowa kompleksu, który przejdzie do historii jako Trump Taj Mahal, zaczęła się – pod inną nazwą – w 1983 r. Po okresie pomniejszych transformacji własnościowych w 1986 r. na scenę wkroczył Trump. Przebiegły inwestor wyemitował śmieciowe obligacje, żeby zebrać ponad 600 mln na dokończenie projektu. A że w latach 80. XX w. jego nazwisko działało jak magnes, to środki zebrał. 2 kwietnia 1990 r. w typowo trumpowskim stylu, czyli w morzu ostryg i daktyli, otwarto największe wówczas w dziejach świata kasyno, okolone dwoma tysiącami pokoi gościnnych.

Donald mówił wtedy, że to „ósmy cud świata”. Ale wystarczył niecały rok, by ten zdumiewający architektoniczny rarytas zaczął przynosić straty. Firma przeszła przez procedurę bankructwa naprawczego. Trump oddał 50 proc. udziałów posiadaczom wspomnianych obligacji w zamian za obniżenie oprocentowania i opóźnienie wykupu papierów. W 1995 r. powstała firma Trump Entertainment Resorts, skupiająca jego inwestycje. W 2009 r. Trump się wycofał, odsprzedając udziały w TER za bezcen firmie Icahn Enterprises. Ale w zamian za drobny pakiet akcji zostawił nazwisko (z chciwości czy próżności?).

Chyba niefortunnie – we wrześniu 2014 r. przedsiębiorstwo ogłosiło bowiem bankructwo. Tysiąc pracowników Taj Mahal podpisało petycję do burmistrza Dona Guardiana, aby „zrobił wszystko, co w jego mocy”, żeby nie zamykać kompleksu. Sąd w ramach kolejnej procedury naprawczej kazał obniżyć koszty, czyli pozbawić pracowników ich polis ubezpieczeniowych i kont emerytalnych. Związek zawodowy UNITE HERE złożył apelację od tej decyzji. W grudniu 2014 r. zawarł ugodę z TER, na mocy której przedłużono agonię o kilkanaście miesięcy.

W lutym 2015 r. departament ds. nadużyć w federalnym Ministerstwie Finansów podjął z kolei śledztwo w sprawie Taj. Kasyno się przyznało do „nieprawidłowości” (czytaj: prania pieniędzy). Rok później nowy właściciel podjął decyzję o zamknięciu obiektu. 4 lipca, w Dzień Niepodległości, zaczął się strajk.

– Przez 102 dni stawialiśmy opór obłudnikom z Wall Street, którzy podnieśli rękę na amerykańskiego pracownika. Walczyliśmy o przyszłość naszych rodzin, o elementarne bezpieczeństwo i prawo do podstawowej opieki medycznej. Stanęliśmy naprzeciw chciwym miliarderom. Na co dzień mówimy 18 językami i we wszystkich krzyczeliśmy to samo: dość znaczy dość! – mówi „Tygodnikowi” Javier Soto, wiceprezes lokalnego oddziału związku UNITE HERE Local 54, zrzeszającego wszystkich pracowników przemysłu turystycznego (czyli sprzątaczki, barmanów, krupierów, striptizerki).

Przegrali. 10 października 2016 r. Taj zamknięto. Trzy tysiące pracowników straciło ubezpieczenia, emerytury, a część prawdopodobnie straci też domy, na które wzięli kredyty. Trump nie ma sobie nic do zarzucenia. Przecież od siedmiu lat go tu nie ma.

Kandydat z intuicją 

Podczas wiosennych prawyborów w Partii Republikańskiej i potem, gdy było już wiadomo, że jesienią zetrze się z Clinton, Trump podkreślał w rozmowach z dziennikarzami, że Atlantic City i jego wielkie inwestycje to bezprecedensowy sukces. Uczynił z tego kluczowy argument: „Dostaniecie prezydenta obdarzonego wyjątkową biznesową intuicją”.

Tymczasem klęska Taj Mahal wieńczy „tylko” jego długą ścieżkę – od porażki do porażki. Od początku inwestycji w tym mieście – miał tu w sumie cztery gigantyczne kasyna – Trump lawirował, wykorzystując luki w prawie albo, co udowodniło mu Ministerstwo Finansów, załatwiając sprawy pod stołem. Własnych pieniędzy prawie nie wkładał, opierał się na wspomnianych papierach dłużnych, przerzucał osobiste długi na konto firmy, a sam wypłacał sobie krociowe pensje i nagrody.

Absurd tych inwestycji polegał na tym, że zadłużał się jak u lichwiarzy. Emitował akcje i obligacje tak nierentowne, że żadna agencja ratingowa nie chciała ich promować. Znalazł niszę – niemal jak w Polsce właściciel Amber Gold – udawało mu się przekonać tych, co się nie orientują, jak działa rynek, i tak samo jak Marcin P. proponował kilkunastoprocentowe zyski w skali roku. Scenariusz z bankructwem naprawczym, jak w przypadku Taj, powtórzył się czterokrotnie. Za każdym razem akcjonariusze i właściciele obligacji zgadzali się na gorsze warunki spłaty. W sumie stracili na tym półtora miliarda dolarów.
Trump dziś się chwali, że wycofał się w odpowiednim momencie, kiedy osiem lat temu kryzys zaczął zjadać Amerykę. „Atlantic City to jedna wielka katastrofa. Doprowadziły do niej decyzje niekompetentnych polityków. Ja odniosłem tam sukces bez precedensu” – mówił podczas debaty republikańskich kandydatów na prezydenta we wrześniu 2015 r.

Nieprawda. Miliarder z Manhattanu miał już problemy, jak widać na przykładzie wstrząsów w Taj, w epoce cudownej prosperity lat 90., gdy w Stanach wydawało się, że gospodarka zna tylko pojęcie wzrostu. W 2002 r., kiedy pozostałe kasyna w Atlantic City odnotowały średnio 18-procentowy zysk, biznesy Trumpa były jeden procent na minusie. Cały czas brakowało planu biznesowego, a urobek szedł często na zbędne popisy narcyza. I tak powoli upadały Trump Plaza, Trump Marina, aż wreszcie, przed trzema tygodniami, również Taj.

Więcej. Można powiedzieć, że jego graniczące z uprawianiem hazardu inwestycje i kredyty są, na jakimś skromnym odcinku, lustrzanym odbiciem przekrętów banków inwestycyjnych, które doprowadziły do krachu we wrześniu 2008 r. Można powiedzieć, że Donald jest modelowym wilkiem z Wall Street.

Rzecz o hipokryzji

Hillary Clinton zarzuca się często hipokryzję i przeróżne intrygi, waszyngtoński cynizm i skostnienie. Ale trzeba jej oddać, że już na studiach angażowała się w ruch praw obywatelskich. Jako młoda prawniczka pracowała naukowo nad kwestią praw dziecka i pro bono reprezentowała młodocianych przed sądem. Potem, już jako pierwsza dama u boku Billa Clintona, walczyła o ubezpieczenie wszystkich Amerykanów. Wtedy się nie udało, ale 15 lat później zrealizował ten wielki plan Barack Obama.
Trump natomiast zawsze był demiurgiem wielkich finansów, który winien jest nieszczęścia wielu tysięcy swoich byłych pracowników. To, że występuje dziś jako pogromca „systemu”, że kreuje się na rzecznika „zwykłych ludzi”, na kogoś, kto rozpędzi wyjadaczy z Wall Street i wsadzi oszustów do więzień, jest hipokryzją. I to chyba bez precedensu.

Główne hasło Donalda to „Make America Great Again” – uczynić Amerykę na powrót wielką. Człowiek, który nigdy nie miał doświadczenia ze służbą cywilną czy choćby z urzędem burmistrza jakiejś osady, całe swoje doświadczenie opiera na biznesowych „sukcesach”. Wyobraźmy więc sobie, jak przeprowadziłby Stany przez ewentualny kryzys wokół dyscypliny fiskalnej. A takie zdarzają się od czasu do czasu. Jesienią 2013 r. Kongres nie uchwalił prowizorium budżetowego i przez kilka dni pracownicy federalni nie dostawali pensji. Pozamykano urzędy, muzea, parki narodowe.

Czy prezydent Donald Trump powtórzyłby wtedy trik z Atlantic City? Czy sprzedałby np. Pekinowi amerykańskie obligacje z 15-procentowym zyskiem? Czy jego minister finansów, jeden z byłych dyrektorów finansowych Trump Entertainment Resorts, zaksięgowałby to? Można spekulować, czy Pekin byłby w tej dziecięcej rozgrywce partnerem, bo upadek amerykańskiego dolara byłby też końcem chińskiej gospodarki. Tymczasem Trump ciągle mówi o tym, że Ameryka wstanie z kolan i będzie twardo negocjować z Chinami.

Z bankructwa kilku kasyn udało się wybrnąć, choć Atlantic City parę razy chciało zgłosić niewypłacalność. Ale to jedno miasto. A kto miałby ratować potem z opresji cały kraj?

Przerażeni wizją prezydentury Trumpa tradycyjni politycy Partii Republikańskiej mówią, że rząd to nie tylko prezydent. Uspokajają, że jest przecież ponad 200-letni system równowagi i hamulców, że dużo do powiedzenia ma Kongres, i że Ameryka przetrwa ewentualny kryzys.

Czy będzie „efekt Brexitu”?

Kellyanne Conway, szefowa kampanii Trumpa, przyznała 25 października, że nastroje w sztabie są minorowe i że czeka ich jeszcze wielka mobilizacja, aby rzutem na taśmę odebrać Clinton dwa stany, Ohio i Florydę.

Ale jej szef zabiera głos w innym tonie. „Brexit pamiętacie? Wszyscy szli spać sądząc, że Wielka Brytania zostanie w Unii. Ten gość, Farage, który walczył o niezależność kraju, powiedział już nawet, że przegrał. Rano się okazało, że jednak wygrał. A ja wiedziałem, że głos na »nie« zwycięży. Mówiłem to. Rano byłem nawet w Szkocji, skąd pochodzi moja matka, żeby pogratulować ludziom decyzji. Media kłamią. Kłamały wtedy i kłamią teraz. Jesteśmy do przodu. Ludzie nie chcą złodziejki Hillary. Uwierzcie mi, wygramy” – mówił w środę, 26 października, podczas wiecu wyborczego na Florydzie.

W 1972 r., gdy Stany angażowały się w wojnę z komunistami w Wietnamie, antywojenny kandydat lewicy senator George McGovern zbierał na swoim szlaku tłumy wiernych wyznawców. I myślał, że Ameryka go pokochała. Kampanii przyglądał się Hunter S. Thompson, a swoje obserwacje zanotował w książce „Fear and Loathing on Campaign Trail ’72” („Lęk i odraza na szlaku kampanii ’72 roku”). – Widzieliśmy tych ludzi i prawdziwy szał. Wtedy nie było sondaży robionych z minuty na minutę. Czuliśmy, że idzie nowa epoka – mówi „Tygodnikowi” Tom Oliphant, emerytowany dziennikarz „Boston Globe”, który 44 lata temu towarzyszył Hunterowi. – Ale co z tego, skoro McGovern przegrał z prezydentem Richardem Nixonem – i to w 49 z 50 stanów?

Tymczasem tutaj, w mieście duchów nad Atlantykiem, wstaje słońce. Lokalna Nina Simone znowu zaczyna swój koncert. „Oh sinnerman, where you gonna run to? Sinnerman, where you gonna run to? Where you gonna run to?”. ©

Tekst ukończono w czwartek 27 października.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2016