Wyborcza mapa USA

Codziennie jesteśmy bombardowani nowymi sondażami z Ameryki. A to Trump idzie jak burza, a to Hillary bije Donalda na głowę. I co z tego wynika?

08.08.2016

Czyta się kilka minut

Hillary Clinton and Donald Trump. Fot: AFP/EAST NEWS /
Hillary Clinton and Donald Trump. Fot: AFP/EAST NEWS /

Codziennie jesteśmy bombardowani nowymi sondażami z Ameryki. A to Trump idzie jak burza, sześć punktów przed Clinton, ona już nie odrobi, i to dane z Gallupa, a tu Fox New ma własne badanie, że jest remis, wszystkie naprędce snute teorie padają, za godzinę CNN wrzuca własne, że jednak nie, że to Hillary bije Donalda na głowę, że dziesięć punktów przy błędzie plus minus trzy, czyli może być nawet 13 punktów procentowych. I co z tego wynika?

Otóż nic. Stany Zjednoczone to kraj wielki jak kontynent i – jak się okazuje – sondaże przeprowadzane w tym samym momencie w skali ogólnonarodowej mają prawo się tak radykalnie różnić. Poza tym walka w ogóle nie toczy się o to, kto zdobędzie najwięcej głosów w głosowaniu powszechnym. Kilkakrotnie zdarzało się, że kandydat, na którego głosowało najwięcej ludzi w skali całego kraju, przegrał głosowanie w Kolegium Elektorskim. Ostatni raz miało to miejsce w 2000 r., kiedy Ala Gore'a poparło o pół miliona obywateli więcej, ale w Białym Domu zamieszkał George W. Bush.

Chodzi o to, że każdy stan głosuje oddzielnie. Kandydat, który zwycięży chociaż jednym głosem, dostaje komplet elektorów z tego stanu. Liczba elektorów jest sumą delegacji, jakie dany stan wysyła do obydwu izb federalnego Kongresu, czyli Senatu i Izby Reprezentantów. Naturalnie nieproporcjonalnie dużą siłę mają tu małe, słabo zaludnione stany. Jednego senatora wybiera 250 tys. mieszkańców Wyoming oraz 17,8 mln Kalifornijczyków. Ojcom Założycielom chodziło w tym o to, żeby każdy stan miał równe prawa. Ale wybory prezydenckie są przez to niejako zniekształcone, bo za każdy mandat senatorski stan ma przyporządkowanego jednego elektora, więc mieszkaniec Laramie ma więcej do powiedzenia niż ktoś z Los Angeles.

W większości stanów wynik można przewidzieć na długo przed wyborami, dlatego nie ma sensu angażować w nie środków finansowych ani wysyłać tam ludzi. Obie partie mają swoją redutę, chociaż od 25 lat ta należąca do demokratów jest większa i stabilniejsza. Ale o tym za chwilę.

Najdłuższą nieprzerwaną historię głosowania na kandydata Partii Demokratycznej ma Minnesota. Ostatni raz poparła republikanina Richarda Nixona w 1972 r., który wygrał wówczas zresztą w każdym stanie oprócz Massachusetts. I to ten ostatni, nowoangielski stan, który ponad sto lat temu był ostoją konserwatyzmu, od 90 lat stanowi bastion lewicy. Od tego czasu jego mieszkańcy głosowali na kandydatów Partii Republikańskiej cztery razy: dwa razy na Eisenhowera i dwa razy na Reagana – w każdym przypadku prawica zwyciężała wówczas miażdżąc konkurencję. Stanów, które od dekad konsekwentnie głosują na Grand Old Party (tradycyjna nazwa stronnictwa Trumpa) jest więcej. Alaska, Idaho, Kansas, Nebraska, Północna Dakota, Południowa Dakota, Utah i Wyoming po raz ostatni głosowały na demokratę Lyndona Johnsona, kiedy w 1964 r. rozgromił on ultraprawicowego i chętnego do wojny z Sowietami senatora Barry'ego Goldwatera. Wielu ekspertów porównuje bieżącą kampanię z tamtą, ze względu na podobne pęknięcia w łonie Partii Republikańskiej.

Dzisiaj każdy pretendent do prezydentury z obozu demokratów startuje w wyścigu z przewagą. Politolodzy nazywają to tzw. blue wall – niebieską ścianą. Chodzi o to, że w sześciu ostatnich wyborach kandydat lewicy dostał komplet głosów elektorskich z następujących stanów: Kalifornii, Nowego Jorku, Illionois, Pensylwanii, Michigan, New Jersey, Massachusetts, Waszyngtonu, Marylandu, Wisconsin, Minnesoty, Oregonu, Connecticut, Hawajów, Rhode Island, Maine, Delaware, Vermont i stołecznego Dystryktu Kolumbii. To razem 242 głosy elektorskie, co wraz z Nowym Meksykiem (pięć głosów elektorskich), który już osiem lat temu wypadł z zasięgu republikanów ze względu na rosnącą populację latynoską daje 247 głosów, ledwie 24 od tego by zdobyć gwarantujące zwycięstwo 271 głosów w Kolegium. Tzw. czerwony mur, czyli stany względnie stabilne w popieraniu republikanów dają jedynie 191 głosów elektorskich.

Prawdziwa walka toczy się zatem o tzw. swing states (stany remisowe, ew. zmienne) o Newadę (6), Iowa (6), New Hampshire (4), Kolorado (9), Wirginię (13), Północną Karolinę (15), Ohio (20) i królową tej grupy, bogatą w aż 27 elektorów Florydę. Proszę zwrócić uwagę, że gdyby Clinton utrzymała swój blue wall to sama Floryda wystarcza jej do zwycięstwa.

Ale tegoroczna, bardzo osobliwa kampania przynosi na tej mapie pewne zmiany. Zacznijmy o tego na co liczy The Donald. On całą swoją kampanię oparł na tzw. Rust Belt, czyli Pasie Rdzy, przemysłowych stanach na zachód od Nowej Anglii. To tam mieszkają najbardziej zniechęceni do „systemu” i establishmentu z Waszyngtonu robotnicy fizyczni, którzy są źli za to, że praca jest wyprowadzana z Ameryki do tańszych gospodarek. Trump najbardziej ostrzy sobie zęby na Pensylwanię i tamtejszych górników, którzy boją się, że polityka dbania o ekologię i promocji odnawialnych źródeł energii zabierze im chleb. I Donald naciska tę wrażliwą strunę mówiąc, że do krwi będzie bronić węgla. Obok jest Michigan, niegdyś zagłębie przemysłu motoryzacyjnego, dziś mocno podupadłe. Trump obiecuje im 30 proc. zaporowe cła na samochody produkowane w Meksyku, żeby amerykańskim firmom nie opłacało się przenosić fabryk za Rio Grande.

Clinton tymczasem może być coraz bardziej pewna stanów z pogranicza historycznej Północy i Południa, czyli Wirginii i Północnej Karoliny. Tam populacja rośnie, boom przeżywa przemysł oparty na innowacjach i nowych technologiach, przenoszą się doskonale wykształceni i wykwalifikowani pracownicy z Nowego Jorku i stanów Nowej Anglii, ale też, w mniejszej liczbie, z reszty Ameryki. Ich przekonuje to, że bezrobocie za Obamy spadło z 10 do pięciu proc. i głosują na Hillary, bo chcą kontynuacji.

I teraz czas przyjrzeć się sondażom tych kluczowych dla kampanii stanach. Zacznijmy od Kolorado, bo to ukazuje tendencję, która pojawiła się w ostatnich tygodniach. Clinton gromi Trumpa 43 do 31 proc., 10 proc. zbiera kandydat Partii Libertariańskiej Gary Johnson. Ten stan na płaskowyżu Dzikiego Zachodu ma jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek, bezrobocie należy do najniższych w kraju (3,6 proc.). Znane z serialu o dzielnej doktor Quinn miasteczko Colorado Springs jest dziś bastionem religijnej prawicy, ale ta libertyna Trumpa też jakoś specjalnie nie poważa. Za to stołeczne Denver jest pełne młodych wykształconych ludzi i głosuje identycznie jak San Francisco czy Nowy Jork. Do tego dochodzi jeszcze względnie spora populacja latynoska, z której Trump notorycznie szydzi. Dlatego sztab Clinton coraz poważniej myśli opuszczeniu Kolorado zakładając, że zwycięstwo ma w garści i przenieść siły i środki do nieodległej Arizony, która dotąd stanowiła stabilną cegłę wspomnianego czerwonego muru. A tymczasem ostatnie sondaże wskazują tam na remis.

W innych regionach USA sytuacja wygląda podobnie: cała gra toczy się na polu karnym Donalda Trumpa. W czwartek sondażownia WBUR podała, że Clinton prowadzi nad republikaninem w New Hampshire 47 do 32 proc.. W Pensylwanii, która jest niezbędną cegłą do wyrwania, jeśli Donald chce obalić niebieski mur, była Pierwsza Dama wygrywa z nim 49 do 38 proc. W Michigan jest dziewięć punktów przed rywalem, podobnie na Florydzie.

Ale dzieje się coś więcej. Utah, najbardziej konserwatywny, zamieszkały przez Mormonów stan Ameryki, który w 2012 r. dał Barackowi Obamie tylko 24,5 proc. głosów, dziś absolutnie idzie na remis. Pracownia Utah Policy/Dan Jones podaje, że oboje kandydaci mają po 38 proc. Szanse na to, że Clinton tam w końcu wygra są minimalne. Jednak Bill Clinton oświadczył, że piłka w grze i pojedzie do Salt Lake City agitować, jako pierwszy ważny demokratyczny polityk od II wojny światowej. W tej zagmatwanej szachownicy chodzi o to, że o ile Hillary raczej nie ma co liczyć na Utah, to wizyta Billa zmusza obóz Trumpa do kontrataku. I będzie musiał tam wysłać kogoś tracąc cenne zasoby, które można by wykorzystać w ważniejszym stanie.

Dlatego patrzmy na sondaże w swing states, a nie na kolejne hasła tabloidów o tym. kto kogo wykańcza. Jeden obsceniczny twitt Trumpa nie wystarczy do odwrócenia szali.


CZYTAJ TAKŻE:

Ameryka wybiera – komentarze Radosława Korzyckiego

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej