Wszyscy są równi. Teoretycznie

Najmłodsze amerykańskie muzeum opowiada dzieje społeczności, która do dziś jest dyskryminowana. Czy jej nieformalnym liderem mógłby się stać młody emeryt – Barack Obama?

13.02.2017

Czyta się kilka minut

Protest przed ratuszem w Greenville, Mississippi, styczeń 1965 r. / Fot. Henry Clay Anderson / NATIONAL MUSEUM OF AFRICAN AMERICAN HISTORY AND CULTURE
Protest przed ratuszem w Greenville, Mississippi, styczeń 1965 r. / Fot. Henry Clay Anderson / NATIONAL MUSEUM OF AFRICAN AMERICAN HISTORY AND CULTURE

Stojący na pustym skwerze budynek to wielka bryła w kształcie rdzawo-brunatnej odwróconej piramidy, złożonej z trzech segmentów. Mocno odróżnia się od neoklasycystycznej zabudowy centrum stolicy. Podobno już w trakcie budowy zredukowano jego wysokość, tak by nie rzucał się bardzo w oczy i nie przysłaniał stojącego nieopodal Monumentu Waszyngtona.

– Inspirowałem się posążkami i kolumnami Jorubów. To plemię zachodniej Afryki zamieszkujące dzisiejszy Niger i Benin. Bo w ten sposób chciałem zacząć historię opowiadaną przez muzeum.

Afroamerykanie wzięli się przecież stamtąd, przypłynęli na statkach handlarzy niewolników – mówi „Tygodnikowi” David Adjaye, urodzony w Ghanie brytyjski architekt, który zaprojektował Narodowe Muzeum Historii i Kultury Afroamerykanów. – Elewację pokrywa ażurowa siatka metalowych paneli. Przez to pragnąłem pokazać, iż czarnoskórzy w Ameryce to nie tylko zbieracze bawełny, ale i robotnicy budujący stalowe konstrukcje, mosty i piętrowce. W tym dziś widać ich dziedzictwo.

Pomysł stworzenia instytucji, która uwieczniałaby i pielęgnowała dziedzictwo wyzwolonych niewolników i ich potomków, pojawił się po raz pierwszy podczas spotkania czarnoskórych weteranów wojny secesyjnej w pewnym waszyngtońskim kościele, wiosną 1915 r. Trzeba bowiem przypomnieć, że w Amerykańskich Oddziałach Kolorowych walczyło wtedy prawie 180 tys. ochotników.

Ale w ówczesnym apogeum segregacji Kongres USA nie chciał nawet o tej propozycji rozmawiać. Awersja do tematu trwała ponad 60 lat.

Dopiero w 1986 r., z inicjatywy kongresmena Mickeya Lelanda, Izba Reprezentantów przyjęła rezolucję wzywającą do wybudowania w Waszyngtonie takiej instytucji – tyle że była to deklaracja niewiążąca. Stworzeniu jednej centralnej państwowej placówki sprzeciwiali się szefowie i kuratorzy mniejszych, rozsianych po Ameryce muzeów poświęconych afroamerykańskiej historii, kulturze i sztuce. Bali się, że taki hegemon mógłby wyssać ich zasoby i personel oraz przejąć lwią część prywatnych dotacji.

W 1988 r. grupa naukowców związanych z Instytutem Smithsona, czyli zarządzaną przez rząd fundacją opiekującą się największym nie tylko w USA, ale i na świecie kompleksem muzeów i ośrodków edukacyjno-badawczych, zaczęła debatę na temat tego, jak instytucja dbająca o afroamerykańskie dziedzictwo miałaby wyglądać. Prace nad projektem zakończono w 1992 r. i gotową ustawę wysłano do Kongresu. I znowu pomysł upadł. Zablokował go senator Jesse Helms z Karoliny Południowej, który tłumaczył, że „jak już jedna grupa zachciała własnego muzeum, to zaraz zjawią się inne z roszczeniami”.

Odwrócona piramida

Ustawę o Narodowym Muzeum Historii i Kultury Afroamerykanów przyjęto dopiero w 2001 r., za prezydentury George’a Busha juniora. Gospodarz Białego Domu podczas uroczystości kontrasygnowania ustawy powiedział, że jego zdaniem placówka powinna stanąć w National Mall, rozległym parku w centrum Waszyngtonu, gdzie znajdują się inne obiekty Instytutu Smithsona. Budowa miała kosztować 360 mln dolarów: połowa z federalnego budżetu, połowa z prywatnych funduszy. Kwotę tę potem przekroczono o 150 mln. Kamień węgielny wmurowano w lutym 2012 r., zaś Barack Obama oficjalnie otworzył obiekt 24 września 2016 r.

Historia Afroamerykanów opowiedziana jest chronologicznie, w wertykalnym porządku. Piwnicę poświęcono czasom najbardziej mrocznym, czyli niewolnictwu. Piętra pośrednie to droga wyzwoleńców do politycznej i ekonomicznej emancypacji, wielka migracja do miast na Północy. – Sam dół jest raczej ciemną kryptą, oświetlaną żarówkami. Chciałem pokazać, iż droga przebyta przez byłych niewolników była drogą do światła – dodaje David Adjaye.

Na najwyższych kondygnacjach mamy liczoną od pięciu dekad współczesność.

Kurczaki z Arkansas

Zestaw artefaktów, które udało się zgromadzić, jest imponujący. Największy to przywieziona z niegdysiejszej plantacji w Karolinie Południowej chata z drewnianych bali. Są pamiątki po Harriet Tubman, urodzonej w niewoli uciekinierce, która została najbardziej znaną „konduktorką” tzw. kolei podziemnej, czyli szlaku przemycania zbiegłych z plantacji z Południa na wolną od niewolnictwa Północ. Na wystawie można zobaczyć jej brewiarz oraz jedwabny szal podarowany przez królową Wiktorię.

Ciekawostka: w związku z tym, że na dolarowych banknotach są podobizny wyłącznie mężczyzn, zorganizowano niedawno plebiscyt na to, która kobieta mogłaby zastąpić jednego z nich – i wygrała właśnie Tubman.

Uwieczniono chwile wielkiej chwały i powodów do dumy. Są rękawice bokserskie Muhammada Alego, trąbka Louisa Armstronga, najwyższe ordery, którymi odznaczono czarnoskórych amerykańskich żołnierzy na wszystkich frontach, wiśniowoczerwony cadillac należący w latach 60. do Chucka Berry’ego, kostiumy sceniczne Jamesa Browna i Diany Ross, w zasadzie całe biuro Baracka Obamy z okresu kampanii prezydenckiej 2008 r., suknia, którą Michelle Obama założyła podczas balu inauguracyjnego, oraz słynna fedora Michaela Jacksona.

W pewnym sensie częścią wystawy jest mieszcząca się na parterze restauracja Sweet Home Café – kafeteria „jak w domu”. Serwuje się w niej potrawy, które w różnych okresach historii i w różnych regionach Ameryki gotowali Afroamerykanie. To kuchnia głębokiego rolniczego Południa, ale też kreolska i cajuńska.
– Najlepiej sprzedają się pieczone kurczaki – mówi „Tygodnikowi” Jerome Grant, szef kuchni Sweet Home Café. – Raz odwiedziły nas cztery seniorki, sądząc po akcencie, z daleka. Każda zamówiła po połówce ptaka. Ledwie zaczęły jeść, a jedna odwraca się do mnie z niewyraźną miną i pyta, skąd wziąłem przepis. Odpowiadam, że to typowy pieczony na rożnie drób z Arkansas. Na to starsza pani: „Chłopcze, nie masz pojęcia, jak się robi kurczaki w Arkansas!”.

Muzeum oferuje psychologa

Jednak, zgodnie zresztą z historycznym doświadczeniem, więcej jest tu historii i przedmiotów budzących złe wspomnienia. Na kondygnacjach pośrednich, czyli w tym jakby czyśćcu, znalazł się autobus z lat 50. z Chattanoogi w stanie Tennessee, z zarezerwowaną z tyłu sekcją „for niggers”, czyli „dla czarnuchów”, wodotrysk z wodą pitną z Alabamy z dwoma kranami (jednym dla białych, drugim dla czarnoskórych) i chyba najbardziej wstrząsająca w tej części wystawy trumna z oszklonym wierzchem, w której wystawiono na widok publiczny zwłoki zlinczowanego w 1955 r. w Money w Missisippi 14-letniego Emmetta Tilla, podejrzewanego przez lokalną szajkę o flirt z białą kobietą. Są też pamiątki z historii Afroamerykanów z rejonów, gdzie – przynajmniej na poziomie politycznym – segregacji nie było, np. listy od zdesperowanych, eksmitowanych gospodyń domowych z nowojorskiego Harlemu, piszących o głodzie swych dzieci i o tym, iż płace ich mężów nigdy nie nadążą za geometrycznie rosnącymi czynszami.

Muzeum oferuje pomoc psychologa, który cały czas dyżuruje na miejscu. To bardzo zasadny krok ze strony kuratorów, bo to, co mieści się w krypcie, może powalić człowieka o stalowych nerwach. Wśród eksponatów jest obroża na szyję, tak wąska, że pasowałaby najwyżej sześcioletniemu dziecku, coś w rodzaju etykietki na towar z notatką zaświadczającą, że sprzedawana 14-letnia dziewczynka jest dziewicą, oraz opaski, które musieli „na wszelki wypadek” nosić poruszający się po Charleston w Karolinie Południowej niewolnicy, bardzo podobne do opasek z gwiazdą Dawida.

Afroamerykanie pamiętają

Krytycy mogą zarzucić Muzeum, że jego narracja nie jest wyłącznie opisowa, ale i ocenna. W historii opowiadanej przez Smithsonian można dostrzec dziury. Zabrakło nawet wzmianki o Clarensie Thomasie, drugim czarnoskórym sędzi Sądu Najwyższego w historii. To on 20 stycznia 2017 r. odebrał na schodach Kapitolu przysięgę od nowego wiceprezydenta Mike’a Pence’a. Problem z 68-letnim jurystą polega na tym, że jest raczej wyrodnym synem swojej społeczności. Nie chodzi nawet o to, że ma ultrakonserwatywne poglądy. Głosuje zwykle przeciw akcji afirmatywnej i za zaostrzeniem kar nawet za drobne przewinienia, co uderza głównie w ciemnoskórą mniejszość. Cały czas obciąża go też afera sprzed 25 lat: podejrzenia o molestowanie seksualne, którego miał się dopuścić wobec innej prawniczki, Anity Hill. Niemniej dorastał w strasznej biedzie, doświadczył dyskryminacji na tle rasowym i zasłużył sobie na wspomnienie w tym miejscu, nawet jeśli trzeba by przywołać wszystkie związane z nim kontrowersje.

Oczywiście, Narodowe Muzeum Historii i Kultury Afroamerykanów jest na wskroś polityczne i także polityczną misję ma pełnić. Przypomina, że amerykańska demokracja jest pełna paradoksów, że aby ją docenić, trzeba skruszyć skorupę mitów, w które obrosła. Poza tym jest ona cały czas dynamicznym procesem dochodzenia do wolności, w którym dalej Afroamerykanie nie są pierwszoplanowym bohaterem. I to znakomicie symbolizuje jedna inscenizacja z waszyngtońskiej instytucji. To naturalnej wielkości statua trzeciego prezydenta USA Thomasa Jeffersona dzierżącego Deklarację Niepodległości z wyraźnym napisem „All men are created equal” (wszyscy ludzie są stworzeni równymi). A za rzeźbą murowana ściana odzwierciedlająca fragment jego posiadłości Monticello. Na każdej z cegieł widnieje imię jednego z niewolników należących do tego uświęconego ojca założyciela.

Misję i narrację smithsoniańskiej placówki znakomicie oddają słowa wybitnego historyka Howarda Zinna: „Uciskanym nie można odebrać pamięci, a w tych, którzy pamiętają wyrządzane im zło, bunt zawsze tli się tuż pod powierzchnią. Afroamerykanie pamiętali doskonale i o późniejszej segregacji, o linczach i upokorzeniach, których doświadczali. Nie były to wyłącznie wspomnienia odległej przeszłości, lecz także żywa teraźniejszość – część codziennego życia czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, powtarzająca się z pokolenia na pokolenie” – napisał on w „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych”.

Społeczność bez lidera

A teraźniejszość jest, jaka jest. Bezrobocie wśród Afroamerykanów sięga 10 proc., podczas gdy w skali całego kraju spadło ostatnio do 4,6 proc. W miejskich gettach Baltimore, Chicago i Detroit liczby te są jeszcze bardziej zatrważające. Ponad połowa mężczyzn z tamtych osiedli nie ma pracy. Ponad 20 proc. czarnoskórych żyje w skrajnej biedzie. Po drugiej stronie barykady, wśród zamożnych, także widać podziały. Chociaż klasa średnia wśród mniejszości etnicznych się rozwija, to ciemnoskóry profesjonalista (lekarz, prawnik, menedżer) zarabia średnio 77 proc. tego, co biały. Także statystyki dotyczące zdrowia wskazują na rasowe dysproporcje: więcej Afroamerykanów umiera na choroby serca, udary, zwyrodnienia związane z otyłością, a także na chorobę, na którą przy współczesnych lekach w ogóle nie powinno się zapadać, czyli AIDS.

Czarni Amerykanie są jednak przede wszystkim ofiarami nierówności w systemie sprawiedliwości. Stanowią ledwie 13 proc. społeczeństwa i aż połowę więźniów. 30 proc. mężczyzn w wieku 20-29 lat weszło w konflikt z prawem, w znakomitej większości z powodu narkotyków, i jest pod kuratelą władz.

Społeczne konsekwencje pakowania „tych kłopotliwych chłopców” do więzień są zatrważające. Szansa na znalezienie pracy po opuszczeniu zakładu karnego spada o połowę. Pewien mój znajomy profesor z jednej z pensylwańskich uczelni ujmuje problem ze złowieszczą ironią: „Czarny kupuje substancje psychoaktywne u dilera i idzie za to do więzienia. Biały idzie po nie do lekarza, dostaje receptę i kupuje je w aptece”.

W tym roku o Afroamerykanach przypomniało sobie Hollywood. Wśród nominowanych do Oscara filmowców jest rekordowa liczba czarnoskórych aktorów, scenarzystów i innych twórców, jest też dopiero trzeci w historii reżyser. Warto wspomnieć o dwóch filmach. „Hidden Figures” to historia trzech wybitnych afroamerykańskich matematyczek pracujących dla NASA przy Programie Merkury. Ich historia idealnie wpisuje się w narrację waszyngtońskiego Muzeum. Tymczasem „Moonlight” opowiada o dojrzewaniu homoseksualnego chłopca. Wydatna homofobia w tym środowisku to temat mocno stabuizowany.

Afroamerykanie są pozbawieni przywództwa, które mogłoby wymusić polityczną zmianę. A teraz, kiedy w Białym Domu zamieszkał niekryjący się czasem z quasi-rasistowskimi poglądami Donald Trump, tym bardziej silny lider jest im potrzebny.

Barack Obama szedł do władzy jako kandydat „wszystkich Amerykanów”. I takim też starał się być prezydentem. Teraz ten wyjątkowo młody emeryt musi sobie znaleźć jakieś miejsce. Może to właśnie on powinien wziąć na barki odpowiedzialność za los i przyszłość młodych czarnoskórych chłopców? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2017