Wobec przeszłości

Do księgarń trafia książka Romana Graczyka "Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego". Chyba żadne środowisko, które funkcjonowało legalnie w PRL-u i prowadziło w tamtych czasach legalną, publiczną działalność, nie wykonało takiej pracy nad własną przeszłością jak środowisko "Tygodnika". Płacąc zresztą za to także swoją cenę...

15.02.2011

Czyta się kilka minut

/ rys. Marek Tomasik /
/ rys. Marek Tomasik /

Była wczesna jesień 2005 r.

Zbliżała się 10. rocznica śmierci Mieczysława Pszona: człowieka, który od początku lat 70. był jednym z politycznych mózgów redakcji "Tygodnika". Był także jednym z architektów tego, co nazywa się polsko-niemieckim pojednaniem. W tej ostatniej roli występował przez wiele lat w cieniu, od połowy lat 60. prowadząc konsekwentną i pozytywistyczną pracę u podstaw. Polityczne owoce wydała ona w roku 1989 - gdy Pszon, już w roli pełnomocnika premiera Mazowieckiego, dzięki swym kontaktom w Republice Federalnej mógł położyć podwaliny pod nowe relacje polsko--niemieckie. To osobny temat; poświęcono mu zresztą grubą książkę: wydaną w 1996 r. antologię "Polacy i Niemcy pół wieku później" (byłem jej pomysłodawcą i redaktorem, razem z Januszem Poniewierskim). Miała to być księga pamiątkowa na jego 80. urodziny - nie zdążyliśmy, zmarł 5 października 1995 r.

W NAJNOWSZYM "TYGODNIKU" (9/2011):

Ks. Adam Boniecki pisze: "Gotowość redaktorów "Tygodnika" do podtrzymywania tych kontaktów nie oznaczała kolaboracji, tylko ustrojowy przymus".

Prof. Andrzej Friszke i prof. Andrzej Paczkowski dyskutują o relacjach redaktorów "TP" z władzą i o wartości książki Graczyka.

zobacz więcej... >>

Gdy Mieczysław Pszon umarł, Jerzy Turowicz napisał o nim: ,,Był człowiekiem skromnym, nigdy nie żądającym niczego dla siebie, zawsze stojącym z boku, nie wybijającym się do przodu - tak, jakby nie znał swojej własnej wartości. Był wreszcie człowiekiem obdarzonym wielkim poczuciem humoru. Nie lubił mówić o sobie, ani o ciężkich latach więzienia [Pszon siedział 8 lat, skazany przez PRL-owski sąd za "szpiegostwo" najpierw na śmierć, a potem dożywocie; wyszedł w 1955 r. na fali "odwilży" - WP]. A jeśli mówił, to nieraz z humorem właśnie, jakby to Go nie dotyczyło, chociaż wiedzieliśmy, że zwłaszcza miesiące spędzone w celi śmierci zostawiły głęboki ślad w jego podświadomości, i że te przeżycia raz po raz wracały do niego w snach". I dodał: "W redakcji był jednym z najwierniejszych".

Pszon, czyli "Szary"?

Pracując nad portretem Pszona, mającym ukazać się na 10. rocznicę śmierci - spotkałem się z jego synem Jerzym, historykiem pracującym w krakowskim oddziale IPN. Chciałem nagrać jego wspomnienia o ojcu. Podczas rozmowy Jerzy Pszon nieoczekiwanie powiedział, że ojciec figuruje w archiwum SB jako tajny współpracownik, pod dwoma pseudonimami: "Geza" i "Szary". Wyciągnął dokumenty, do których dotarł. Kłopot polegał na tym, że wynikały z nich wnioski sprzeczne. W jednych Mieczysław Pszon figurował jako "Szary" i "Geza". Ale istniał też dokument, w którym mowa była o tym, iż nie udało się go zwerbować.

Jerzy Pszon próbował wyjaśnić, co kryje się za faktem, iż ojciec przez kilkanaście lat był zarejestrowany jako TW. Jak mówił, istniała możliwość, iż zgodził się on na współpracę z SB, aby ratować przed więzieniem jego, Jerzego. Za co? Miał dwie hipotezy. Pierwsza: że esbecja zaszantażowała ojca po tym, jak pod koniec lat 60. Jerzy wdał się w bójkę w krakowskiej restauracji z pracownikiem sowieckiego konsulatu. Druga: że esbecy namierzyli Jerzego podczas demonstracji w marcu 1968 r. Podczas rozmowy odniosłem wrażenie, jakby Jerzy Pszon miał poczucie winy wobec nieżyjącego już ojca. A w każdym razie, że opowiedzenie jego historii traktuje jako swoje zadanie.

Ojciec i syn

To, że Mieczysław Pszon spotykał się z esbekami, nie było tajemnicą dla nikogo w "Tygodniku" - ani w latach 80., ani potem. Wszyscy wiedzieli, że razem z Krzysztofem Kozłowskim był niejako "oficjalnym" delegatem redakcji do spraw trudnych, w tym, jak było trzeba, do "interwencyjnych" rozmów z SB.

Ale tajny współpracownik?! On, człowiek, który spędził II wojnę w podziemiu, który po 1945 r. był ostatnim delegatem emigracyjnego rządu RP na Małopolskę, za co de facto (a nie za żadne "szpiegostwo") został przez komunistów skazany na "czapę"? On, legenda "Tygodnika"? On, człowiek, którego - niech czytelnik wybaczy osobiste wyznanie - tylu z nas, wówczas "Tygodnikowej" młodzieży, po prostu kochało, jak się kocha własnego dziadka (taka była różnica wieku), trochę szorstkiego, ale w gruncie rzeczy na swój sposób dyskretnie opiekuńczego? Tak - Jerzego Turowicza czy Krzysztofa Kozłowskiego się szanowało, natomiast Mieczysława Pszona nie tylko szanowało, ale też kochało.

Rocznicowy portret ukazał się w "Tygodniku" na początku października 2005 r. Nie było w nim mowy o tym, że Mieczysław Pszon był zarejestrowany jako TW - bo być nie mogło: informacje od syna były sprzeczne, a czasu na zbadanie sprawy za mało. Zresztą nawet koledzy Jerzego Pszona z IPN-u taktownie traktowali ten temat jako, poniekąd, dla niego "zarezerwowany" - znali biografię ojca (wojennego i powojennego konspiratora) i syna (PRL-owskiego opozycjonisty, relegowanego ze studiów), a także skomplikowane relacje ojciec-syn (wynikające z faktu, iż Jerzy z bratem wychowywali się długo bez ojca, bo ten siedział; gdy wrócił do domu, był dla nich kimś obcym).

Sprawa księdza MM

W materiałach, które Jerzy Pszon odnalazł na temat swego ojca, pojawiało się także inne nazwisko z redakcji "Tygodnika": Marka Skwarnickiego. W kontekście, który sugerował, że także on mógł być zarejestrowany jako TW (pod pseudonimem "Seneka"). Ale było to tylko przypuszczenie, bardzo wątłe. Na tyle wątłe, że czyniące rzecz nie tylko mało prawdopodobną, ale wręcz - niewyobrażalną. Aby to potwierdzić - lub temu zaprzeczyć - konieczne byłyby żmudne badania w dawnym archiwum SB. Sądząc po wysiłkach Jerzego Pszona, wymagające raczej miesięcy, a nie dni. A pozostawałoby też pytanie: po co robić takie badania? Pytanie, na które w redakcji "Tygodnika" nie było odpowiedzi jednej, prostej, oczywistej.

Że tak jest, ujawniło się silnie - w postaci wewnątrzredakcyjnego sporu - wiosną 2006 r.,

gdy wybuchła sprawa księdza Mieczysława Malińskiego: wieloletniego współpracownika "Tygodnika", autora popularnych felietonów religijnych. Należałem do tej części redakcji (był w niej także ks. Adam Boniecki), która uważała, że sprawę domniemanej wówczas, a dziś już potwierdzonej współpracy ks. Malińskiego z SB trzeba wyjaśnić - także dlatego, że kapłan ten mówił w swych tekstach, co jest dobre, a co złe; mówił Czytelnikom, jak żyć. To była kwestia wiarygodności - wobec Czytelników właśnie.

Sprawa księdza Malińskiego - zakończona zawieszeniem z nim współpracy po tym, jak odmówił autoryzacji rozmowy, w której miał wyjaśnić charakter swych kontaktów z SB - uświadamiała po raz kolejny, że archiwa SB mogą kryć nieznane jeszcze materiały na temat inwigilacji "Tygodnika". A także, że aby przebadać te archiwa, potrzebna jest mrówcza praca, systematyczna i długotrwała.

Tymczasem cały czas otwarte pozostawało pytanie, co to znaczy, że Mieczysław Pszon figuruje w archiwum SB jako "Szary" i "Geza". Jerzy Pszon nie znalazł na nie odpowiedzi: zaczął chorować, długo cierpiał, zmarł w 2008 r. (miał 61 lat).

Rzecz o intencjach

Co my, ludzie w większości czterdziestoparoletni, pracujący w "Tygodniku" od 20 lat, a od wielu już lat wspólnie z księdzem Adamem Bonieckim odpowiadający za "Tygodnik" - mogliśmy w tej sytuacji zrobić? Były zasadniczo dwie możliwości. Pierwsza: postępować tak, jakby nie było problemu; marginalizować, banalizować, wziąć na przeczekanie. Tylko że - pomijając już inne aspekty takiego postępowania - ktoś kiedyś i tak by się tym zajął. Jeśli nie za lat pięć, to za dziesięć czy piętnaście. Opcja druga: zastosować coś, co nazwałbym modelem niemieckim - zwrócić się do jakiegoś kompetentnego historyka, aby poświęcił trochę czasu (najpewniej kilka lat) i przebadał archiwa SB. Potraktować je jako część historii, jeden z jej elementów - i opisując dzieje "Tygodnika", sięgnąć także po ten element. Jeszcze teraz, póki żyją przynajmniej niektórzy ludzie, świadkowie, uczestnicy zdarzeń, z którymi można rozmawiać.

Nazwałem to "modelem niemieckim", gdyż - przynajmniej dla mnie - pewnym wzorcem, inspiracją co do sposobu postępowania, były standardy wypracowane w takich sytuacjach w Niemczech, gdzie - w obliczu dwóch XX-wiecznych systemów totalitarnych, najpierw brunatnego, a potem czerwonego, różne instytucje, grupy zawodowe, środowiska itd. podejmowały (i ciągle jeszcze podejmują) wysiłek zmierzenia się z własną przeszłością. Bywa zresztą, że podjęcie takiej decyzji trwa długo. Przykładowo, dopiero latem ub.r. Bundestag przegłosował decyzję, by zespół historyków przebadał historię działań NRD-owskiej bezpieki wobec posłów wszystkich kadencji parlamentu RFN z lat 1949-89. Czyli również i to, kto z nich współpracował ze Stasi. Dopiero teraz, 20 lat po zjednoczeniu Niemiec - choć archiwa Stasi są otwarte od 1992 r. Wcześniej nie było po temu woli.

Ów niepisany, ale praktykowany model niemiecki zakłada więc, że historyk lub zespół historyków prowadzi badania archiwalne - w sposób swobodny, bez żadnych nacisków. Zarazem zleceniodawca nie jest zobowiązany do bezkrytycznego zaakceptowania wniosków historyka; może się zresztą okazać (przykładem niedawna burzliwa debata wokół raportu o brunatnym uwikłaniu niemieckiego MSZ-u), że różne osoby związane ze zleceniodawcą (w tym przypadku: berlińskim MSZ) będą mieć różne opinie. Ale, niezależnie od tego, efekty badań historycznych są upubliczniane (zwykle w postaci książki) - aby pokazać fakty oraz ich interpretacje, i aby mogła wokół nich toczyć się otwarta, publiczna dyskusja.

Takie były intencje kilku osób - byłem w tym gronie - które jesienią 2007 r. zapytały Romana Graczyka, czy podjąłby się zbadania, co na temat "Tygodnika" zawiera dawne archiwum SB oraz co z tego wynika.

Teczki i ludzie

Na marginesie odnotujmy rzecz dotyczącą kwestii technicznych, takich jak sfinansowanie pracy mającej potrwać przecież kilka lat: tak się dobrze złożyło, iż wtedy, w roku 2007, IPN planował szerszy projekt badawczy na temat inwigilacji przez SB różnych redakcji i Roman Graczyk mógł zostać zatrudniony przez Instytut (co kwestię finansowania badań rozwiązywało także w tym sensie, że nikt nie może dziś sformułować zarzutu, który pojawiłby się zapewne, gdyby jego pracę finansował sam "Tygodnik"). Ostatecznie z tego większego projektu ostał się chyba tylko temat inwigilacji "TP" (przynajmniej nic nie wiadomo publicznie o tym, aby podobną kwerendę podjęły inne redakcje pism istniejących przed 1989 r.).

A dlaczego właśnie Graczyk? Nieco wcześniej, w styczniu 2007 r., ukazała się w wydawnictwie Znak jego książka "Tropem SB. Jak czytać teczki". Zamysłem Graczyka, jak wtedy tłumaczył, było "napisanie miniprzewodnika po archiwum IPN". Skoncentrował się na inwigilacji przez SB w początkach lat 60. krakowskiej inteligencji katolickiej; opisał przypadki czterech osób z tego środowiska: zastępcy dyrektora Znaku, redaktora technicznego, członka zarządu KIK-u i kierowcy "TP". Wszystkich czterech SB "podchodziła" z propozycją współpracy, z różnym skutkiem.

W książce tej - generalnie dobrze przyjętej przez ludzi z szeroko rozumianych środowisk "Tygodnika" i Znaku (dziś są to już - od ponad 8 lat - dwie osobne firmy, złączone jedynie wspólną historią; "Tygodnik" nie ma żadnego wpływu na to, jakie książki Znak wydaje) - Graczyk pokazał, że fakt zarejestrowania kogoś w roli TW może być punktem wyjścia do poszukiwań i stawiania pytań: dlaczego? co się za tym kryje? Sformułował też własny styl badawczy, który streścić można tak: to, w jakim charakterze ktoś był zarejestrowany przez SB (kandydat na TW, TW, kontakt operacyjny), to jedno; drugie, ważniejsze jest ustalenie, co faktycznie ten ktoś robił - dopiero wtedy można ocenić charakter jego kontaktów.

Atutem Romana Graczyka było i to, że przez osiem lat pracował w "Tygodniku" (1982-90), poznał specyficzną "socjologię", klimat miejsca, realia tamtego czasu. A także poznał osobiście większość ludzi z krakowskiego środowiska "Tygodnika" i Znaku.

To ostatnie było atutem - ale, dla Graczyka, także obciążeniem. Również dlatego jestem mu wdzięczny, iż podjął w ogóle ten temat. Wiem, że pracując nad książką i podejmując próby rozmów z ludźmi, których miała dotyczyć, był pod coraz większą presją - wynikającą także z faktu, iż postacie, o których pisał, odegrały w jego życiu istotną rolę. Jak Pszon, jego, jak pisze, "guru".

Ale jest tu coś jeszcze, obciążenie jeszcze jednej, szczególnej natury: ludzie żyjący to dziś osoby starsze. Zapewne spotykając się z nimi, Graczyk musiał zadawać sobie pytanie: jak oni to przeżyją? Mogę sobie to wyobrazić, gdyż doświadczyłem tego przy okazji sprawy księdza Malińskiego: będąc przekonanym, że trzeba ją wiarygodnie wyjaśnić, zadawałem sobie właśnie pytanie: czy go to, mówiąc otwarcie, nie zabije? I modliłem się, aby tak się nie stało.

"Tygodnik" i (własna) przeszłość

W środowiskach niechętnych "Tygodnikowi Powszechnemu" można usłyszeć opinię, że "święte krowy" z Krakowa uciekają od własnej przeszłości, boją się jej, próbują zamieść pod dywan itd. Dla tych, którzy tak twierdzą, jest to oczywista oczywistość, niewymagająca dowodów.

Tymczasem rzecz wygląda zgoła inaczej.

Chyba żadne środowisko, które funkcjonowało legalnie w PRL-u i prowadziło w tamtych czasach legalną, publiczną działalność, nie wykonało w minionych latach takiej pracy nad własną przeszłością jak środowisko "Tygodnika". Płacąc zresztą za to także pewną cenę - gdy, przykładowo, za sposób rozwiązania sprawy ks. Malińskiego krytykowane było zarówno przez (upraszczając) zwolenników lustracji, jak też przez jej przeciwników. Zapewne teraz, podczas dyskusji nad książką "Cena przetrwania?", będzie podobnie: krytykować będą i jedni, i drudzy.

"Cena przetrwania?" - kilkaset stron "gęstego" tekstu (fakty, interpretacje, konteksty polityczne i społeczne, a zwłaszcza ludzie i ich losy); poważna, w mojej ocenie wiarygodna książka, która może być podstawą do poważnej dyskusji - jest bez wątpienia precedensem jakościowym.

Ale nie jest precedensem w ogóle. W odróżnieniu od wielu innych instytucji, środowisk politycznych czy także gazet, które istniały jeszcze przed rokiem 1989, w minionych 20 latach "Tygodnik" wracał do swej przeszłości - do swych zaangażowań, wyborów ideowych czy religijnych. Także dlatego, aby w nowych, zmieniających się realiach społecznych, politycznych, kulturowych i religijno-kościelnych zadawać sobie pytanie: ile kontynuacji, ile zmiany? Choć zapewne z punktu widzenia tych, którzy zajmowanie się przeszłością woleliby sprowadzać do kwestii esbeckiej agentury, jest to perspektywa mało zajmująca.

Warto sięgnąć po roczniki "Tygodnika". Już na początku lat 90. ukazał się tekst o tzw. procesie kurii krakowskiej, jednym z najsłynniejszych pokazowych procesów stalinowskich w Krakowie, kiedy to "Tygodnik" popełnił (jak uznali później sami redaktorzy) fatalny błąd, idąc na ustępstwo i publikując oświadczenie redakcji potępiające oskarżonych. W rocznikach z ostatnich lat można znaleźć reportaże historyczne o postawie środowiska "TP" wobec wydarzeń roku 1956, 1976, 1980 czy 1989. A także teksty o Andrzeju Micewskim - przez pewien czas jednym z czołowych publicystów, który w swej, jak sądził, politycznej grze najwyraźniej wielokrotnie przekraczał granice przyzwoitości; autorem serii artykułów o Micewskim (złożone razem, dałyby małą książkę) był Andrzej Friszke. O sprawie Macieja Kozłowskiego, werbowanego przez SB w latach 60., duży tekst opublikował w 2010 r. Roman Graczyk. O sprawie ks. Malińskiego była już mowa. Zresztą historia "Tygodnika" to nie tylko sprawa uwikłań esbeckich; weźmy spory z Prymasem Stefanem Wyszyńskim, w których czasem to on miał rację; weźmy polemiki z kardynałem Karolem Wojtyłą, do których również wracaliśmy.

I choć zawsze można powiedzieć, że wysiłek ten był niewystarczający, trzeba albo dużo złej woli, albo niewiedzy, by powiedzieć, że nie było go wcale.

Cena istnienia?

Książka ukazuje się pod tytułem "Cena przetrwania?". Bardziej adekwatny byłby chyba tytuł "Cena istnienia?". Sensem istnienia "Tygodnika", Znaku i w ogóle szeroko rozumianego ruchu katolików świeckich nie było bowiem przetrwanie jako cel sam w sobie. Po roku 1956 chodziło w gruncie rzeczy o próbę robienia legalnej polityki przez niekomunistyczne środowisko w warunkach systemu komunistycznego. Albo, szerzej: o legalną obecność w, jak to się dziś mówi, sferze publicznej w warunkach takiego kraju jakim był PRL. Obecność - zaznaczmy - nie tylko w wymiarze społecznym, ale także religijnym: ludziom "Tygodnika" nie chodziło przecież tylko o politykę; byli katolikami, zaangażowanymi w sprawę odnowy Kościoła.

Także wydawanie gazety, "Tygodnika", nie było celem samym w sobie, ale bardziej narzędziem (co paradoksalnie zemściło się po roku 1989, gdy "Tygodnik" stał się już tylko gazetą). Pytanie, jakie już wtedy co jakiś czas zadawała sobie redakcja w swych wewnętrznych debatach, brzmiało: co sądzimy o PRL-u; gdzie są granice naszej legalnej obecności; jak wysoka jest cena ustępstw i kompromisów?

Za kilka dni trafi więc do księgarń książka, która skłania do przemyślenia tych i innych pytań na nowo, w perspektywie uzupełnionej o wątek dotąd znany tylko fragmentarycznie: archiwa bezpieki. Postawimy więc te i inne pytania w "Tygodniku", w najbliższych numerach, i będziemy szukać odpowiedzi - sami, a także przy udziale zaproszonych historyków - i przedstawimy te odpowiedzi Czytelnikom. Będzie można również opowiedzieć ponownie, tym razem już całościowo, o Mieczysławie Pszonie. Spokojnie wejrzeć na nowo w jego historię.

Autor książki wypowiedział się w minioną sobotę w "Rzeczpospolitej". Przykra to lektura: Roman Graczyk ustawił nas w roli tych, co kiedyś zainspirowali go do pisania książki, teraz zaś "wymiękli", a "Boniecki publicznie kłamie". Rzecz w tym, że na razie nie mieliśmy szansy powiedzieć, co o tej książce myślimy - o tych kilkuset stronach "gęstego" tekstu, gdzie każdy rozdział jest ciężki od faktów i interpretacji, także ocen ludzkich losów.

Owszem, odnieśliśmy się, ale jedynie do tego, co (albo może raczej: w jaki sposób) o książce mówił publicznie w ostatnich miesiącach sam Roman Graczyk, a co Piotr Mucharski nazwał "wątpliwym marketingiem" ("TP" nr 49/2010). Ocena samej publikacji, a ocena przyjętej przez autora strategii zabiegania o to, aby o książce zrobiło się głośno, to jednak dwie różne sprawy.

***

Na koniec warto przypomnieć: od chwili powstania do chwili upadku komunizmu "Tygodnik" ustawiał się w ideowej opozycji do peerelowskiej rzeczywistości. Jego strategia przetrwania zmieniała się - świadomie przecież - w kolejnych etapach dziejów PRL; inna była w roku 1945, inna w latach 60. czy 70., a jeszcze inna w 80. Inna była "sztuka możliwości", inne granice kompromisów w latach 50., a inne w połowie lat 80. Także o tej zmieniającej się strategii traktuje "Cena przetrwania?".

A że w tych swoich zmaganiach, osobistych i grupowych, z systemem PRL-u ludzie "Tygodnika" mogli popełniać błędy? To jest wpisane w działalność publiczną w warunkach demokracji - a co dopiero w ponurych warunkach tamtych lat.

Najważniejsze z naszej perspektywy pytania dotyczą dwóch kwestii: po pierwsze konkretnych ludzi, których kontakty z SB Roman Graczyk omawia i interpretuje (starając się zresztą, w mojej ocenie, wychodzić im naprzeciw, mówiąc o nich z empatią). Po drugie zaś, historii pisma i jego stosunku, ideowego i praktycznego, do PRL-u. Historii, która jest także naszą historią.

WOJCIECH PIĘCIAK (ur. 1967) jest redaktorem "Tygodnika" od 1991 r.; wcześniej, w latach 1989-90., publikował artykuły o "Jesieni Ludów" w Niemczech Wschodnich. Szef działów świat i historia. Redaktor antologii "Polacy i Niemcy pół wieku później. Księga pamiątkowa dla Mieczysława Pszona" (wyd. Znak 1996), autor książek o Niemczech i stosunkach polsko-niemieckich.

Od 2005 r. członek zarządu "Tygodnika Powszechnego" Sp. z o.o.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2011