Odcienie Ameryki

Katrina obnażyła amerykańską słabość: zamożność i status społeczny często idzie w parze z rasą. Większość z ofiar huraganu Katrina - nie tylko zabitych, ale także tych, którzy stracili wszystko, co posiadali - stanowią czarnoskórzy obywatele Stanów Zjednoczonych. Dziś wskazuje się, że rozpoczęta w początku XX w. rewolucja tolerancji została zahamowana. Za ten kryzys często obwinia się samych Czarnych.

18.09.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Na poniewolniczym Południu Afroamerykanie stanowią pokaźną grupę etniczną. W najdotkliwiej zniszczonej dziś Luizjanie jest ich 32 proc. Żyją zepchnięci głównie do ubogich miejskich dzielnic; prawie 68 proc. mieszkańców Nowego Orleanu to Czarni.

Oni też najbardziej ucierpieli w huraganie i następującej po nim powodzi. Nieżyczliwi Ameryce komentatorzy nazwali Orlean “miastem Trzeciego Świata", w którym, podobnie jak w afrykańskich metropoliach, cierpią wyłącznie Czarni. To przesada. Ale statystyki opisujące strukturalną biedę są bezlitosne. Mniejszości etniczne zdobywają gorsze wykształcenie, w efekcie nie mają lepszej pracy, żyją w gorszych sąsiedztwach.

Bezrobocie wśród Afroamerykanów sięga 11 proc. i jest to ponad dwukrotnie więcej niż wśród Białych. W miejskich gettach liczby są jeszcze bardziej zatrważające. W Nowym Jorku 48 proc. czarnych mężczyzn nie ma pracy. Niemal 20 proc. Czarnych żyje poniżej społecznego minimum. Po drugiej stronie barykady, wśród zamożnych, także widać podziały. Choć klasa średnia wśród mniejszości się rozwija, a zamożniejsi Afroamerykanie przenoszą się powoli na przedmieścia, to czarny profesjonalista (lekarz, prawnik, urzędnik) zarabia średnio 77 proc. tego co profesjonalista-biały (jeszcze w latach 70. było to 82 proc.). Także statystyki dotyczące zdrowia znowu wskazują na rasowe dysproporcje: więcej Murzynów umiera na choroby serca, udary, zwyrodnienia związane z otyłością. A przede wszystkim na AIDS.

Czarna rewolucja

W 2004 r. we wpływowym nowojorskim tygodniku “The Village Voice" pojawiło się ogłoszenie: “Poszukuje się Afroamerykanina lub Afroamerykanki zdolnych udźwignąć ciężar przywództwa swojej grupy etnicznej. Wymagane cechy: rozsądek, charyzma, przyzwoitość. Wiek i wykształcenie bez znaczenia". W tym z pozoru anegdotycznym apelu kryje się wołanie: że emancypacja czarnej wspólnoty ugrzęzła, i to przed ostatecznym triumfem, że potrzebny jest przywódca, który poprowadzi ją na finiszu drogi do równouprawnienia. Że trzeba, aby Afroamerykanie, dotąd uwięzieni w chaosie różnych ideologii, zaczęli wspólnie wierzyć w sens zmiany, że musi nastąpić ów niezbędny moment przedpolityczny, w wyniku którego ukształtuje się jednakowa tożsamość ze wspólnymi wartościami. Wówczas odnajdą się w społeczeństwie.

Biała większość, przyznajmy, wychodzi Czarnym naprzeciw, rozliczając - dopiero dziś - uśpione zbrodnie sprzed lat. Ściganie sędziwych morderców, mających na sumieniu zabójstwa działaczy praw obywatelskich z gorących lat 60., przypomina wyciąganie trupa z szafy.

Dlaczego akurat z lat 60.? Bo choć murzyński ruch wyzwoleńczy zaczął się na długo przed wojną secesyjną (1861-65), to jego pierwsze słodkie już owoce dojrzały właśnie wtedy, za czasów Johna F. Kennedy’ego. Rozpoczęto reformę, uwieńczoną w 1964 r. Ustawą o Prawach Obywatelskich. Sam prezydent tego nie dożył, chwała spłynęła na następcę (Lyndona Johnsona). W wysiłku legislacyjnym zjednoczyła się cała scena polityczna. Lider republikanów w Senacie Everett Driksen w przemówieniu przed głosowaniem cytował Victora Hugo: “Nie ma nic potężniejszego od idei, której czas wreszcie nadszedł". Wielu zachowawczych dotąd parlamentarzystów z Południa przestało blokować zmiany i senatorowie poparli ustawę (głosami 73:27). W Izbie Reprezentantów przeszła przy podobnej proporcji.

Po 41 latach

Zreformowano wówczas testy na umiejętność pisania i czytania przed rejestracją do czynnego udziału w wyborach. Dotąd zdarzało się, że ze względu na analfabetyzm odmawiano Afroamerykanom prawa do głosowania. Zniesiono wszelkie formy dyskryminacji przy przyjmowaniu do szkoły czy pracy. Otwarto Czarnym drzwi do restauracji, autobusów, hoteli i innych miejsc dostępności publicznej, wcześniej zarezerwowanych dla Białych. Kontroli poddano sądownictwo, dzięki czemu oskarżony zyskał prawo do wystąpienia o przeniesienie postępowania do innego sądu, jeśli w trakcie dotychczasowej rozprawy sędzia ujawnił rasistowskie podejście. Na fali zmian politycznych powstał potężny ruch społeczny. Martin Luther King rozpoczął masową akcję rejestrowania czarnych wyborców. Powstały nowe organizacje, walczące o prawa obywatelskie.

Konserwatywne Południe nie było przygotowane na taką rewolucję, a rozpolitykowana, liberalna młodzież z Północy parła do zmiany. W 1964 r. zorganizowano akcję Mississippi Summer Project: dziesiątki studentów i działaczy praw obywatelskich wyjechało do tego “najbardziej totalitarnego ze stanów Ameryki" (tak ochrzcili Missisipi postępowcy z Nowego Jorku). Troje z nich zniknęło w nocy z 21 na 22 czerwca. 44 dni później odnaleziono ich zmasakrowane ciała.

Zbrodnia ta, która przeszła do historii jako ostatni wielki lincz w USA, została zaplanowana przez działaczy Ku-Klux-Klanu. Polityczne wpływy tej organizacji, której głód znęcania się nad mniejszościami został zaspokojony nie tylko przez prześladowanie Murzynów, lecz także Żydów i katolików, sięgały tak wysoko, że sprawcy zabójstwa z Missisppi przez lata mogli spać spokojnie.

Temida dosięgła ich dopiero cztery dekady później. 21 czerwca 2005 r., w 41. rocznicę zbrodni, jej 80-letni dziś prowodyr, pastor baptystów Edgar Ray Killen, został przez ławę przysięgłych uznany winnym i skazany na 60 lat więzienia. Epilog ów obudził w targanej nierównościami Ameryce poczucie sprawiedliwości. A teraz przyszła Katrina - i dyskusja wybuchła na nowo.

Emancypacja i łzy

Zanim jednak kraj wszedł na drogę sanacji, dwa pokolenia poświęciły swą energię na naprawę “chorego społeczeństwa". W latach 60. władze stanowe na Południu rozpędzały demonstracje siłą. Administracja Johnsona starała się łagodzić, lecz nie zapobiegło to eskalacji przemocy. Zamieszki wybuchały też w miastach, gdzie nigdy nie było niewolnictwa, jak Chicago czy Los Angeles. Ustawa o Prawach Obywatelskich wyciągnęła z mroku zamaskowane problemy i skalę dyskryminacji. W rejonach poniewolniczych zniesiono segregację de iure, czyli krzywdzące przepisy. Na Północy ujawniła się segregacja de facto: podział między czarnymi gettami a bogatymi osiedlami białej ludności. Społeczna transformacja weszła w kryzys, który otworzył drogę radykałom.

Zza pleców Martina Luthera Kinga wyłonili się przywódcy w typie Malcolma X, lidera “Czarnych Muzułmanów". Kazał on odrzucić chrześcijaństwo jako “kult białych diabłów". “Istotnie, jestem ekstremistą - powiedział w 1964 r. - Czarna rasa jest w USA w tragicznej formie. Dajcie mi czarnucha, który nie jest ekstremistą, a ja wam dam takiego, co powinien się udać do psychiatry".

Nowi działacze odeszli od głoszonych przez Kinga haseł “walki bez przemocy". Organizacja SNCC odrzuciła american dream i powróciła do odkurzonej doktryny Marcusa Garveya, czyli czarnego nacjonalizmu. Garvey, imigrant z Jamajki, porywał w latach 20. tłumy w nowojorskim Harlemie. W myśl jego teorii wszystko, co wymyślili Biali, to trucizna dla Czarnych, źródłem zła (stosunków rasowych) jest zaś amerykańska konstytucja i cała przywieziona z Europy filozofia. Najdalej poszły “Czarne Pantery": ich członkowie, prócz deklarowanej nienawiści do Białych, chodzili po ulicach uzbrojeni. Organizacja rozpadła się na początku lat 70. po oskarżeniu jej o działalność terrorystyczną.

Oblicza afirmacji

Historia emancypacji Afroamerykanów w ciągu ostatnich 40 lat osnuwa się wokół kilku kwestii. Najwięcej kontrowersji budzi akcja afirmatywna, czyli promowanie mniejszości etnicznych w firmach i na uczelniach. Ma ona wiele twarzy; najbardziej problematyczny jest system kwotowy, który zabezpiecza pewną ilość miejsc dla studentów-Czarnych (Afroamerykanie dostają w procesie przyjmowania na uniwersytet punkty za pochodzenie, co krzywdzi innych). Metoda ta ma etyczne uzasadnienie: społeczeństwo chce zadośćuczynić Murzynom za niewolnictwo i kilkadziesiąt lat następującej po nim dyskryminacji. Tyle że społeczna odpowiedzialność w tak dużym zakresie ignoruje jednostkowe prawa tych, którzy lepiej zdali egzamin, a z racji długu swych przodków muszą odstąpić komuś miejsce na uczelni.

Wszyscy pragnący rozwiązać ten dylemat zabrnęli w ślepy zaułek. Po pierwszych latach doświadczeń z wdrażaniem systemu kwotowego słuszność akcji afirmatywnej została zakwestionowana. W 1978 r. Sąd Najwyższy w orzeczeniu “Uniwersytet Kalifornijski versus Bakke" przyznał rację białemu chłopakowi, którego dwukrotnie nie przyjęto na medycynę. Sędziowie uznali, że w sytuacjach tak specyficznych jak egzaminy do szkoły kształcącej profesjonalistów jakiekolwiek kwoty są niesprawiedliwe, a liczyć powinien się jedynie talent i wyniki kandydata. Jednocześnie akcja afirmatywna została podtrzymana w procedurze naboru do college’u, czyli uczelni niższego szczebla, kształcącej absolwentów liceów bez określonego kierunku. Powstała dwuznaczność: maturzystów z mniejszości etnicznych wolno promować punktami za pochodzenie, a bakalarzy (BA, odpowiednik naszych licencjatów) - nie.

Następna znacząca sprawa miała miejsce w 1986 r.: Rada Edukacji z Jackson zdecydowała, że gdyby doszło do redukcji etatów w szkolnictwie, w pierwszej kolejności pracę utracą nauczyciele-Biali. Decyzję zaskarżono i Sąd Najwyższy uznał ją za niekonstytucyjną, gdyż dyskryminowała przypadkowe ofiary kryzysu społecznego, jakim jest bezrobocie.

W 2003 r. jak bumerang wrócił problem dwojakiego traktowania absolwentów ogólniaków i college’ów. W orzeczeniu dotyczącym systemu kwotowego na Uniwersytecie w Michigan Sąd Najwyższy zaprzeczył wyrokowi z 1978 r. i zupełnie zmienił sens akcji afirmatywnej: sędziowie stwierdzili, że w przypadkach tak zindywidualizowanych jak rekrutacja na studia profesjonalne (chodziło o wydział prawa), egzaminatorzy mogą brać pod uwagę różne czynniki, między innymi rasę kandydata. Oto, według orzeczenia, specyficzność amerykańskiego systemu szkolnictwa wyższego. Przy okazji tej samej sprawy sąd uznał jednak, że metoda przyjmowania na studia bakalarskie nie uwzględnia “indywidualnego traktowania", zatem kwoty w przyjmowaniu maturzystów do college’u są niesprawiedliwe. Po 25 latach proporcje się odwróciły.

Akcja afirmatywna promuje mniejszości etniczne, w tym Afroamerykanów, lecz działa jak topór obosieczny. Społeczeństwo amerykańskie wyrządza nim krzywdę nie tylko białej większości, ale i czarnej mniejszości. Zmarły przed dekadą neokonserwatywny krytyk kultury Christopher Lash w esejach zebranych w tomie “Bunt elit" odnosi się z rezerwą do systemu kwot. Wyraża pogląd, że akcja afirmatywna - pozwalając “dzieciom getta" na ukończenie prestiżowych szkół - “wyrywa" je z ich etnicznej społeczności. Młodzi robią kariery i upodabniają się do Białych, zapominając o korzeniach. Czarna wspólnota na tym traci, gdyż jej diamenty po oszlifowaniu przestają się z nią identyfikować. Taki osąd sprawy ma jednak drugą, mroczniejszą stronę. Autor “Buntu elit", krytykując Afroamerykanów za przejmowanie tożsamości Białych, dokonuje rozróżnienia na dwie Ameryki podobnego do tego, które proponowali ekstremiści z “Czarnych Panter".

A jeśli USA pragną walczyć o jedność społeczeństwa, trzeba myślenie o nim usytuować w relacji do wspólnego dziedzictwa kulturowego, do tego początku, stanowiącego o sile amerykańskiej republiki. Tutaj myśl neokonserwatywna wychodzi naprzeciw. Wszystkie dzieci w szkole powinny czytać greckich filozofów i Szekspira, wszak ta literatura układa się w mozaikę cywilizacji, a wszystko inne w drugiej kolejności; hip-hop też, ale nie zamiast podstawowych lektur.

Żyć w "getcie"

Dziś ruch emancypacyjny przeżywa kryzys. Czarni czują się ignorowani, gdyż jak nikomu innemu utrudnia się im asymilację, a w uczuciu osaczenia zaczynają nienawidzić Białych i odcinać się od wszystkiego, co z nimi związane. Różnice między etnicznymi społecznościami zaczynają jaskrawieć. Oczywiście, rewolucja “politycznej poprawności" wyrzuciła ze słownika szereg pojęć uwłaczających mniejszościom (nie tylko rasowym). Ale za reformą języka nie poszły inne zmiany znoszące dyskryminację. Nowoczesny rasizm ujawnia się m.in. w systemie penitencjarnym i polityce bezpieczeństwa wewnętrznego.

Zaczęło się w latach 80., gdy wzrosła przestępczość w miejskich dzielnicach zamieszkiwanych przez Czarnych. Handel narkotykami, wojny gangów, rozboje - nowe etykietki przylgnęły do wchodzących w dorosłość czarnych chłopców. Wprowadzono surowe kary, które szybko nabrały rasistowskiego oblicza. Burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani wprowadził w latach 90. politykę “zero tolerancji" i “oczyścił" miasto z niepożądanych elementów. Skutkiem ubocznym było jednak stworzenie sita, szczególnie szczelnego na Afroamerykanów i Latynosów. Od czasów Giulianiego gapowicza wyprowadza się z metra skutego kajdankami i odwozi na posterunek radiowozem. Oczywiście, znacznie zmniejszyło to przestępczość, ale także zepchnęło Czarnych na krawędź. Nastolatek w Harlemie dorasta w atmosferze nienawiści, obowiązuje wobec niego zasada domniemania złej woli. Powszechna nieufność wobec Afroamerykanów prowadzi do społecznej alienacji.

Tak zasadnicze przedstawienie sprawy często budzi wątpliwość, czy jest rzetelne i czy nie ucieka się do rewolucyjnych emocji. Przemawiają jednak za nim liczby. Czarni stanowią 13 proc. społeczeństwa, tymczasem ponad połowa więźniów ma czarny kolor skóry. Dane Biura Statystyki Sprawiedliwości mówią, że 30 proc. Czarnych w wieku 20-29 lat weszło w konflikt z prawem i jest pod kuratelą władz. Badania sprzed ośmiu lat szacują, iż czarny 16-latek ma ponad 30 proc. szans na znalezienie się w więzieniu. Wszystko to skutkiem narodowej walki z narkotykami. Oczywiście Biali też je zażywają i nimi handlują. Tyle że Afroamerykanin ponosi proporcjonalnie większą odpowiedzialność niż biały nastolatek z zamożnej rodziny.

Grupa intelektualistów, wśród nich Noam Chomsky, wydała niedawno zbiór esejów “Prison Nation". Teza tej publikacji brzmi, że celem polityki więziennictwa jest ukrycie biedoty, wyrzucenie z powszechnej świadomości problemu ubożejącej i ulegającej coraz większej degeneracji ludności miejskich gett. Populistyczna “zasada odpowiedzialności", w myśl której najdrobniejsze przestępstwo jest surowo karane, prowadzi do pandemonium przemocy. Przypomina to fabułę “Nędzników" cytowanego kiedyś na forum Senatu Victora Hugo.

Cywilne konsekwencje upychania “kłopotliwych czarnych chłopców" w więzieniach są zatrważające, a powrót na łono społeczeństwa raz skazanego graniczy z cudem. Jego szansa na znalezienie pracy po zwolnieniu spada o połowę. Takie dane opublikowali naukowcy Harvarda po badaniach nad Narodowym Sondażem Szans Zatrudnienia. W kraju dumnym z otwartości i pełni możliwości ktoś, kto raz zbłądził, nie może wrócić do życia wśród ludzi.

Kryzys przywództwa

Afroamerykanie są pozbawieni przywództwa, które byłoby zdolne wymusić społeczną zmianę. Ostatnim wielkim liderem był Jesse Jackson: potrafił wspiąć się ponad problem rasowy i wystąpił jako rzecznik emancypacji w ogóle. Przedostał się do politycznej pierwszej ligi. Osiągnął w prawyborach poparcie 7 mln głosujących (ulegając ostatecznie Michaelowi Dukakisowi), wśród nich wielu Białych ze stanów takich jak Tennessee czy Karolina Południowa, gdzie Partia Demokratyczna uchodzi za dość konserwatywną.

Wielebny Alfred Sharpton z Nowego Jorku marzył o podobnym sukcesie. Zaczął od wyborów lokalnych, potem próbował sił w walce o fotel senatora. Trafił na pierwsze strony gazet, gdy kilkanaście lat temu interweniował w sprawie gwałtu, którego miała się dopuścić na czarnej dziewczynie grupa Białych. Okazało się, że do przestępstwa nie doszło. Sharpton i inni radykałowie posłużyli się manipulacją, chcąc dotrzeć do ludzi z “socjologiczną" prawdą o nieszczęśliwym losie czarnych kobiet. To, że dziewczynie nic się nie stało, nie zmieniało w ich opinii faktu, iż mogło się stać, bo podobne tragedie zdarzyły się wielokrotnie. Ale kłamstwo pozostaje kłamstwem i pastor stracił wiarygodność.

Problem przywództwa czarnej wspólnoty nie ogranicza się do kryzysu charakterów. Wśród wielu prądów uprawia się różne rodzaje polityki. Była senator z Illinois Carol Mosley Brown także próbowała sił w walce o demokratyczną nominację, zabrakło jej jednak siły osobowości. Radykalni intelektualiści typu Cornela Westa lub Michaela E. Dysona przerażają wizjami Malcolma X (odkurzonego z niepamięci dzięki kultowemu filmowi). Za nimi sytuuje się ekstremum kanonizujące kulturę “Czarnych Panter". W centrum jest NAACP kierowane przez Kweisiego Mfume, nie tak silne jak za czasów Bena Chavisa Muhammada. Kilkudziesięciu afroamerykańskich członków Izby Reprezentantów tworzy Czarny Konwentykiel, ciało polityczne bez istotniejszego znaczenia. Condoleezzę Rice bądź generała Powella trudno nazwać liderami etnicznymi.

Odpowiedzialna wolność

Publicystka Barbara Diggs-Brown napisała, że największy wysiłek społeczeństwa USA na drodze do równouprawnienia został uczyniony. “Teraz wszystko zależy od nich" - dodała, nakładając dalszą odpowiedzialność na Afroamerykanów.

Ale to nie takie proste. Rozdźwięk między tym, jak sprawy oceniają obserwatorzy często ograniczający się do “poprawnego" języka, a jak się miewają Czarni - rośnie. Czasami głos zabierają Afroamerykanie zadowoleni z własnej kariery i stwierdzają, że “ci, którym się nie udało, są sami sobie winni". Należy do nich najbardziej konserwatywny sędzia Sądu Najwyższego Clarence Thomas, zawsze głosujący przeciw akcji afirmatywnej, i popularny aktor Bill Cosby. Ten ostatni zabrał głos na temat kryzysu czarnej wspólnoty: “Armatki wodne zmiatały naszych ludzi walczących o prawa człowieka. A dziś dzieci chcą przerywać naukę? Okradać sklepy? Ludzie demonstrowali kiedyś, żeby zdobyć równy dostęp do edukacji, byli obrzucani kamieniami. A dziś mamy głąby, chodzące bez celu. Ludzie z biednych rodzin nie dorastają do odpowiedzialności. Nie wychowują swoich dzieci! Kupują im buty sportowe po 500 dolarów. A na podręczniki szkoda im 200 dolarów".

Cosby podzielił się swą nostalgią za czasami początku ruchu praw obywatelskich, ale w swym oskarżeniu ślepo wymierzył ciosy. Owe “dorastanie do odpowiedzialności" to zadanie trudne, lecz jeżeli się je dodatkowo komplikuje, staje się niemożliwe.

Amerykańskie społeczeństwo musiałoby jeszcze raz wejść na drogę zmiany. Każda dyskusja o transformacji wymaga zastanowienia się nad formą edukacji obywatelskiej. Nie jest sztuką wykształcić kilku profesjonalistów. Sztuką jest wychować nowe pokolenie w tradycji, przy poszanowaniu różnic. Możliwe, że nadzieją będzie generacja hip-hopu, pierwsza wychowana w zintegrowanych szkołach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2005