Wśród ludzi w drodze

08.04.2019

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA /
FOT. GRAŻYNA MAKARA /

Kryzys społecznego postrzegania duchownych (na który niektórzy duchowni swoją korporacyjną pychą albo, dla odmiany, maskowanym rozwagą tchórzostwem ciężko zapracowali) jest dla wielu powodem, by znów pytać o rolę, jaką w Kościele mogliby odgrywać świeccy. Wiele razy pisałem już o praktykowanym u nas „podhalańskim” modelu eklezjologii zakładającym, że Ewangelia jest w sensie dosłownym podręcznikiem hodowli: księża uwierzyli, że naprawdę są pasterzami, więc ich zadaniem jest latać za nami z kijem i zaganiać; my zaś uważamy się za owce, których aktywność ogranicza się do tego by (raz w tygodniu) beczeć i dawać się strzyc.

Tęsknota (i wołanie o ratunek), z jaką wielu z nas zwraca się dziś ku świeckim, nie może jednak ograniczyć się do pytania o to, w jakie nowe przyparafialne aktywności można by ich teraz ubrać. Czy oddać im do zarządzania kościelne finanse, budowy, szkoły, wydawnictwa? A może rozszerzyć grono lektorów, nadzwyczajnych szafarzy, uruchomić na serio diakonat stały? To wszystko ważne, ale ważniejsze dzieje się na innym poziomie. Obserwowany kryzys jest szansą nie tylko na reformę instytucjonalnego Kościoła. To okazja do tego, by przypomnieć sobie, jak fundamentalną rolę odgrywają w nim „zwykli” wierni (to zabawne i straszne, że trzeba nam o tym przypominać).

„Bez nich wyglądalibyśmy raczej głupio” – miał napisać o świeckich kard. John Henry Newman. Dopowiedzmy: w ogóle byście, drodzy księża, nie wyglądali – bo zwyczajnie by was nie było. W Kościele katolickim nie ma kapłańskich dynastii (jak to się czasem zdarza w Kościołach wschodnich, gdzie nie ma celibatu); tu ksiądz, zakonnik, zakonnica są dziećmi świeckich rodziców. A decyzji o wierze czy niewierze ludzie nie podejmują przecież wyłącznie na podstawie wizyt w punktach obsługi duszpasterskiej. Chrześcijaństwa nie przeżywa się tylko w przestrzeni wydzielonej parafialnym płotem. Chrześcijaństwo to pożywiający się Dobrą Nowiną w środku „całego świata” księgowi, sportsmenki, lekarki, piloci, gospodynie domowe, robotnicy. To ich życie, decyzje i słowa głoszą Ewangelię tam, gdzie nie dotrze żaden ksiądz czy inny oficjalny przedstawiciel. Nasza religia od samego początku tak właśnie była pomyślana. Jezus nie miał siedziby swojego ruchu, w której w godzinach urzędowych uzdrawiał i katechizował. On i jego uczniowie ciągle byli w drodze, docierali do ludzi tam, gdzie ci byli. Nie ograniczali się do komunikatu: „Jak chcecie, to sobie przyjdźcie”.

Kościół instytucjonalny i dziś nie ma więc prawa się „ustacjonarniać”. Winien to być rzutki, mobilny zespół obsługi ludzi będących w drodze. W niebie nie będzie sanatoriów o podwyższonym standardzie „tylko dla księży”. Chrystusowe kapłaństwo – w które włączony zostaje przez pomazanie krzyżmem każdy ochrzczony – wypełni się tam we wszystkich.

Powtarzam to do znudzenia: znam w tym moim Kościele dziesiątki wspaniałych duchownych. Znam też i takich, którzy ludzi na potęgę od Kościoła odpychają. W ostatnich miesiącach coraz częściej doświadczam jednak (albo dopiero teraz umiem to zauważyć), jak genialnie Ewangelię głoszą mi czasem ludzie, z którymi kręcę się poza świątynią, wokół spraw codziennego dnia. Mam znajomego przedsiębiorcę. To jedyny mój znajomy przy poważnych pieniądzach (a mam ich więcej niż paru), który zamiast tworzyć karkołomne konstrukcje dowodzące, że „Jezus chce, by twój portfel był zbawiony”, naprawdę wie, że wszystko, co ma, to „zasoby powierzone”. Więc zamiast kupować bentleye i jachty, rozdaje je na prawo i lewo parafiom, artystom, potrzebującym jałmużny ludziom, dzięki czemu kiedyś nie będzie może najbogatszy na całym cmentarzu, ale zostawi po sobie pamięć dobrego człowieka. Choć on deklaruje, że przyjdzie w tym roku na moje rekolekcje, dla mnie rekolekcjami jest każda kawa z nim, wspólne odkrywanie wartości drogi (a nie tylko celu), dzielenie się świadomością doświadczanego każdego dnia – czy droga wiedzie akurat pod górkę, czy z górki – błogosławieństwa. Podobnie jak nie zgodzi się nigdy na występ na liście najbogatszych, tak nigdy nie uzna się za ewangeliczny autorytet, choć dla mnie jest nim jak mało kto. Polscy biskupi nauczyli mnie nie potrzebować biskupów. Jaką radością jest jednak dla mnie bycie w tym samym Kościele co ów świecki człowiek, który nauczył mnie więcej niż wszystkie listy pasterskie, jakie słyszałem w życiu!

W tym samym tygodniu spotykam się z lekarzem, profesorem, który kiedyś pomógł mi w leczeniu spustoszeń spowodowanych przez przywiezionego z Afryki pierwotniaka, i do którego muszę się zgłaszać na kontrolę. Precyzyjniej: to jedyne kontrole, na które chcę się zgłaszać, bo wiem, że znów usiądziemy w gabinecie i przez godzinę będziemy dyskutować o Jezusie, którym mój znajomy (zgadaliśmy się o tym na pierwszej wizycie) zafascynowany jest bardziej ode mnie. Chrześcijański radykalizm jest dla niego tożsamy z tym twardym, życiowym. Za każdym razem konstruktywnie się wstydzę słuchając, jak z zapałem mówi mi o konkrecie, jakim jest wybór Jezusa; albo o tym, że ad mortem defeacatam możesz debatować o „chrześcijańskich wartościach”, ale kiedy odpowiesz na wezwanie „Idź za mną”, nie możesz trochę tą drogą iść, a trochę nie iść. Widzę, jak rozmawia z pacjentami. To nie jest lekarz, który jest chrześcijaninem – to chrześcijanin, który jest lekarzem. Znowu, jak z owym przedsiębiorcą, robimy inwentaryzację codziennych cudów, konstatujemy, że choć modlimy się „przyjdź Królestwo Twoje”, ono nie przychodzi, bo ani Boga nie słuchamy, ani siebie – więc co się dziwić, że mamy tu piekło zamiast jedności.

Kardynał. Siostra zakonna. Bezdomny. Inny profesor, tym razem neurochirurg. Nauczycielka. Architekt. Sprzedawca samochodów. Pielęgniarka. W tym Wielkim Poście w ramach odświeżających duszę ćwiczeń raz w tygodniu przeglądam listę kontaktów w telefonie, z wdzięcznością uświadamiając sobie, ilu nauczycieli wiary dobry Bóg porozstawiał obok mnie, pozwolił mi dzielić z nimi czas i drogę. Byłbym niespełna umysłu, gdybym narzekał na to, że w chrystusowym Kościele nie głosi mi się Ewangelii, że Duch Święty nie działa w nim przez swoich ludzi, że ogień gaśnie. Nie gaśnie. Po prostu pali się też w innym miejscu niż to, na które przyzwyczailiśmy się gapić. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2019