Ostatnia prosta

Za pięć tygodni poznamy nowego prezydenta USA. Choć jeszcze niedawno mało kto stawiałby na Trumpa, kłopoty Clinton i chaos informacyjny sprawiają, że dziś szanse obojga są wyrównane.

25.09.2016

Czyta się kilka minut

Otto Dieffenbach III od lat przygotowuje zdalnie sterowane kukiełki. Ostatnie to „Latająca Czarownica Hillary” i „Donald – Torba z kasą” nad San Diego. Kalifornia, USA, 19 września 2016 r. / Fot. K.C. Alfred / SAN DIEGO UNION-TRIBUNE VIA ZUMA WIRE / FORUM
Otto Dieffenbach III od lat przygotowuje zdalnie sterowane kukiełki. Ostatnie to „Latająca Czarownica Hillary” i „Donald – Torba z kasą” nad San Diego. Kalifornia, USA, 19 września 2016 r. / Fot. K.C. Alfred / SAN DIEGO UNION-TRIBUNE VIA ZUMA WIRE / FORUM

W teorii kampania Hillary Clinton jest niedoścignionym wzorem – była sekretarz stanu doszlifowała dotychczasowy ideał, czyli blitzkrieg Baracka Obamy sprzed ośmiu lat. Chodzi o to, że wszystko, co robi kandydatka, opiera się na wnikliwej analizie bazy danych na temat wyborców w kluczowych dla zwycięstwa 11-12 stanach.

Już wtedy sztab obecnego prezydenta zaczął gromadzić szczegółowe informacje na temat wszystkich głosujących. Ludzie Hillary poszerzyli te kroniki o kolejne dane i dysponują obecnie zestawem 150 indywidualnych cech każdego potrzebnego do zwycięstwa wyborcy. Jeśli więc np. zamieszkujący konserwatywne przedmieścia Charlotte w Karolinie Północnej biały mężczyzna w średnim wieku jeździ pick-upem i prenumeruje magazyn „Guns and Ammo”, zaadresowany do miłośników broni palnej, to jest on teoretycznie dla Demokratów stracony. Ale jeśli okaże się, że jest myśliwym dbającym o regulację ekosystemu i bliskie mu są postulaty ekologiczne, to może warto się nim zainteresować.

Strategia statystyczna

Osiem lat temu strategia Obamy polegała na chirurgicznym wyborze ludzi, do których się zgłosić i co im powiedzieć. Clinton poszła dalej – i precyzyjnie wybiera, kiedy do nich uderzyć. Jej guru od tej innowacyjnej socjotechniki jest mało znany statystyk Elan Kriegel, który wyrósł na osobę numer jeden w jej sztabie; jest też najlepiej opłacanym pracownikiem jej kampanii.

Poligonem doświadczalnym były prawybory, w których Clinton pokonała ultralewicowego senatora Berniego Sandersa. Kriegel i jego zespół (liczący 60 osób) testował, z jakim komunikatem udać się do wyborcy z dokładnością do pory dnia oraz czy skuteczniejsze będzie pokazanie mu telewizyjnego bądź internetowego spotu, wysłanie ulotki, czy też rozmowa z wolontariuszem. Chodziło mu też o to, jak maksymalnie obniżyć koszty. Przed plebiscytem w Teksasie zdecydował się na emisję tanich reklamówek w lokalnej stacji w liczącym 132 tys. mieszkańców mieście Waco, pomijając jednocześnie drogi rynek ponaddwumilionowego Houston.

Strategia się powiodła. Niepopularna Clinton zdobyła w tym największym stanie Dzikiego Zachodu o 72 delegatów więcej niż uwielbiany przez wszystkich senator z Vermont. A w skali całego kraju uzyskała o cztery miliony głosów więcej. Natomiast Donald Trump w ogóle ignoruje sprawę zbierania danych o preferencjach wyborców.

Siedem do jednego

Mrówcza praca statystyków przekłada się na to, ile Clinton wydaje. Zupełnie odpuściła sobie np. Wirginię i Kolorado, choć sondaże w obu stanach wskazują na remis. Tymczasem Trump wydał tam w ostatnich dniach ponad 3 mln dolarów. Sztab Demokratów musi mieć zatem pewność, że wygraną ma tam w kieszeni.

W sumie jak dotąd Clinton wypisała reklamobiorcom czeki na 244 mln dolarów, Trump – tylko na 33 mln. Siedem do jednego – to rekordowa dysproporcja. Osiem lat temu Obama wyemitował „jedynie” trzykrotnie więcej spotów niż kandydat Republikaninów John McCain.

Była sekretarz stanu ma też o wiele potężniejszą armię płatnych sztabowców i wolontariuszy. W Ohio, kluczowym stanie w tzw. pasie rdzy – czyli uprzemysłowionej, ale podupadłej gospodarczo części Północy USA – Clinton otworzyła 50 biur, w których działa 250 osób. Trump ma tam 110 ludzi w 30 placówkach. We wspomnianej wcześniej Karolinie Północnej różnice są podobne. Demokratka powoli wysyła też swoich pracowników do stanów tradycyjnie republikańskich, takich jak Arizona czy Teksas.

Oczywiście te dysproporcje są rezultatem tego, ile obie kampanie zebrały funduszy. Clinton wraz ze wspierającymi ją organizacjami – w sumie 435 mln dolarów, tymczasem nowojorski biznesmen i jego akolici – ledwie 160 mln. Trzeba mu jednak oddać, że odniósł bezprecedensowy jak na Republikanina sukces. Ok. 100 mln dolarów z tej puli to datki od zwykłych ludzi, nieprzekraczające przeważnie 200 dolarów. Taki masowy fundraising udawał się dotąd wyłącznie ludziom lewicy: Sandersowi i Obamie.

Kampanijne zadziwienia

Ale obecna kampania jest wyjątkowa – i wszelkie teoretyczne zasady jej prowadzenia oraz społeczny i logistyczny kapitał, zebrany podczas poprzednich starć wyborczych, mogą okazać się zwodnicze.

Weźmy Florydę – stan, w którym obie partie głównego nurtu mają zwykle równe siły. 16 lat temu George W. Bush wygrał tu z Alem Gore’em przewagą zaledwie 537 głosów z ponad 5,8 mln oddanych – i rzutem na taśmę wygrał prezydenturę. Hillary ma tam teraz 57 biur, Trump żadnego. Do tego demografia faworyzuje Demokratów: 20 proc. mieszkańców Florydy to Latynosi, najbardziej wzgardzona przez ekscentrycznego kandydata Republikanów grupa etniczna. Kolejne 17 proc. to Afroamerykanie, zwykle w ponad 90 proc. popierający Demokratów. No i wreszcie bogaci emeryci ze Wschodniego Wybrzeża, też raczej preferujący partię państwa Clintonów. A tymczasem kolejne wrześniowe sondaże pokazują, że Trump... ucieka byłej sekretarz stanu. Eksperci od wyborczych prawideł rozkładają ze zdziwieniem ręce.

Może jakimś wytłumaczeniem coraz większych kłopotów Clinton jest specyficzne podejście mediów do pisania o tej osobliwej kampanii. Porównajmy dla przykładu dwie pomniejsze „afery” ostatnich tygodni. Oto gazety napisały, że gdy kandydatka na prezydenta była sekretarzem stanu, jeden z dyrektorów Fundacji Clintonów złożył podanie o paszport dyplomatyczny. I że to kładzie się cieniem na Hillary. Problem w tym, że ów człowiek został odprawiony z kwitkiem z Departamentu Stanu i nie ma śladu nadużycia. Jednocześnie okazało się, że Trump wpłacił sporą kwotę na kampanię wyborczą Pam Bondi, prokurator generalnej Florydy, gdy ta z urzędu prowadziła śledztwo w sprawie nadużyć na florydzkim Uniwersytecie Trumpa. Bondi przyznała, że pieniądze wzięła. Konflikt interesów jest oczywisty.

Dwa zupełnie różne scenariusze, a takie samo błoto przykleiło się do obojga kandydatów. Niedawno policzono, że 80 proc. materiałów medialnych poświęconych Clinton w efekcie ją obciążało.

Tymczasem Trump potrafi się mediom „odwinąć”: w bodaj co trzecim przemówieniu wspomina, że to one są wszystkiemu winne, „New York Times” nazywa „skażonym”, a „Washington Post” – „jednym wielkim przekrętem”. Natomiast Clinton stroniła dotąd od ataków na krytykujących ją dziennikarzy.

Gdzie ci dżentelmeni

Zasada w mediach jest prosta: my informujemy, ty decydujesz. Wynika to z pewnej presji. Większość stacji telewizyjnych i gazet ma lekki przechył lewicowy. I to one najbardziej boją się oskarżeń o faworyzowanie Clinton, więc traktują ją z większą surowością niż jej rywala. I choć kontrowersja kontrowersji nierówna, dziennikarze nabierają wody w usta i każdą opatrują komentarzami z obu stron sporu.

Słabością jest to, że nikt już nie dba w tych komentarzach o równowagę. Beneficjentem jest tu Trump. Im głupszego coś powie, to reporterzy, zamiast kontrować, szukają argumentu „na drugą nóżkę” – że może jednak jest jakiś sens w tym, co on mówi. Kandydat ogłasza, że zbuduje mur na granicy z Meksykiem. Jakiś poważny ekspert twierdzi, że „to absurdalne i niewykonalne”. A inny powie chwilę potem: „a czemu by nie?”. Decyzję, komu wierzyć, media zostawiają odbiorcom.

Oczywiście ten model był usprawiedliwiony, gdy polityka była racjonalna, tzn. kiedy np. osiem lat temu rywalizowało dwóch dżentelmenów, Obama i McCain, z których żaden nie zdobyłby się na przekroczenie pewnej granicy. Ale już wówczas pojawił się zwiastun wyradzania się obyczajów: republikańska kandydatka na wiceprezydenta Sarah Palin. To ona zaczęła odpowiadać, że prezydenta nie wybierają ludzie, tylko Pan Bóg, że Obama kumpluje się z terrorystami, że nauczyciele za swoją pracę zostaną wynagrodzeni w niebie i to jest jej polityczna propozycja.

Dziś Trump jest bohaterem antyintelektualnej rewolucji, którą była gubernator Alaski zainicjowała, oraz dowodem na to, że model zakładający ambiwalencję mediów przestał działać. No bo jak z reporterską powagą traktować to, kiedy republikański kandydat domaga się, by rozbroić ochroniarzy Hillary Clinton, a wówczas „zobaczymy, co się stanie” – sugerując, że znajdą się w Ameryce ludzie chętni zabić jego rywalkę?

Debata o debacie

Problem graniczącej z inercją ambiwalencji mediów i absolutnego braku roztropności ujawnił się szczególnie, gdy Clinton zasłabła na uroczystości upamiętniającej ofiary zamachów z 11 września 2001 r. w Nowym Jorku. Nagłówki poważnych gazet przypominały te z najbardziej obscenicznych tabloidów.

„Wall Street Journal”: „Zapalenie płuc Hillary wstrząsnęło wyścigiem o prezydenturę”.

„Financial Times”: „Zdrowie kandydatki wywraca kampanię do góry nogami”. „Salt Lake City Tribune”: „Choroba Clinton gwoździem do jej trumny?”. Na jeszcze więcej pozwolił sobie szanowany brytyjski „Independent”: „Clinton może się wycofać, Demokraci rozważają różne scenariusze”.

Przebudzenie w sprawie asymetrii w traktowaniu pretendentów do prezydentury nastąpiło kilka dni wcześniej – po tym, gdy oboje wystąpili w Nowym Jorku na forum poświęconym bezpieczeństwu.

Każde było przez 20 minut przepytywane przez Matta Lauera, na co dzień gospodarza programu „Today Show”, nadawanego przez lewicującą stację NBC. Trump dostał od niego zielone światło na opowiadanie, że jako głowa państwa zwolni połowę sztabu armii USA, bo „generałowie są niekompetentni”. Na sucho uszło mu też stwierdzenie, iż „twórcą Państwa Islamskiego jest Obama”. Równocześnie Lauer z mozołem maglował Hillary w sprawie jej niesławnych maili, wysyłanych z prywatnej skrzynki zamiast z serwera Departamentu Stanu, choć sprawa wydawała się zamknięta. Gdy zaś doszło do Państwa Islamskiego, gospodarz ponaglał kandydatkę, by się streszczała.

Dzień później dziennikarz dostał w skórę od wszystkich, nawet od prawicowej telewizji Fox News.

I zaczęła się debata o debatach – czyli o tym, jak się mają zachowywać dziennikarze, którzy będą prowadzić trzy telewizyjne pojedynki między Clinton a Trumpem, oraz jak ewentualnie kontrować szalonego miliardera, gdy zacznie wygadywać głupoty. Bo przecież „The Donald”, indagowany przez Hillary w jakiejś szczegółowej sprawie dotyczącej sektorowej polityki, o której nie ma pojęcia, może swobodnie odwrócić od tego uwagę np. słowami: „Co ma takiego Monika Lewinsky, że Bill wolał ją od ciebie?”.

Języczki u wagi

Tymczasem portal „Huffington Post”, ku przestrodze, opublikował odezwę do mediów, by się „ogarnęły”. Zrobiono to w formie nekrologu politycznej kariery byłej sekretarz stanu, antycypującego jej klęskę. Znalazło się tam też kilka gorzkich zdań pod adresem polityków Partii Demokratycznej i ludzi prezydenta Obamy: że 9 listopada rano obudzą się zdziwieni, jeśli teraz nie rzucą się w wir jej kampanii z podwójną mocą. Dostało się też szefowi FBI Jamesowi Comeyowi, który z jednej strony oświadczył, iż Hillary nie złamała prawa wysyłając maile z prywatnej skrzynki i śledztwo zostało zakończone, ale jednocześnie surowo ją skarcił, co od razu podchwyciły media. Kandydatka została w zasadzie przez nie skazana.

O dość szybko tracącą grunt pod nogami Hillary Clinton zaczęli się ostatnio martwić nawet... Republikanie. Ci establishmentowi i etosowi, dla których Trump jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa Ameryki i świata. W Utah, najbardziej konserwatywnym stanie w USA, po cichu wspierają niezależnego kandydata Evana McMullina. Chodzi o to, by uszczknąć z puli Trumpa pięć głosów elektorskich. Gdy wynik idzie na remis, może się to okazać decydujące. Stoi za tym następująca myśl: oddajmy Clinton Biały Dom, zawalczmy o utrzymanie przewagi w Senacie, a w styczniu zaczniemy się martwić, jak odbić prezydenturę w 2020 r. Do tych „rokoszan” dołączył ostatnio 92-letni George H.W. Bush senior. Były prezydent nie poparł oficjalnie Hillary, ale upoważnił kilkoro rozmówców do ujawnienia, że zamierza na nią głosować.

Gdyby wybory odbyły się dziś, języczek u wagi przechyla się jednak w stronę Clinton. Po pierwsze, elektorat Partii Demokratycznej jest zwykle w wyborach prezydenckich bardziej zmobilizowany. Po drugie, co przyznał nawet Karl Rove – czołowy spin doktor Republikanów i architekt zwycięstw Busha juniora – wyborcza mapa USA faworyzuje Clinton. W ostatnich pięciu elekcjach kandydaci Demokratów zdobyli co najmniej 256 głosów elektorskich, ledwie 14 mniej niż wymaganych do zwycięstwa 270. Ogromna przewaga infrastrukturalna byłej sekretarz stanu i sztuczki maestro Kriegla dają jej pewnie w kluczowych stanach dodatkowe 2-3 proc., co przy remisie może być decydujące.

Ale te wybory są tak różne od poprzednich, że niczego nie można traktować jako pewnik...

Czekając na niespodziankę

Na ostatniej prostej wyścigu, która, jak widać, wcale nie jest prosta, zostaje jeszcze jedna pułapka: tzw. październikowa niespodzianka. W żargonie dziennikarzy i politologów to wydarzenie lub news, które spada jak grom z jasnego nieba w finale kampanii (październikowa, bo wybory są zawsze w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada). Czasem ktoś umyślnie trzyma w zanadrzu taki hit, by zatopić przeciwnika; czasem decyduje los.

W tym osobliwym wyborczym sezonie „niespodzianki” boją się najbardziej Demokraci. Sztab Clinton martwi się, że dojdzie do powtórki sprzed dwóch miesięcy, gdy do mediów wyciekły poufne maile Komitetu Wykonawczego Partii Demokratycznej, skutkiem czego do dymisji podała się jego szefowa, kongresmenka Debbie Wasserman Schultz (z korespondencji wynikało, że grała na osłabienie Sandersa w prawyborach). Ludzie Clinton uważają, że za ujawnieniem przez WikiLeaks ich tajemnic stoi Władimir Putin, bardzo życzliwy wobec Trumpa. Dlatego oni oraz byli urzędnicy administracji państwowej i kilkunastu republikańskich i demokratycznych kongresmenów (pracujących w komisjach obrony narodowej, wywiadu i sprawiedliwości) zaapelowało do rządu Obamy, by podjął wszystkie możliwe kroki i zablokował działania cyberterrorystów.

Twórca WikiLeaks Julian Assange, pytany przez CNN o inspiracje z Rosji, odmówił potwierdzenia bądź zaprzeczenia. Ale indagowany, czy ma więcej haków i ujawni je przed wyborami, odparł, że owszem, i że mogą mieć ogromne znaczenie dla polityki w USA.

Według demokratycznego stratega Craiga Varogi, Rosjanie i Assange już planują „październikową niespodziankę”, aby zdestabilizować sytuację polityczną nie tylko w USA, ale też w pozostałych krajach NATO. A to sygnał także dla Angeli Merkel, aby strzegła się błędów koleżanki zza Atlantyku i uważała na rosyjskich hakerów. Za rok przecież wybory do Bundestagu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2016