Płonące getta Ameryki

W kolejnych miastach USA coraz częściej dochodzi do zamieszek na tle etnicznym. Czy rzeczywiście winowajcami są tylko młodzi Afroamerykanie?

08.05.2015

Czyta się kilka minut

Na demonstracji przeciwko brutalności policji, Baltimore, maj 2015 r.  / Fot. Marvin Joseph / THE WASHINGTON POST / GETTY IMAGES
Na demonstracji przeciwko brutalności policji, Baltimore, maj 2015 r. / Fot. Marvin Joseph / THE WASHINGTON POST / GETTY IMAGES

Iskrą, która podpaliła Baltimore, była śmierć Freddiego Graya. 25-letni Afroamerykanin, podejrzewany o handel narkotykami, został zatrzymany już kilka tygodni wcześniej. 12 kwietnia przewieziono go w ciężkim stanie do szpitala; miał pęknięty kręgosłup w sześciu miejscach. Mimo kilku interwencji chirurgicznych zmarł. Choć śledztwo w sprawie okoliczności tej śmierci jeszcze trwa, podobno policjanci zabrali skutego kajdankami Graya na sadystyczną „przejażdżkę” pikapem, podczas której doznał licznych złamań. Wśród funkcjonariuszy z Baltimore to ponoć częsta praktyka.

W sobotę 25 kwietnia mieszkańcy miasta wyszli protestować przeciw brutalności stróżów prawa. Pokojowe wiece, w jakich uczestniczyli obok siebie politycy lokalni i przyjezdni, liderzy afroamerykańskich organizacji – a także wierchuszka okolicznych gangów – szybko ustąpiły miejsca zamieszkom.

Przez dwa tygodnie codziennie płonęło ok. 150 samochodów. W sumie aresztowano kilkaset osób, w starciach raniono ponad stu policjantów. Na czołówki telewizyjnych serwisów informacyjnych trafiła historia matki, która niemal za uszy wyciągnęła swego nastoletniego syna z demonstracji. „Nie chcę, żeby skończył jak Freddie Gray” – tłumaczyła. Do zachowania spokoju namawiał pastor Jesse Jackson, jeden z najsłynniejszych działaczy na rzecz praw obywatelskich. „Przemocy nie da się niczym usprawiedliwić” – oświadczył stanowczo prezydent Obama.

„Chiraq”: miasto bezprawia

Baltimore to kolejne amerykańskie miasto, gdzie w ciągu kilku miesięcy rasowe napięcia „pękły” i skończyły się zamieszkami. We wrześniu 2014 r. w Ferguson, 22-tysięcznym osiedlu na przedmieściach St. Louis, 28-letni biały policjant Darren Wilson zastrzelił 18-letniego Michaela Browna – Afroamerykanina, który nie dość, że nie miał przy sobie żadnej broni, to jeszcze nigdy wcześniej nie był notowany przez policję. Skończyło się starciami i Gwardią Narodową na ulicach. Co więcej, swymi nieudolnymi działaniami mundurowi doprowadzili do eskalacji rozruchów, co ściągnęło na nich krytykę o dawno nienotowanej sile.

Koniec końców i tu, i w Baltimore postawiono zarzuty okrutnym policjantom (okazało się zresztą, że na sześciu oskarżonych funkcjonariuszy z Baltimore trzech jest białych, a trzech czarnych). Tymczasem katalog przykładów nadużywania władzy przez policję pęcznieje. A od czarnych dzielnic wszyscy odwracają wzrok.

Weźmy takie Chicago. Tutaj, w chicagowskim South Side – ledwie kilka kilometrów od zgentryfikowanego Hyde Parku, gdzie przez lata mieszkał Barack Obama – tylko podczas ostatniej Wielkanocy w kilkunastu strzelaninach rannych zostało 45 osób, z których sześć zmarło.

– W niedzielę dwa auta pełne nastolatków urządziły sobie rodeo. Byli z wrogich gangów. Strzelali na oślep. Zbłąkane kule zraniły pięcioro dzieci, które bawiły się na placu zabaw nieopodal kościoła. Ich rodzice rozmawiali w tym czasie ze sobą po skończonym nabożeństwie – opowiada „Tygodnikowi” Loretta Filmore, mieszkanka tego czarnego getta.

Następnego dnia facebookowa kłótnia dwóch innych małolatów skończyła się na ulicy krwawą konfrontacją. Jeden na oczach ludzi zastrzelił drugiego.

– Dwa lata temu organizatorzy inauguracji Obamy wymyślili, żeby dziewczynka od nas wystąpiła na uroczystościach w Waszyngtonie. Nazywała się Hadiya Pendleton. Kilka dni po powrocie do Chicago zginęła w strzelaninie. Jej morderca na krótko przedtem wyszedł z więzienia, gdzie siedział za nielegalne posiadanie broni – dodaje Loretta.

Chaos i eskalacja przemocy w tym trzecim co do wielkości mieście Ameryki przydały mu nowe przezwisko: „Chiraq”.To kombinacja słów „Chicago” i „Irak”, bo terror i bezprawie na zamieszkałych przez Afroamerykanów osiedlach przypomina już bezład pogrążonego w wojnie kraju nad Eufratem i Tygrysem.

Segregacja: teoria i praktyka

W mediach po obu stronach Atlantyku można ostatnio przeczytać powierzchowne i niesprawiedliwe komentarze, ze zdziwieniem i oburzeniem odnoszące się do wydarzeń w Baltimore, St. Louis, Chicago czy w najbardziej dotkniętym przez kryzys Detroit.

Bo przecież – słyszymy – walka o równouprawnienie czarnych już 50 lat temu zakończyła się sukcesem, a American dream jest w zasięgu każdego. Jako dowód autorzy takich opinii przytaczają argument, że skoro czarny został wybrany głosami 65 mln obywateli USA na prezydenta, to można już wszystko i młodych Afroamerykanów absolutnie nic nie tłumaczy.

To nieprawda. Kiedy na poniewolniczym Południu skończyła się segregacja de iure, w wielkich miastach Północy zaczęła się segregacja de facto.

Dziś bezrobocie wśród Afroamerykanów jest dwa razy wyższe niż wśród białych. W miejskich gettach liczby są jeszcze bardziej zatrważające. Choćby we względnie spokojnym Nowym Jorku, gdzie aż 52 proc. czarnych mężczyzn nie ma pracy. 28 proc. tej mniejszości żyje poniżej socjalnego minimum.

Po drugiej stronie barykady, w bogatszej Ameryce, także widać podziały. Chociaż klasa średnia wśród mniejszości się rozwija, a zamożniejsi Afroamerykanie przenoszą się na przedmieścia, to czarny profesjonalista zarabia średnio 77 proc. tego, co biały. Także statystyki dotyczące zdrowia znowu wskazują na rasowe dysproporcje: więcej Afroamerykanów umiera na choroby serca, udary czy schorzenia wynikające z otyłości. A przede wszystkim na AIDS.

Kwestia proporcji

Również fakt, że Obama znalazł się w Białym Domu, nie załatwia sprawy odpowiedniej reprezentacji politycznej. Afroamerykanie stanowią 13 proc. społeczeństwa USA, tymczasem w stuosobowym Senacie zasiada tylko dwóch czarnoskórych.

Za to odwrotne proporcje panują w systemie penitencjarnym. Czarnoskórzy stanowią niemal połowę wszystkich osadzonych w więzieniach. Można powiedzieć, że celem polityki więziennictwa jest ukrycie biedoty, wyrzucenie z powszechnej świadomości problemu ubożejącej i ulegającej coraz większej degeneracji ludności miejskich gett. Populistyczna „zasada odpowiedzialności” napędza tylko nierówności i przemoc. Czarnoskórzy zwyczajowo dostają wyższe wyroki za posiadanie drobnej ilości narkotyków.

Dane Biura Statystyki Sprawiedliwości mówią, że czarny 16-latek ma 30 proc. szans na znalezienie się w więzieniu. Cywilne konsekwencje upychania „tych kłopotliwych czarnych chłopców” w celach są dramatyczne. Szansa na znalezienie pracy po odbytym wyroku spada o połowę. I tak błędne koło się zamyka. Kto raz zbłądził, nie wróci już do normalnego życia w tym kraju, tak dumnym z równości szans i możliwości.

– Wyroki na Freddiego Graya i Michaela Browna wydała wspólnota, w której żyli, i to na długo przed ich narodzinami– argumentuje w rozmowie z „Tygodnikiem” Betty Jane Cleckley, emerytowana profesor nauk politycznych z Marshall University w Wirginii Zachodniej, weteranka walki o prawa obywatelskie w latach 60. XX wieku.

– To te przeklęte miasta, o których Bóg zapomniał. Najpierw upadły w nich szkoły publiczne. Potem wielkie korporacje przeniosły miejsca pracy za granicę. Cały kraj się bogacił, a czarne getta jeszcze bardziej biedniały – uważa Cleckley. – A największą winę ponoszą afroamerykańscy politycy – dodaje – którzy zdominowali ratusze i rady miejskie i nie oparli się korupcji i nepotyzmowi, zakładając, że są nieusuwalni, bo przecież ich „bracia” z biednych dzielnic nie podniosą na nich ręki.

Mesjasz domniemany

Tymczasem amerykańskie społeczeństwo próbuje oczyścić swoje sumienie, fundując akcję afirmatywną, czyli wspieranie mniejszości etnicznych w dostępie do edukacji. Ale działa to jak topór obosieczny. Po pierwsze, na studia dzięki temu dostaje się młodzież głównie z dobrych domów, bardzo rzadko z getta. Po drugie, akcja afirmatywna antagonizuje białych, którzy – chociaż lepiej od czarnoskórych zdali egzaminy – nie dostali się na wymarzoną uczelnię.

W 2004 r. we wpływowym nowojorskim tygodniku „The Village Voice” pojawiło się ogłoszenie: „Poszukuje się Afroamerykanina lub Afroamerykanki zdolnych udźwignąć ciężar przywództwa swojej grupy etnicznej. Wymagane cechy: rozsądek, charyzma, przyzwoitość. Wiek i wykształcenie bez znaczenia”. W tym z pozoru anegdotycznym apelu kryło się wołanie: że emancypacja czarnej wspólnoty ugrzęzła, i to przed ostatecznym triumfem, że potrzebny jest przywódca, który poprowadzi ją na finiszu drogi do równouprawnienia.

Cztery lata później pojawił się domniemany mesjasz: Barack Obama.

Ale już u zarania tamtej kampanii wyborczej, kiedy jego rywalka do partyjnej nominacji w Partii Demokratycznej Hillary Clinton nazwała go „liderem etnicznym”, Obama – wówczas senator z Chicago – stanowczo odciął się od tej etykietki i jasno dał do zrozumienia, że chce być prezydentem wszystkich Amerykanów. Jego hasło „Change we believe” (Zmiana, w którą wierzymy) w minimalnym stopniu odnosiło się do społecznej kondycji Afroamerykanów.

Opiekun braci swoich

Dziś prezydentura Obamy powoli dobiega końca. Gdy odejdzie z Białego Domu, będzie mieć zaledwie 55 lat. Przed nim zatem jeszcze kilka dekad twórczej pracy. Najlepsze, co mógłby zrobić już jako były prezydent, to poświęcić się sprawie nastolatków z gett.

I zdaje się, że on sam o tym myśli. We wtorek 5 maja, podczas spotkania ze studentami Lehman College na nowojorskim Bronksie, gospodarz Białego Domu ogłosił powstanie My Brother’s Keeper Alliance (Stowarzyszenie „Stróż Mojego Brata”): fundacji, która ma pomóc najbardziej defaworyzowanej młodzieży wyrwać się z nędzy ekonomicznej i społecznego wykluczenia.

„Ten problem uderza nas zazwyczaj, gdy docierają do nas wieści o niepokojach na ulicy, jak choćby teraz w Baltimore – mówił Obama. – Dlatego musimy podjąć wspólny wysiłek, by myśleć o tym i pracować nad tym przez cały czas. I będzie to moim i mojej żony Michelle celem nie tylko przez resztę mojej prezydentury, ale i do końca mojego życia”.

Na konto fundacji wpłynęło już ponad 80 mln dolarów. Nawet neoliberalna ortodoksja, która przede wszystkim lubi liczyć pieniądze, musi poprzeć tę inicjatywę. Bo przywrócenie młodego Afroamerykanina społeczeństwu i rynkowi pracy z pewnością przyniesie konkretną korzyść amerykańskiej gospodarce – podczas gdy trzymanie go przez wiele lat w więzieniu będzie kosztować podatnika okrągły milion dolarów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2015