Wojna futbolowa

Obaj u boku legendarnego Górskiego, obaj z zasługami, obaj – mimo niemal 80 lat – do dziś nie mogą żyć bez piłki. Ale siebie nawzajem Jacek Gmoch i Andrzej Strejlau tolerują z najwyższym trudem.

17.12.2018

Czyta się kilka minut

Andrzej Strejlau i Jacek Gmoch / ANDRZEJ STAWIŃSKI / REPORTER // MAŁGORZATA KUJAWKA / AGENCJA GAZETA
Andrzej Strejlau i Jacek Gmoch / ANDRZEJ STAWIŃSKI / REPORTER // MAŁGORZATA KUJAWKA / AGENCJA GAZETA

Na telefoniczną rozmowę (o spotkaniu nie ma mowy – ma napięty kalendarz) z Andrzejem Strejlauem czekam długo. Gdy wreszcie do niej dochodzi, słyszę o dziesięciu zaplanowanych „ewentualnie” minutach, a chwilę później, że liczba 10 ma charakter hipotetyczny, gdyż trener rozmową „na zaproponowany temat” nie jest zainteresowany (choć nie zdążyłem zaproponować tematu).

Jacek Gmoch, owszem, na rozmowę się godzi. A nawet uraczy dwugodzinną opowieścią przy stoliku w restauracji warszawskiego Sheratonu, gdzie zwykł ostatnio przesiadywać. Ale na temat sporu ze Strejlauem wyda tylko kilkuminutowe oświadczenie.

Włodzimierz Lubański (legenda, podopieczny obu trenerów) wypowie się chętnie, ale niekoniecznie o ich sporze. Zbigniew Boniek (też legenda, też podopieczny obu) rozmowy odmówi, gdy tylko usłyszy, o co chodzi.

Jerzy Chromik, znany dziennikarz sportowy i również dobry znajomy obu trenerów, wydał właśnie książkę „On, Strejlau”. „Świadków tamtych pięknych piłkarskich czasów mamy już tylko dwóch. Niestety, skłóconych. A idealny byłby zapis w układzie 50/50. (...) Nie udało mi się jednak nakłonić ich do wspólnej encyklopedii – »Trzy ćwiartki wieku przy piłce«. No to mamy, to co mamy” – napisał we wstępie, mając na myśli dwie osobne książki trenerów (druga to „Najlepszy trener na świecie” – wywiad, który przeprowadzili z Gmochem Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke).

Pojedynek Gmoch–Strejlau A.D. 2018: współczesna odsłona trwającej od dekad rywalizacji; dogrywka meczu podwyższonego ryzyka.

KWADRANS I: kariery kontra kontuzje

Wstępna jego faza odbywa się w czasach, gdy nie wiedzą o swoim istnieniu. Gmoch (rocznik 1939) w latach 50. jest piłkarzem Znicza Pruszków, skąd trafi do Legii Warszawa. Strejlau (1940) w tym samym mniej więcej czasie przechodzi ze stołecznego AZS AWF do Gwardii.

Ich kariery zostaną przerwane przez kontuzje. Gmoch w 1968 r. kończy po kilku minutach grę w nieoficjalnym meczu kadry z pogruchotaną nogą. Strejlau żegna się z marzeniami o wielkiej piłce, zanim sprawdzi, czy się do niej nadaje. Rozgrywa jedynie półtora meczu w prowadzonej przez młodego Kazimierza Górskiego pierwszoligowej Gwardii, gdy ponownie odzywa się choroba kręgosłupa.

Gdy pytam Chromika, a także Stefana Szczepłka, innego z wąskiego grona dziennikarzy pamiętających lata 70. (i dobrego znajomego trenerów), jaki jest sportowy bilans Gmocha i Strejlaua, odpowiadają: nieporównywalny, na korzyść pierwszego. Ale dodają: młody piłkarz Gwardii świetnie rokował.

Szczepłek: – Gdyby w tamtych czasach stanęli naprzeciw siebie i zagrali jeden na jeden, wynik nie byłby pewny. Gdy kadra, ze Strejlauem już jako asystentem Górskiego, trenowała przed mistrzostwami w 1974 r., i przyłączył się on do ćwiczeń piłkarzy, bo brakowało jednej osoby, zagraniczni dziennikarze wpadali w popłoch: „Co to za zawodnik, my go w ogóle nie mamy na liście!”. Techniczny brylant.

Mimo że Gmoch może pochwalić się porządnym piłkarskim CV, obiegowa ocena tego dorobku nigdy jego samego nie zadowalała. Gdy Interpress wydał przed mistrzostwami świata w 1978 r. folder z sylwetkami piłkarzy i członków sztabu, a o Gmochu napisano, że „nie był wielkim talentem”, uznał ocenę za krzywdzącą.

– W ogóle nie wolno było nam pisać źle o trenerze i reprezentacji. Cały pierwszy nakład folderu poszedł na przemiał! – wspomina ze śmiechem Szczepłek. A sam Gmoch, pytany o to w książce, nie wypiera się interwencji („To był paszkwil! (...) Jak można w taki sposób mówić o trenerze kadry narodowej?!”).

Szczepłek przytacza jeszcze inną anegdotę: – Jako młody dziennikarz napisałem w „Piłce Nożnej” tekst o Ryszardzie Szymczaku, mistrzu olimpijskim z 1972 r. A że zarówno on, jak ówczesny współpracownik Górskiego byli ze Znicza Pruszków, wymyśliłem tytuł: „Klub Szymczaka i Gmocha”. Pojawiam się w PZPN, a Jacek wypala: „Dlaczego »Szymczaka i Gmocha«, a nie odwrotnie?! Jak ja grałem w Zniczu, Szymczak ganiał za orkiestrą w majtkach!”.

Pasja

Naprawdę nie trzeba się wysilać, by odnaleźć punkty styczne.

– Widział pan kiedyś trenera Strejlaua na żywo? – pyta Jerzy Chromik. – Andrzej jest jeszcze szybszy w ruchach, gestykulacji niż Gmoch. Obaj byliby w stanie przewrócić stojącą przed panem szklankę. I to niekoniecznie w fazie sporu.

– A w fazie sporu? – pytam Chromika.

– Mogliby sobie skoczyć do gardeł.

To jeden z zabawniejszych wątków książki „On, Strejlau”, w której Chromik próbuje wyjść poza futbol. Gdy pyta swojego rozmówcę o jedno z łotewskich miast, nawiązując do rodzinnych korzeni Strejlaua, ten odpowiada: „Nie byłem, bo nie grałem z Łotwą na wyjeździe, tylko w Iławie. Było 1:0 po golu Mielcarskiego”.

O pasję, która zawłaszcza inne sfery życia, pytam też Gmocha: – Mój dzień zaczyna się od przeglądania sieci: Facebook, Twitter, portale. Oczywiście pod kątem piłki – przyznaje.

– W książce powiedział pan, że dla piłki byłby skłonny zrobić wszystko, poza morderstwem – przypominam.

– Trochę mnie sprowokowali – śmieje się Gmoch. – Ale na pewno zrobiłbym wiele.

W książce uznał śmierć na ławce trenerskiej za najpiękniejszy wariant końca. Ośmielony tą opinią, pytam Gmocha o jego wizję śmierci idealnej: – Polska gra finał mistrzostw świata, ja na ławce – odpowiada. – Jest 0:0, ostatnie minuty, sędzia dyktuje karnego. A my go wykorzystujemy.

KWADRANS II: prekursor kontra warsztatowiec

Główna myśl oświadczenia trenera Gmocha dotycząca trenera Strejlaua brzmi następująco: „Między nami nie ma konfliktu. Są tylko dwie kwestie do wyjaśnienia”.

Kwestia pierwsza dotyczy uczestnictwa Strejlaua w igrzyskach z 1972 r.: – Stwierdził kiedyś, że był wówczas asystentem Kazimierza Górskiego. Nie był, i powinien to sprostować – uważa Jacek Gmoch.

Chromik: – Andrzej nie uważa, że był oficjalnym asystentem, ale że został wysłany jako obserwator. Zbierał informacje, analizował, a odpowiedź na pytanie, czy to się przyczyniło do sukcesu reprezentacji, jest jak wiele elementów ich sporu nierozstrzygalna.

Kwestia druga: – Strejlau znalazł się na tzw. liście Wildsteina. Wiem, że to niczego nie rozstrzyga, ale każdy może poprosić w IPN-ie o swoją teczkę, a następnie ją upublicznić – mówi Gmoch.

„Gmoch twierdzi, że ma status pokrzywdzonego, a ty nie wiadomo jaki...” – zagaja w rozmowie ze Strejlauem Chromik. „Pokrzywdzonego przez PRL i przewodnią siłę narodu? Taki pokrzywdzony, że po rezygnacji Kazimierza Górskiego powierzono mu reprezentację Polski w 1976 r.? Na ładne oczy?” – ripostuje Strejlau.

Główna odsłona ich rozgrywki odbywa się jednak wokół murawy w latach 70. Dekadzie szczególnej: na przestrzeni ledwie sześciu lat polska piłka zdobyła olimpijskie złoto, trzecie miejsce na mistrzostwach świata w RFN, srebro na kolejnych igrzyskach. Na mun­dial w Argentynie jechała jako jeden z faworytów.

Do większości tych sukcesów przyczyniają się obaj, zaciekle przy tym rywalizując: – Autokar wiezie reprezentację na jeden z meczów kontrolnych, Gmoch i Strejlau po bokach, zaczynają ożywioną rozmowę przechodzącą w ostry spór, Górski w środku – przytacza zdarzenie z lat 70. Jerzy Chromik. – Gdy dwaj „synkowie” się kłócą, „tata” się nie wtrąca. Przeciwnie: zaciera ręce.

– Kariera trenerska Gmocha, mimo że studiował na politechnice, była przedłużeniem tej piłkarskiej – mówi Szczepłek. – Strejlau uczył się fachu na AWF. W latach 70. istniał wyraźny konflikt między trenerami, którzy wcześniej byli graczami, a tymi, którzy karier piłkarskich nie zrobili, za to mieli solidne przygotowanie teoretyczne. Jedni drugich nie znosili.

– Strejlau był warsztatowcem, a Gmoch musiał się mocno postarać, by zdobyć papiery trenerskie – dodaje Chromik. – I znalazł niszę: prowadzenie banku informacji o rywalach. Robił to dobrze, nikt tego nie kwestionuje.


Czytaj także: Naszym przyjacielem jest - Marek Bieńczyk o Kazimierzu Górskim


Warto pokazać kontekst. Piłka lat 70. i ta dzisiejsza to niemal dwie dyscypliny: tamta była wolna od dyktatu technologii i statystyk. Młody inżynier próbujący wprowadzić do niej uporządkowany system analizy musiał się jawić jako ekscentryk. Gmoch stosuje nawet elementy białego wywiadu. Sprowadza gazety sportowe ze świata, by na ich podstawie budować profil przeciwników: – Raz dałem na bramę uniwersytetu ogłoszenie, że potrzebuję językowców do tłumaczenia – opowiada. – Efekt? Do biura ustawiły się kolejki, a koledzy przez kilka dni mnie przeklinali, bo nie dało się pracować!

Pamięć

Po co im właściwie miejsce na księgarskich półkach w sąsiedztwie kleconych ad hoc biografii-hagiografii 30-letnich piłkarzy?

– Jak człowiek patrzy na życie z perspektywy 80 lat, to emocje są już mniejsze i łatwiej o dystans – mówi Gmoch. – Zgodziłem się na książkę, bo nazwisko jest ważne: żeby pozostało czyste, i żeby rodzina, wnuki, przyjaciele mieli się czym chwalić – przyznaje.

Andrzej Strejlau swoje motywy definiuje podobnie: chciał domknąć własną historię.

– Menedżerowie własnych nazwisk – mówi o obu Jerzy Chromik.

Jeśli tak, to wystarczająco rozumni, by jako partnerów do rozmowy nie dobrać bezkrytycznych chwalców: tak Chromik, jak i Bartosiak z Klinkem porywają się na pytania niewygodne. Pierwszy na zastrzeżenia Strejlaua, że nie chce rozmawiać o Gmochu, wypala: „Musisz”. Skłania go też do wyznań dotyczących kosztów piłkarskiej kariery („Jestem pełen win, ale na fotografiach rodzinnych udaję, że nic się nie stało. Mówię cheese i wszyscy się uśmiechają”).

Ale i Gmocha – mającego w środowisku opinię człowieka odpornego na pokusę samokrytyki – udaje się zmusić do wyznań zaskakujących.

– Przyznaje pan w książce, że był konformistą – zauważam.

– A nawet dodaję, że oportunistą też! Zapisałem się przecież do partii.

– Wszystko, by zostać selekcjonerem?

– Żyliśmy w pewnych uwarunkowaniach. W swoim najlepszym wieku chciałem się zrealizować. Jak miałem to zrobić? Uciec za granicę? Proszę też pamiętać, że wcześnie, bo w wieku 21 lat, założyłem rodzinę. Nie mogłem działać sam. Choć muszę dodać: władza mnie potrzebowała, bo stworzyliśmy całą koncepcję poprawy polskiej piłki. Mój tata zostawił mi dewizę: jak będziesz umiał, to będziesz potrzebny. Byłem potrzebny.

Do samokrytyki sportowej trenera namówić jednak trudno: – Wie pan, dlaczego nie ma związku zawodowego trenerów? Bo każdy z nas uważa, że jest najlepszy na świecie – mówi autor „Najlepszego trenera na świecie”.

KWADRANS III: selekcjoner i asystent

Rok 1976: gdy z reprezentacją żegna się Kazimierz Górski, wśród kandydatów do schedy po nim są Gmoch i Strejlau.

– Byli jak dwaj kawalerowie walczący o pannę – mówi Jerzy Chromik.

Pada na Gmocha. Dziś to kolejny punkt zapalny. Wedle Strejlaua Gmoch zostać selekcjonerem nie tylko chciał, ale też „robił wszystko, aby być następcą Kazia. Nie zaniedbał żadnego szczegółu. I partia się do niego uśmiechnęła”. Gmoch sugeruje, że Strejlau dostał przed nim propozycję, ale i on, i inni kandydaci bali się ryzyka.

A jednak Gmoch zabiera Strejlaua na mundial do Argentyny – jako swojego asystenta. Tyle że starania obu wielkiego efektu nie przynoszą: Polska odpada w ćwierćfinałach, a sam selekcjoner dorabia się reputacji antytezy pojednawczego Górskiego.

– Atmosfera była tak fatalna, że nie wspominam tamtego czasu miło – mówi mi Włodzimierz Lubański. – Wiele było nieporozumień niezależnych od trenera, ale też zespół nie był pod kontrolą, za co odpowiada przecież szkoleniowiec.

Zadra

– Powstało przekonanie, które przeniosło się potem na kolejne pokolenia, że myśmy do Argentyny jechali po sukces. Wie pan, w Grecji jest takie powiedzenie: nie ma co się bić ze skałą. W kółko się powtarza, że miałem lepszą drużynę od Kazimierza Górskiego, a nic nie zrobiłem. Piąte miejsce w Argentynie było sukcesem. Miałem tych samych co Górski piłkarzy, tyle że starszych. Choć obok starych wyg miałem też młode wilczki, dzięki czemu mogłem wprowadzić element rywalizacji – mówi Gmoch.

– Oczekiwanie złota było uzasadnione. To Gmoch swoimi decyzjami, skłóceniem ludzi, doprowadził do takiego, a nie innego końca. W przegranym meczu z Brazylią zdecydował się na przedziwną taktykę, z Lubańskim na ławce rezerwowych. Z drugiej strony przekonuje mnie argument Gmocha, że innego decydującego meczu, z Argentyną, nikt by nie wygrał – ocenia Szczepłek, nawiązując do sędziego faworyzującego w tamtej potyczce gospodarzy.

Strejlau swoją szansę na sukces z reprezentacją dostanie w 1989 r. Ale nie zakwalifikuje się do żadnej mistrzowskiej imprezy. Szczepłek: – Jako trener był wyjątkowy, choć ironia polega na tym, że niewiele osiągnął. Pamiętajmy jednak: rok 1989 był czasem przełomu – piłkarze zaczęli wyjeżdżać za granicę, mieli już inną skalę wartości.

KWADRANS IV I V: banita kontra wzór

Zanim Strejlau dostanie swoją szansę, trwają lata 80., które znowu w zaskakujący sposób łączą trenerów. Obaj podążają drogą wyznaczoną przez Górskiego – lądują w Grecji. Gmoch jako pierwszy, jego niedawny asystent pięć lat później.

Strejlau zostanie jednak na obczyźnie tylko nieco ponad dwa lata, by w 1987 r. trafić na ławkę trenerską Legii (z tego okresu pochodzą dwa z nielicznych jego sukcesów: puchar Grecji i Polski), a następnie reprezentacji.

Gmoch popracuje w greckich i cypryjskich klubach ponad 20 lat. W Polsce w tym czasie jest banitą: wyjechał w cieniu podejrzeń o udział w zdefraudowaniu w 1978 r. przeznaczonych dla piłkarzy pieniędzy (jak tłumaczy, przejęła je związkowa centrala). W Grecji dorabia się reputacji trenerskiego geniusza.

Strejlau tymczasem kończy przygodę z reprezentacją, później grzęźnie w polskiej, ligowej rzeczywistości, by karierę zwieńczyć kontraktem w lidze chińskiej. Ale dożywotni tytuł do chwały da mu coś innego: gdy w polskiej lidze zaczynają wychodzić na jaw korupcyjne szwindle na przemysłową skalę, okazuje się, że on – jako jeden z niewielu – nie splamił się nigdy kupczeniem meczami.

Szczepłek: – Andrzej do dziś, zasłużenie, uchodzi za jedną z niewielu postaci w polskiej piłce absolutnie kryształowych.

Wstrząs

– Pamięta pan, jak w książce odpowiada na pytanie, co głównie zawdzięcza Kazimierzowi Górskiemu? – pytam Jacka Gmocha.

– Oczywiście: konformizm – odpowiada bez wahania. – Ale konformizm w dobrym tego słowa znaczeniu! Chodzi mi o umiejętność dostosowania się do ludzi, wyczucia ich. O samokontrolę, emocjonalną inteligencję, i wyniesioną z czasów wojny umiejętność przeżycia. Pan Kazimierz był człowiekiem zgody. Good guy.

Przyznać wypada: dziś i tak waży słowa. W 2010 r. udzielił wywiadu „Przeglądowi Sportowemu”: „Prawda jest taka, że to ja razem z matematykiem i informatykiem stworzyłem (...) koncepcję rozwoju polskiej piłki i to jej zawdzięczamy wszystkie sukcesy w latach 1972-86. To ja naprawdę byłem drugim trenerem w 1974 r., bo ten formalnie drugi był tylko fasadą” – mówił, wywołując wstrząs, a w relacjach ze Strejlauem ostateczny krach. „Chamstwo, tupet, bezczelność i zakłamanie pana Gmocha osiągnęły pułap, wobec którego musimy zareagować tak ostro, jak nigdy wcześniej” – napisało w odpowiedzi dziesięciu piłkarzy Orłów Górskiego. Gdy proszę jednego z nich, Lubańskiego, o komentarz, mówi krótko: – Podpisałem się pod listem i tego nie żałuję. Powiem tylko jedno: sukcesy lat 70. zawdzięczamy Kazimierzowi Górskiemu.

KWADRANS VI: strzałki kontra tweety

W ostatniej dekadzie los znów ich kojarzy, jakby mieli w ten sposób pokutować za wzajemne przewiny: obu do komentowania wydarzeń piłkarskich zaprzęgają stacje telewizyjne. I obaj wnoszą do nich niedający się skopiować koloryt.

Gmoch – poza fachowością – charyzmę, humor i językowe ekscesy („Pan Ładny to niech sobie chodzi po wybiegach, a nie gra w piłkę”). No i kłębowisko nie do końca dla przeciętnego kibica zrozumiałych strzałek, rysowanych na ekranie, dzięki którym dorobił się internetowych memów oraz parodii.

Strejlau: analityczny chłód w czasach, gdy piłkarski komentarz zsuwa się do poziomu emocji i plotki. Choć sławy na podobieństwo Gmochowych strzałek przysparza Strejlauowi... Twitter, do którego przekonał go współautor książki i którym trener posługuje się z szybkością równą jego gestykulacji.

DOGRYWKA

Jeśli ich sześć „kwadransów” uznać za mecz, książki można wziąć za dogrywkę. Choć bilansu ludzi, którzy tak wiele przeżyli, nie da się sprowadzić do cyferek ze stadionowej tablicy świetlnej (oczywiście Gmoch osiągnął jako trener znacznie więcej). Jeśli już, to do wysokiego bramkowego remisu, na który zresztą żaden z nich by się nie zgodził. Może i dobrze: choć razem skończą wkrótce 160 lat, nie wyglądają, jakby mieli zaraz zejść z boiska. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018