Wystarczy jedno potknięcie

Trump i Clinton mogą być pewni nominacji swych partii. To jednak nie znaczy, że wszystko jest już oczywiste.

11.07.2016

Czyta się kilka minut

Konwencja w Bostonie, to tu przemawiał nieznany wówczas senator Barack Obama, 2004 r. / Fot. Mike Segar / REUTERS / FORUM
Konwencja w Bostonie, to tu przemawiał nieznany wówczas senator Barack Obama, 2004 r. / Fot. Mike Segar / REUTERS / FORUM

Kiedyś partyjne konwencje w USA były okazją do dobijania politycznych targów. W pokojach pełnych cygarowego dymu bossowie Partii Demokratycznej i Partii Republikańskiej liczyli szable, obiecywali sobie łupy, straszyli oponentów kwitami, a gdy ich faworyci się blokowali, szukali kompromisu. Gdy w sekretnych komnatach działy się sceny jak z „Ojca chrzestnego”, główna hala, gromadząca zwykłych uczestników, przypominała prędzej „Ogniem i mieczem”. A potem pojawiali się reprezentanci bossów i mówili delegatom, jak mają głosować.

Dziś wszystko rozstrzyga się w prawyborach. Donald Trump i Hillary Clinton mogą być pewni nominacji swoich partii. Konwencje są głównie medialnym spektaklem, ale bardzo w kampanii ważnym. Zawsze może zdarzyć się coś, co wywoła efekt domina.

Pustka wokół Trumpa

Problem z zaczynającą się 18 lipca republikańską konwencją w Cleveland jest taki, że... prawie nikt nie chce na niej wystąpić. Tymczasem dotąd krótkie wystąpienie, które dociera do kilkudziesięciu milionów telewidzów, było dla prelegenta biletem do sławy. Starczy przypomnieć, że 12 lat temu – podczas zjazdu Demokratów w Bostonie – nikomu nieznany stanowy senator z Illinois Barack Obama przemawiał przez pięć minut i Ameryka się w nim zakochała.

Tymczasem w Cleveland nie pojawi się nikt z klanu Bushów. Odpuszczają też senatorowie – i to z różnych frakcji. Nie przyjedzie czołowy neokonserwatywny „gołąb” Lindsey Graham. W domu zostaną politycy ubiegający się o reelekcję w stanach, które cztery lata temu głosowały na Obamę – nie chcą być kojarzeni z Trumpem, bo 70 proc. Amerykanów nadal mu nie ufa. Inne plany mają też najbardziej wpływowi rywale Trumpa z prawyborów.

– Establishment czuje, że Trump może ich pogrążyć. Kojarzenie się z mocno lewicowym jak na Republikanów planem gospodarczym Trumpa może zrazić lobbystów i sponsorów, dlatego nie dziwię się, że ludzie unikają pokazywania się z nim. Mają za dużo do stracenia – mówi „Tygodnikowi” związany z Republikanami analityk i organizator kampanii Ed Goeas.

Trump postanowił wypełnić tę pustkę własnym ego. „Bohaterami konwencji będą moje dzieci. Wszystkie. Ivanka, Tiffany, Don, Eric. I moja piękna żona Melania też” – oznajmił w rozmowie z dziennikarzami CBS. Mówiło się też, że tłumy telewidzów mają porwać celebryci, głównie sportowcy, jak Mike Ditka, Bobby Knight i Mike Tyson. Ten ostatni, pożądany jako gość specjalny przez uchodzącego za rasistę polityka, stwierdził, że nie jest zainteresowany. Trump, jak przystało na urażonego narcyza, zaczął go więc wyzywać.

Jednak problem z gwiazdami, które często nie trzymają na wodzy emocji, jest taki, że jeden ich zły gest może kandydatowi zaszkodzić. Cztery lata temu na republikańskiej konwencji w Tampie Clint Eastwood mówił do pustego krzesła, udając, że przemawia do Obamy. Media obśmiały tę pantomimę, kandydatowi partii Mittowi Romneyowi spadło poparcie.

Z chirurgiczną precyzją

U Demokratów będzie raczej po staremu: gadające głowy z partyjnego klucza. Zadba o to komitet przygotowujący konwencję w Filadelfii (zaczyna się 25 lipca). Komitet składa się z pięciu osób wytypowanych przez Hillary Clinton, pięciu faworytów wielkiego przegranego senatora Berniego Sandersa i pięciu wyjadaczy z komitetu wykonawczego partii. Czyli: 10 ludzi Clinton plus skromna opozycja. Dlatego lista mówców przygotowana zostanie z chirurgiczną precyzją, oczywiście po myśli Hillary.

Ale organizatorzy najwyraźniej wystraszyli się, że celebryci, którzy mogą wystąpić na konwencji Republikanów, zniechęcą Amerykanów do oglądania „tych nudnych polityków” w Filadelfii. Zaprosili więc Lina-Manuela Mirandę, wschodzącą gwiazdę Broadwayu i twórcę musicalowego przeboju „Hamilton” (opowiadającego o bohaterach z początków państwowości USA), aby porwał widzów w czasie największej oglądalności.

– To rezultat ciekawego procesu. Kiedyś, gdy podczas konwencji naprawdę dobijano politycznych targów, muzyka tylko to podkreślała, akcentowała idee. Tymczasem dziś muzyka ma odciągnąć uwagę widza od polityki – mówi „Tygodnikowi” James Deaville z kanadyjskiego Carleton University.

Jednak „powstańcza” walka Sandersa w prawyborach nie poszła na marne. Wymusił on na Clinton, by jej program zawierał część jego postulatów. Dlatego była szefowa MSZ zgodziła się, by podczas konwencji dyskutować o płacy minimalnej i rezultat tej debaty wpisać do programu. Sanders wymusił też na niej zobowiązanie, że wycofa się z negocjacji traktatu o wolnym handlu z Azją (TTP), bo może on uderzyć w amerykański rynek pracy – i to w chwili, gdy nabrał on ozdrowieńczego oddechu.

Delfin z bourbonem

Obie konwencje będą przede wszystkim okazją do zaprezentowania wyborcom „numeru dwa”, czyli tzw. running mate – Clinton i Trump mają ogłosić, kto w przypadku ich zwycięstwa będzie wiceprezydentem.

Wiceprezydent jest, jak mówią Amerykanie, o jedno uderzenie serca od najważniejszego urzędu na świecie – to niby namaszczony na przejęcie tronu delfin. Ale jego rola w polityce początkowo była niemal zerowa. W XIX w. „wice” nawet nie uczestniczyli w obradach gabinetu. Potem było niewiele lepiej. Ultrakonserwatywny przewodniczący Izby Reprezentantów z Teksasu John Nance Garner – którego do wspólnego startu w wyborach 1932 r. zaprosił będący bożyszczem lewicy Franklin D. Roosevelt – powiedział później, że wiceprezydentura nie jest warta „kubła ciepłych sików” (bucket of warm piss). Jeden z kolejnych „wice”, Harry Truman, w chwili śmierci Roosevelta popijał jak co dzień bourbona z kilkoma senatorami i nawet nie wiedział, co to „Projekt Manhattan”. Kurs z prezydentury zrobił błyskawicznie, po czterech miesiącach na Hiroszimę spadła bomba atomowa.

Przełom nastąpił w latach 70. XX w. Naprawdę wpływowym zastępcą Jimmy’ego Cartera był Walter Mondale, który oswajał tego pochodzącego z Georgii plantatora orzeszków z waszyngtońskim kłębowiskiem żmij. Wyjątkowi też byli dwaj ostatni wiceprezydenci: Richard Cheney i Joe Biden. Pierwszy stał się mózgiem operacyjnym stojącym za Bushem juniorem. Drugi jest mentorem Obamy, doradzał mu zwłaszcza w dyplomacji – bo prezydent po prostu nie ufał swojej sekretarz stanu, czyli Hillary Clinton.

Ale „numer dwa” nadal pozostaje o to jedno uderzenie serca od Gabinetu Owalnego. Na dwa tygodnie przed zaprzysiężeniem Roosevelta anarchista Giuseppe Zangara strzelał do elekta. Gdyby go zabił, prezydentem zostałby zgorzkniały i przeciwny reformom Garner. Nie byłoby polityki „Nowego Ładu”, Stany nie dźwignęłyby się z Wielkiego Kryzysu, ich udział w II wojnie stałby pod znakiem zapytania, a więc i jej rezultat. Efekt motyla.

Kolejka do stanowiska

Wybór kandydata na wiceprezydenta to arbitralna decyzja pretendenta do Białego Domu. Kiedyś mówiło się, że właściwie wytypowany kandydat może pomóc w wygranej w stanie, z którego pochodzi. W 1960 r. senator Lyndon Johnson przeciągnął Teksas na stronę żółtodzioba Johna F. Kennedy’ego i walnie przyczynił się do jego minimalnego zwycięstwa w walce o prezydenturę. Teraz chodzi raczej o pomoc wizerunkową „numerowi jeden”.

Dlatego algorytm mówi, że Hillary Clinton przydałby się o pokolenie młodszy Latynos o poglądach na lewo od niej. Tymczasem jej „krótka lista” kandydatów jest bardziej zróżnicowana, a być na niej chciało wielu, bardzo wielu... Faworyt to centrowy senator Tim Kaine z Wirginii – choć zbierają się nad nim czarne chmury, bo wyszło na jaw, że przyjmował od lobbystów drogie garnitury i bilety lotnicze. Za nim są burmistrz Los Angeles Eric Garcetti, kongresmeni Tim Ryan z Ohio i Xavier Beccara z Kalifornii, czarnoskóry senator Cory Booker z New Jersey i minister budownictwa Julian Castro. Ale partyjna lewica, która w prawyborach głosowała na Berniego Sandersa (bez szans na wiceprezydenturę), ma swoich faworytów: ministra pracy Toma Pereza, senatora Sherroda Browna z Ohio oraz Elizabeth Warren z Massachusetts – senatorkę o temperamencie boksera, marzącą o rozbiciu wpływu Wall Street na politykę. I to ona najbardziej mogłaby pomóc Clinton w zjednoczeniu partii. Zresztą sama już weszła w rolę lojalnego giermka Hillary i atakuje Trumpa, używając słów nieprzystających pozującej „prezydencko” Clinton.

U Republikanów sytuacja jest odwrotna: szanujący się politycy nie chcą być nawet brani pod uwagę przez Trumpa. O nominację zabiegają raczej kamikadze. Pierwszy to Newt Gingrich, autor „konserwatywnej rewolucji” lat 90. Choć to on pomógł przeprowadzić przez Kongres umowy liberalizujące handel, dziś głosi się apologetą protekcjonizmu. Drugi na liście, gubernator New Jersey Chris Christie, ma za sobą tyle skandali, że marzy mu się ucieczka do przodu. Młoda senator Joni Ernst z Iowa do polityki weszła deklaracją, że pracowała na farmie świńskiej, kastrowała knury i to też zamierza robić w Waszyngtonie.

Poważniejsze postacie to senatorowie Jeff Sessions i Bob Corker. Ale najbardziej prawdopodobny kandydat to gubernator Mike Pence z Indiany, bardzo konserwatywny w sprawach obyczajowych – miałby on przekonać partyjną bazę do Trumpa, wielokrotnego rozwodnika. Pamiętajmy jednak, że „The Donald” nieraz zaskakiwał, więc i teraz może wyciągnąć królika z kapelusza.

Oczekując nieoczekiwanego

W czasach mediów społecznościowych i chaosu informacyjnego tych kilka lipcowych dni może być kluczowe. Clinton startuje jako faworytka: wyniki sondaży mocno przechylają się na jej stronę, ma dużo pieniędzy, w objazd po kraju w jej imieniu ruszył Obama, nie ma też dnia, by Trump nie popełnił jakiejś gafy. Clinton odetchnęła też, bo FBI nie postawi jej zarzutu naruszenia tajemnicy państwowej w związku z wysyłaniem mejli z prywatnej skrzynki, gdy szefowała Departamentami Stanu.

Ale jedno jej potknięcie lub „prezydenckie” przemówienie Trumpa, albo też wybór kandydata na „wice”, który skrywa mroczną tajemnicę – mogą odwrócić wszystko.

24 lata temu mało znany gubernator Arkansas William J. Clinton zajmował latem trzecie miejsce w sondażach za urzędującym prezydentem Bushem seniorem i „trumpopodobnym” niezależnym miliarderem Rossem Perotem. 16 lipca 1992 r. w nowojorskiej Madison Square Garden obiecał Ameryce nowe przymierze. Po weekendzie jego sondażowy słupek urósł o 20 proc. Zaś Clinton, odtąd zwany zdrobniale Billem, w listopadowych wyborach zmiażdżył konkurencję. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2016