Naszym przyjacielem jest

Wyłuskiwanie tego brylantu z obroży PRL-u odbywa się bez najmniejszej trudności. Górski pozostaje poza wszelkim rozliczeniem, jak mało kto, może nikt. Okazał się najlepszą arką przymierza między nowymi a dawnymi laty; na brzegu jego osoby fale politycznych sporów rozbijają się szybko i potulnie.

30.05.2006

Czyta się kilka minut

Kazimierz Górski z Robertem Gadochą o Andrzejem Szarmachem /fot. W. Klag /visavis.pl /
Kazimierz Górski z Robertem Gadochą o Andrzejem Szarmachem /fot. W. Klag /visavis.pl /

Każdy urodzony przed rokiem mniej więcej 1965 ma o tamtym jesiennym wieczorze swoją mityczną opowieść. Jedną z tych opowieści, które utrzymują naród we wspólnocie, leczą lub haratają mu podświadomość, usensowniają przypadkową na co dzień obecność między Tatrami a Bałtykiem. Opowieść o meczu na Wembley (powinno się je wszystkie spisać, póki my żyjemy) należy do tego samego muzeum polskiej wyobraźni, co sny o Niemcach (jakiś czas temu nas opuściły) czy wspomnienia o nocy 13 grudnia. Tyle że wówczas udało się wnieść do zbiorów upojenie, nie koszmar. Dzięki naszym chłopakom! Złotej Jedenastce!

Pod brzuchem Shiltona

Moja opowieść podobna jest do każdej innej, różni się paroma szczegółami. Siedzimy bez słowa z ojcem (bez ojca, wiadomo, w tej części Europy nie ma mitycznych opowieści, zwłaszcza o piłce), siedzimy przed telewizorem Rubin, śmiertelnie skłóceni. Bo coś tam, pewnie znowu nie poszedłem do fryzjera, milczenie do szpiku kości. Grają hymn, wstajemy, a jakże, ojciec zawsze kazał wstawać, choć sami w pokoju, siadamy, cisza. Mecz się toczy, ojciec pojękuje, ja pokrzykuję, i odwrotnie, ojciec wrzeszczy, ja piszczę, lecz każdy do siebie, wojna trwa. I nagle ta bramka, Domarski Shiltonowi pod brzuchem, rzucamy się sobie w ramiona, ściskamy, potem końcowy gwizdek, skaczemy razem po pokoju, obejmujemy; mogę już nie chodzić do fryzjera. Zebrało się tyle radości, że nie wiadomo, co z tym zrobić, słyszymy krzyki, ciągnę ojca na ulicę, Grochowską idą młodzieńcy, w moim wieku, dołączamy, pierwsza w życiu manifestacja, hasła, śpiewy. Ojciec najpierw nieśmiały (przedwojenna kindersztuba), idzie niepewnie, dorosły wśród smarkaczy, i nagle jak nie huknie razem ze wszystkimi: "Kazimierz Górski naszym przyjacielem jest, Kazimierz Górski naszym przyjacielem jest, Kazimierz Górski naszym przyjacielem jest, jego duch żyje pośród nas!".

Niezłe były czasy, chamstwo dopiero zaczynało przenikać na stadiony, na Łazienkowskiej śpiewano jeszcze kuplety typu: "Nowak Tadeusz to Legii jest Prometeusz", co zakładało minimum odbytych lektur, nie trzeba było, tak jak dzisiaj, dokonywać chirurgicznego cięcia w sumieniu, oddzielać piękna piłki od bandyckiej otoczki. Niezłe były czasy, czasy przełomów, trochę starego, trochę nowego, dla Górskiego dobra mieszanka. Nastał, gdy w futbolu technologia przygotowań, treningu, śrubowania wydajności nie zdążyła jeszcze kompletnie wyrugować improwizacji, chałupnictwa, w razie czego dawało się nadrabiać sprytem, chwytem, gacie podwiązać sznurkiem. Charaktery nie były jeszcze tak sformatowane jak dzisiaj, transfery - przekleństwo obecnego futbolu - nie robiły z psychiki sitka, można było w większym stopniu stawiać na podmiot niż na mięśnie i wydolność.

Swojska klasa

Wszystkie: dokumentalne i obiegowe opinie o Górskim podkreślają jego działania intuicyjno-duchowe. Tam, gdzie Gmoch będzie później rysował schematy, krzyżował linie jak w grze w kartofla, przesuwał stopera na prawe skrzydło (im mądrzej, tym głupiej), on miał mówić: "do przodu panowie, bardziej do przodu, i trochę się przyłożyć. I w ogóle głowa do góry, wygramy ten mecz, co mamy nie wygrać!". Prawda to czy nie, ogromna przesada czy małe uproszczenie, w naszym zbiorowym wizerunku Górskiego i tak przeważa strona, by tak rzec, sielska: połączenie geniuszu i prostoty, naiwności i skuteczności, dobroci i nieskomplikowania. Mimo wspaniałych bramek Deyny i Szarmacha później na mistrzostwach, to może właśnie bramka Domarskiego w meczu najważniejszym, dla mitu założycielskim, stała się obrazem tamtych dni: golem-nikiforem, strzałem normalnie nie do wyobrażenia, a jednak dziwnym trafem nieobronionym. Domarski strzelił, do siatki trafiła cała Polska: trochę sposobem, trochę pod spodem, jak to my.

Aby mit Górskiego powstał, musiały znaleźć się w nim powszechnie rozpoznawane i akceptowalne elementy charakteru narodowego: coś z Kargula i Pawlaka, coś ludowego, nie intelektualnego, tautologicznie swojskiego, ale obdarzonego klasą. Porywającego mądrością, do której się dochodzi na chłopski rozum, przez własne doświadczenie, instynktownym wniknięciem w materię życia. Górski był dla mas tym, czym góral dla księdza profesora Tischnera, skarbnicą wiedzy bezpośredniej, tyle że z większym wkładem śmieszności. Z Górskiego śmialiśmy się wszyscy, nigdy złośliwie. Miał odpuszczone, z góry, od razu, z powodu sukcesów rzecz jasna, ale też z jednego, prostego względu: nie kombinował. To Polak odczuł natychmiast i to potrafił docenić. W kraju zawodowej kombinerki był tym, kim chciałoby się być, ba, byłoby się, gdyby nie to, że trzeba jakoś żyć, czyli kombinować. Mówił tak charakterystycznie, że nie dało się go nie parodiować - ale nie przedrzeźniało się, jak w przypadku kolejnych trenerów, beztroskich bez wyjątku krasomówców aż do milczącego drwala Janasa. Słyszałem fantastyczne de imitatione Górski; absolutnym mistrzem w materii jest Jerzy Illg. Mistrzem nie tylko dlatego, że odtwarzał znakomicie tembr głosu i intonację (z najsłynniejszym "mi sia wydaji" na czele), lecz dlatego, że mówił Górskim, to znaczy wytwarzał zdania górskoidalne, takie, których sam Górski nigdy by nie powiedział, ale które należały do logiki jego mowy.

Górski i Pseudo-Górski

Ilość nie tylko sentencji i "aforyzmów" Trenera, lecz apokryfów, jakie pojawiły się w sieci w dniu Jego śmierci, świadczy o lingwistycznym fenomenie społecznym, który powstał na podstawie języka Górskiego, podobnie jak, toutes proportions gardées, w przypadku "Rejsu" Piwowskiego. Każdy ma swoje ulubione powiedzenie, ja lubię "No mi sia wydaji, że jak Legia nie strzeli drugi bramki, to nie strzeli i trzecij", choć nie wiem, czy jest to cytat autentyczny, czy właśnie apokryf. Wszystkie te wydobyte i utrwalone na wieczność zdania i uwagi Górskiego i Pseudo-Górskiego łączy szczególna oczywistość przekazywanej myśli, konstatacja ewidentnego stanu rzeczy, ontologii prostej jak drut. Ich urok polega na tym, że mają jednak lub zdają się mieć podwójne dno. Doprowadzając ad absurdum niektóre spostrzeżenia na temat futbolu ("mecz wygra ta drużyna, która strzeli jedną bramkę więcej"), wszystko ośmieszają, a już zwłaszcza dociekliwych komentatorów. Jest w nich coś ze Szwejka, potwierdza się rzecz, żeby jej zaprzeczyć, a wszystko znaczy: dajcie spokój, panowie dziennikarze, głupi jesteście jeden bardziej od drugiego. Dla słuchaczy jest też w nich coś z języka Pytii, pozornie prostego, lecz kryjącego głębię, tajemnicę; kiedy Pytia twierdzi, że po dniu zapada noc, sens jej słów jest mniej oczywisty, niż mogłoby się wydawać. Futbol: "piłka jest okrągła, a bramki są dwie". Tak, z pewnością. No ale przemyślmy to zdanie do końca. Nie mówi przypadkiem czegoś więcej?

Z pewnością między trenerem Złotej Drużyny a Autorytetem z lat następnych jest spora różnica; Górski późniejszy jest nieco inny. Zmieniono mu gatunek: odebrano mu dramatyzm, przeniesiono go w stronę komedii, posadzono na tronie, zamiast berła wtykano mikrofon, niech gada na pokaz, zbędny król w republice kolesiów. Odzyskiwał formę, kiedy mógł zrzędzić, komentować jakiś mecz, najlepiej przegrany, a nie pod okiem prezesa charakteryzować sytuację ogólną polskiego futbolu czy odpowiadać na pytanie: co słychać, panie Kazimierzu?

Jak Kordian?

Przyniósł radość zwycięstwem na olimpiadzie, awansem do mistrzostw świata, samymi mistrzostwami, ale uczestniczył w czymś, co w mym odczuciu było dramatem. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, jak wielkim dramatem. Dzisiaj, po latach, widać coraz bardziej, że w 1974 roku trafiła się jedna na dziesięć, gdzie tam, na dwadzieścia pokoleń szansa na zdobycie mistrzostwa świata. Moim zdaniem do dzisiaj liżemy rany, ja przynajmniej poczucie straty mam nadal ogromne i w gruncie rzeczy o tamtych mistrzostwach myślę paradoksalnie z pewnym lękiem i niechęcią. Przestrzelony karny Deyny w Argentynie nie miał już znaczenia, jestem pewien. Duch dziejów (futbolu) dał nam w 1974 wszystko, ale w czasie spiętrzonym tak bardzo, kilka miesięcy ledwie od Wembley do Frankfurtu, że rozsadzało klepsydrę. Pękła w meczu z RFN, duch dziejów (futbolu) dotychczas nie podstawił nam nowej. Możliwość przerosła wszystkich, wszystko, poza wyobraźnią, zamawialiśmy mineralkę, a w tej samej cenie dawali szampana. Brązowy medal w Hiszpanii w 1982 r. był raczej chichotliwym przypomnieniem straty niż samoistnym osiągnięciem. Piechniczek i drużyna zrobili świetną, wielką robotę, ale nie było uniesienia. Od początku było bowiem jasne, że horyzontem nie jest niebo, że chciało się tylko powtórzyć "sukces Polskich Orłów z 1974", no to się powtórzyło.

Do dziś siebie pytam, czy Górski wierzył? Tamtego wieczora, przed faktycznym półfinałem? Wierzył tak absolutnie, że da się? Czy może przestraszył się, zwątpił? Jak Kordian uciekł spod sypialni cara? Nie przekazał w ów deszczowy wieczór tej maksymalnej energii, którą trzeba było przekazać? Oczywiście, mówił co zawsze, głowa do góry, panowie, i do przodu, ale może gdzieś diabełek niemożności szczypał go w wątrobę? I to wystarczyło, jeden gram nadziei za mało? Nigdy się nie dowiemy. Tamte mistrzostwa miały wielkość i tragizm, były jak Konstytucja 3 maja, fantastycznym osiągnięciem, ale potem już tylko gorzej; powoli, powolutku, ale nieuchronnie droga polskiego futbolu i samego Górskiego prowadziła w dół.

Samotność i żałoba

W historii PRL-u mistrzostwa '74 były najbardziej intensywnym doświadczeniem aż do pierwszego przyjazdu Papieża i tkwią nadal w tej samej co papieska pielgrzymka aurze świętości - do czego Jerzy Pilch słusznie wciąż wraca jako do podstawowego duchowego zdarzenia tamtej naszej egzystencji, jako Mekki naszej wyobraźni. Dlatego wyłuskiwanie tego brylantu z obroży PRL-u odbywa się bez najmniejszej trudności. Górski pozostaje poza wszelkim rozliczeniem, jak mało kto, może nikt. Wraz ze Starszymi Panami tworzy świętą enklawę pamięci, której nikt o zdrowych zmysłach nigdy nie pokala. Okazał się może najlepszą arką przymierza między nowymi a dawnymi laty; na brzegu jego osoby fale politycznych sporów rozbijają się szybko i potulnie. W jakiś niezwykły sposób wyobraźnia zbiorowa zakleiła nim narodowe dziury; widać, że potrzebuje plastrów. Nie unosił przecież zaciśniętych pięści w czarnych rękawiczkach, nie robił znaku zajączka, gdy trzeba było iść do Gierka, to szedł do Gierka. Ale czuło się, że rzeczywistość oficjalna spływa jakoś po nim, że w środku pozostaje nietknięty przedwojenny lwowiak, niezamoczone stare drzewo.

Wybuch powszechnej żałoby zdaje się dziś nie tylko ekspresją smutku, lecz wielkim rytuałem, w którym naród sprawdza siebie, inscenizuje swoje trudne dzieje. Kiedy jednak myślę o tym wszystkim, o jego sylwetce (najlepiej z dłuższymi włosami, nadającymi się już do fryzjera, tak jakby chciał być solidarny z fryzurami Tomaszewskiego, Gadochy i innych), najbliższe sercu są te trzy minuty, które spędził w szatniach Wembley, pod spodem krzyczącego na trybunach tłumu. Trzy ostatnie minuty meczu, gdy piłka nie schodziła z naszej połowy, gdy Szymanowski z Musiałem osłaniali bramkę swymi ciałami i włosami, gdy nawet Deyna wrócił na szesnastkę, gdy Jan Ciszewski nie wrzeszczał jeszcze jak wcielony anioł "Polska, Polska, Polska". Stał gdzieś w ciemnym korytarzu, sam, samotny, dzieliło go od świata sto osiemdziesiąt sekund, każdą przełykał jak parzący kamień, czuł radość i strach, całe swoje życie zebrane nagle w jednej drobinie czasu, coraz mniejszej, sto sekund, pięćdziesiąt, dziesięć. Wreszcie wybiegł, na murawie chłopcy pędzili na wszystkie strony jak opętani, ściskali się, śmiali. I my tam byliśmy, i się ściskaliśmy, a później szliśmy ulicą i krzyczeliśmy: "Kazimierz Górski naszym przyjacielem jest, jego duch żyje pośród nas". Tak mi sia wydaji.

Marek Bieńczyk (ur. 1956) jest pisarzem i tłumaczem, historykiem literatury w Instytucie Badań Literackich PAN. Opublikował m.in. powieści "Terminal" i "Tworki", esej "Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty" oraz zbiór felietonów "Kroniki wina". Przekładał m.in. Prousta, Ciorana, Barthesa i Kunderę, w "TP" nr 11 i 14/06 publikował teksty o kondycji polskiej polityki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2006