Strategie Mieczysława Pszona

Był żołnierzem, dziennikarzem, potem jednym z tych, którzy przed 1989 r. przygotowywali polski "zwrot na Zachód". Gdyby nie on, powojenne relacje polsko-niemieckie wyglądałyby inaczej. Dziś wiemy, że przez kilkanaście lat SB traktowała go jako tajnego współpracownika. Co to znaczy?

01.03.2011

Czyta się kilka minut

Mieczysław Pszon w redakcji "TP", 1993 r. / fot. Danuta Węgiel /
Mieczysław Pszon w redakcji "TP", 1993 r. / fot. Danuta Węgiel /

Była wczesna jesień 1995 r. Przedpołudnie. Kierowca "Tygodnika Powszechnego" zaparkował na Bernardyńskiej, pod Wawelem. Od kilku lat przyjeżdżał tu codziennie rano. Czekał, aż w bramie narożnej kamienicy pojawi się 79-letni mężczyzna z laską. Dawniej, przez 35 lat, chodził do pracy na piechotę, kwadrans Plantami. Teraz nie miał już sił.

Mijały minuty, ale w bramie nikt się nie zjawiał. Kierowca poszedł na górę. Otworzyła synowa. Wystraszyła się: była przekonana, że teść dawno wyszedł. A odkąd lekarze zdiagnozowali chorobę Parkinsona, nie powinien być sam.

Znaleźli go w pokoju. Ubrany jak do wyjścia, w marynarkę i krawat, siedział nieruchomo w fotelu. Słysząc dźwięki, obrócił głowę. - Co robisz, dziadziu? - zapytała kobieta.

Popatrzył niewidzącymi oczami. - Czekam, aż przyjdą mnie zabrać - odparł.

- Kto przyjdzie, po co? - nie zrozumiała.

- Żeby mnie rozwalić.

Później, w szpitalu, lekarz powie, że tak bywa przy Parkinsonie: w mózgu mogą otwierać się różne "szuflady", mogą wracać najgorsze wspomnienia, przez lata ukrywane za ironią i humorem.

W ostatnich dniach był nieprzytomny. Gdy odzyskiwał świadomość, wybuchała przeszłość. Już bez ironicznego dystansu. Przypominał sobie, że trzeba odbudować zerwane siatki łączności, zawiadomić ludzi o "wsypie".

Odszedł we śnie, 5 października 1995 r.

Wobec śmierci

Warszawa, 46 lat wcześniej.

Opinia sądu w sprawie podania o ułaskawienie, złożonego przez Mieczysława Pszona: "Wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie w dniu 28.10.1949 r. zostali skazani na karę śmierci z utratą praw obywatelskich na zawsze i przepadkiem całego mienia:

a) Pszon Mieczysław s. Stanisława, b) Gałka Władysław s. Jana i c) Pajdak Marian s. Gustawa. Wymienieni stanowili sztab t.z.w. »Delegatury krakowskiej«, organizacji powołanej do życia przez agenta »emigracyjnego rządu« (...). W delegaturze krakowskiej z-cami osk. Pszona byli osk. Gałka i osk. Pajdak. (...) Osk. Pszon i Gałka poza gołosłownymi zapewnieniami o zmianie zapatrywań, nie mogą się poszczycić jakąkolwiek pracą ideologiczną, natomiast osk. Pajdak, jak wykazało przesłuchiwanie go, studiuje postępową naukę marksizmu-leninizmu w toku przebywania w areszcie i wykazuje rzeczowy zasób wiadomości w tym zakresie. Sąd jest jednak zdania, że ze względu na ważne powiązania z zagranicznymi ośrodkami dyspozycyjnymi, żaden ze skazanych na ułaskawienie nie zasłużył. Podpisano: przewodniczący Widaj, członkowie sądu: Brodowski Jan, Moskwa Stefan".

Co myśli 34-letni człowiek, gdy słyszy wyrok śmierci i wie, że skazano go niewinnie? "Nie potrafię odtworzyć, co czułem w tamtym momencie" - powie wiele lat później.

Cela śmierci w gmachu UB na Mokotowie. Pomieszczenie przeznaczone na 22-24 więźniów, w którym tłoczy się kilkudziesięciu mężczyzn, głównie między 20. a 30. rokiem życia. Polacy, trochę Niemców. Wśród tych pierwszych znajomi: sprzed wojny, z konspiracji wojennej i późniejszej. Czekają na egzekucję czasem dni, czasem miesiące. Prawie codziennie strażnicy kogoś zabierają.

Przyszli też po niego. Idąc, pożegnał się z życiem. Czy usłyszał strzał i zdziwił się, dlaczego jeszcze żyje? A może strażnicy tylko sprowadzili go na dół, potrzymali, a potem odprowadzili na górę? Szczegółów nie znamy. W każdym razie, gdy znalazł się znów w celi, pojął, że była to egzekucja pozorowana.

Tak to opowiedział wiele lat później przyjacielowi z Niemiec, Reinholdowi Lehmannowi. Zapewne po wielu wódkach.

Nie oszalał. Wrócił do życia. Choć - jak mówił później jeden z jego przyjaciół (nie miał ich wielu) - stał się odtąd kimś innym. Jakby pewne rzeczy zaczął postrzegać jako relatywne, przemijające. Po sześciu (wedle innych relacji: ośmiu) miesiącach w celi śmierci dowiedział się, że sąd zamienił mu "czapę" na dożywocie.

"Panie majorze!"

Kraków, kilkanaście lat wcześniej.

Ulotka jest niewielka, do plakatowania i rozdawania na uczelni. Na górze napis: "Stronnictwo Narodowe". U dołu: "Niech żyje Wielka Polska!". Informuje, że 26 marca, o godz. 11 w sali parafialnej przy ul. Pasterskiej odbędzie się spotkanie na temat: "Walka o Narodowy Kraków" (drobnym drukiem: "Wstęp wolny dla wszystkich Polaków!"). Wystąpi m.in. Mieczysław Pszon, referent ds. propagandy zarządu grodzkiego Stronnictwa Narodowego.

Referent, choć młody (rocznik 1915), jest już członkiem lokalnych władz SN. Absolwent polonistyki UJ, działacz Młodzieży Wszechpolskiej, jest dziennikarzem prasy endeckiej. Zdolny, ma zadatki na polityka. Gdyby nie rok 1939, pewnie by nim został.

Jerzy Turowicz napisze o nim: "W młodości był niewątpliwie, w jakimś sensie, antysemitą". Gdyby nie wojna, zapewne pozostałby nie tylko antysemitą, ale też politykiem wrogim Niemcom, zgodnie z tradycją endecji.

I zgodnie z życiowym doświadczeniem: w końcu z Niemcami walczy przez kilka lat w podziemiu - tym politycznym, jako członek krakowskich władz SN, i tym wojskowym, gdzie odpowiada za pracę informacyjno-propagandową w małopolskich oddziałach NOW-AK (Narodowej Organizacji Wojskowej, zbrojnym ramieniu SN, operacyjnie podległym AK).

Nie wiemy dokładnie, co wtedy robił - poza tym, że w 1944 r. odpowiadał za wydawanie biuletynu dla partyzantów; że jesienią 1944, po wpadce drukarni, musiał uciekać z Krakowa "do lasu"; że dostał od rządu "londyńskiego" Virtuti Militari. Znamy nazwisko, którym się posługiwał (Pizoń) i pseudonimy ("Żeleźniak", "Szyszka", "Długosz"). Mógł mieć coś wspólnego z organizowaniem tras kurierskich na Zachód - jednym z jego przyjaciół, który też przeszedł przez ubeckie więzienie, był Wacław Felczak, w latach 1939-48 krążący między polskim rządem a krajem.

Mówiło się, że był oficerem czasu wojny (to stopień nadawany "w polu", weryfikowany po wojnie). Pamiętam taką scenę z redakcji "TP" z początku lat 90.: do pokoju Pszona wkracza dziarski starszy pan, w wieku zbliżonym do pana Mietka, strzela obcasami i woła od progu: "Panie majorze!". Na co Pszon, niby zniecierpliwiony, macha ręką, jakby chciał odpędzić się od tytułu jak od muchy. Panowie witają się serdecznie i zamykają drzwi.

Czy był majorem? Gdy o to zapytałem, również machnął ręką. Czy kiedyś jeszcze się tego dowiemy? Albo tego, w jakich okolicznościach był zatrzymywany przez Niemców? Krążyły różne wersje: jedna, że trafił z łapanki do obozu. Inna, że aresztowany przez gestapo, trafił do osławionego więzienia w Zakopanem. Jego przyjaciel z Niemiec Vincens Lissek (dziś już nieżyjący) twierdził, że Pszona wyciągnął stamtąd niejaki Günter Nollau. Człowiek ten, adwokat, członek NSDAP, został zwolniony z Wehrmachtu po tym, jak w 1941 r. stracił na Krecie oko i pracował jako prawnik w okupowanym Krakowie (w 250-tysięcznej stolicy GG mieszkało 50 tys. Niemców). Po wojnie zaś został w 1972 r. dyrektorem zachodnioniemieckiego kontrwywiadu.

Dlaczego niemiecki adwokat miałby go wyciągać? Czy został przekupiony? Lissek opowiedział tę historię już po śmierci Pszona - nie można jej było zweryfikować.

Wiemy na pewno, że wojna go zmieniła.

W 1941 r. miał uratować życie koleżanki-Żydówki i jej matki, dostarczając im "aryjskie" dokumenty (obie przeżyły). A w 1944 r. Żyd, uczeń jego ojca - znanego w Krakowie profesora liceum - miał z kolei uratować życie jemu w obozie w Płaszowie. Jerzy Turowicz wspominał: "Za swoje uznał powiedzenie Jaspersa, że przed Oświęcimiem antysemityzm był idiotyczną ideologią, ale po Oświęcimiu jest już zbrodnią".

Przemyślenia

Jak ktoś wywodzący się z tradycji endeckiej mógł stać się dla Niemców - z Zachodu i z komunistycznej NRD - nie tylko przyjacielem i mentorem, ale kimś w ogóle w Polsce najważniejszym? Głównym "adresem", jak mówił Günter Särchen z Akcji Znaków Pokuty w NRD?

Sam po latach żartował, że jego "romans z Niemcami" zaczął się jeszcze podczas wojny, a potem w więzieniu mokotowskim: był to czas "rewidowania poglądów politycznych". W latach 90. wspominał: "Zaraz po wojnie w Polsce odrzucano jakąkolwiek ideę współpracy z Niemcami, zarówno na płaszczyźnie osobistej, jak i tym bardziej państwowej. Mnie się wydawało, że sytuacja uległa całkowitej zmianie: zagrożenie niemieckie przestało być aktualne i trzeba wyzwolić się z uprzedzeń, podbudowanych często okropnościami wojny. Czułem, że doktryna mówiąca, iż Niemiec jest najgorszym wrogiem, doskonale nadawała się do usprawiedliwienia wasalnej podległości Polski wobec ZSRR. Na porozumienie trzeba było oczywiście lat, ale warunki, tak mi się wydawało wtedy, na współpracę Polski z Niemcami obiektywnie były i był to jedyny sposób uwolnienia się od zależności sowieckiej".

A przecież o uwolnienie Polski od dominacji ZSRR walczył także po 1945 r., gdy po wejściu Armii Czerwonej nie porzucił "roboty" (jak to nazywano). Gdy pod koniec 1945 r.

zostawał ostatnim Delegatem Rządu RP na województwo krakowskie, przyjmował i wysyłał łączników, odprawiał kurierów na Zachód, organizował trasy przerzutu. A także wypłacał zapomogi chłopcom, którzy chcieli wyjść z "lasu" i zacząć nowe życie.

Pozostał wierny, nawet jeśli narastało w nim przekonanie, że to walka skazana na klęskę. Dopiero gdy na początku 1947 r. dochodzi do "wsypy", postanawia ujawnić się, korzystając z ogłoszonej przez komunistów amnestii. Ma dość. Nie chce uciekać na Zachód, co podobno proponuje mu Felczak, który akurat przechodzi "zieloną granicę".

Dość miała też rodzina. Gdy w 1947 r. na świat ma przyjść drugi syn Jerzy, w domu trwa "kocioł": UB aresztuje każdego, kto zapuka (pierwszy "kocioł", też trwający wiele tygodni, miał miejsce w 1945 r., wkrótce po urodzeniu starszego syna Jacka). Jerzy Pszon tak wspominał w 2005 r.: - Pierwszymi twarzami, jakie zobaczyłem, były twarze mamy i ubeków, którzy u nas praktycznie mieszkali.

Listy

Jest początek lat 50. Człowiek skazany na dożywocie ma dużo czasu na myślenie: o swoim życiu, o rodzinie. Skazaniec ma prawo do jednego listu na miesiąc (pisząc, trzeba pamiętać, że przechodzi on przez więzienną cenzurę).

Wronki, sierpień 1953 r. Z listu do żony Florentyny. "(...) Zapewne, ja jestem przyczyną wszelkiego zła i biedy, jaka była i - nie daj Boże - jeszcze w przyszłości może być udziałem Waszej gromadki. Ja jestem przyczyną Twojego trudu, cierpień i łez. Ale czy ja jestem winien, że była burza i pioruny biły w drzewa? Życie stawało naprzeciw mym pragnieniom i zamierzeniom. Nie jestem ani głupi, ani zły. Mimo to niczego mądrego w życiu nie dokonałem i zdechnę w więzieniu jako najgorszy przestępca. Pragnąłem zawsze prostego i spokojnego życia, a musiałem bez powodzenia udawać bohatera z powieści Londona. Chciałem wzbudzić miłość, a umiałem tylko wywołać żal głęboki i gorycz towarzyszącą każdej myśli o mnie. Prawdopodobnie przyczyny tego wszystkiego tkwiły w jakimś stopniu we mnie. Mogłem ubiegać się o to, by zostać naukowcem czy pisarzem, co ostatecznie leżało w zakresie mych zdolności. Ale, czy uwzględniając cały balast mej przeszłości, mogłem uniknąć swego losu innym sposobem, niż porzucając wszelkie skrupuły, wziąć za dewizę postępowania hasło »śmierć frajerom«. I czy wówczas byłoby lepiej? Może bez potrzeby to wszystko napisałem, ale czułem konieczność wypowiedzenia się, którą Ty na pewno zrozumiesz. Całuję serdecznie Ciebie, Jacusia i Jurka. Mietek".

Wronki, 2 sierpnia 1954 r. "Kochani Rodzice! Dziękuję Wam bardzo za Wasz list z lipca. (...) O sobie, jak zwykle, niewiele mam do powiedzenia. Te siedem lat, które już minęło, dało mi sporą sumę wiedzy o ludziach, których najrozmaitsze typy miałem okazję wszechstronnie poznać, znaczną ilość przemyśleń, dotyczących samego siebie i swego stosunku do zjawisk życia i masę nudy, wypływające z bezproduktywnego i nikomu nie potrzebnego bytowania. Nadal jednak zachowuję równowagę i pogodę umysłu i nie straciłem zdolności cieszenia się z tych wszystkich drobnych przyjemności, jakich potrafi dostarczać życie, nawet w swej mocno opłakanej formie. (...) Szczerze mówiąc nie żal mi żadnych utraconych radości życia, tylko tej jednej: niemożności obcowania z dziećmi i udziału w ich wychowaniu. (...) Chciałbym, by dzieci nie myślały o mnie źle jako o człowieku, gdyż mimo różnych głupstw, jakie popełniłem w życiu, nie zrobiłem nigdy świństwa, ani czegoś czego bym się we własnym sumieniu musiał wstydzić. (...) Gdybyście mieli okazję, złóżcie Jacusiowi ode mnie serdeczne życzenia imieninowe, gdyż sam będę mógł do niego napisać dopiero we wrześniu. Powiedzcie mu także, że sprawił mi wielką radość swym tegorocznym wynikiem szkolnym. Naturalnie nie zapomnijcie ucałować ode mnie i Jureczka. Mieczysław".

Wronki, 7 października 1954 r. List do żony: "W gruncie rzeczy samotność jest zasadniczym udziałem bytu ludzkiego, a miłość, przyjaźń, rozrywka pozwalają o tej prawdzie zapomnieć. Człowiek w społeczeństwie znajduje w swej działalności krzepiące złudzenia samodzielnego istnienia, niezależnego od wszechukładu rzeczy, którego jest cząstką. Człowiekowi w więzieniu ta sama myśl, przed którą wolna jednostka ucieka do zajęć, zabaw, rozgwaru życia, musi dać siłę pokrzepienia. Stąd konieczność szukania ciągle nowej odpowiedzi na pytania, które nigdy nie zostaną zaspokojone, stąd codzienne odkrywanie prawd, które tylekroć już były odkryte, stąd nienasycony głód pewności, która nigdy nie może być osiągnięta. (...) Wprawdzie sumienie mam czyste, ale zdaję sobie sprawę, że takie indywiduum jak ja, które nie jest trupem, ale też nie jest i żywym człowiekiem wymaga wspominki na Zaduszki, ale nie zadawala się świeczką, lecz oczekuje bardziej konkretnych dowodów pamięci, świętego wyprowadziłoby z równowagi. (...)".

Wronki, 1 listopada 1954 r. "Kochani Rodzice! (...) Bardzo się ucieszyłem wiadomościami o moich chłopcach i ich sukcesach szkolnych. (...) Nie są to znów sobie takie sprawy błahe. Ostatecznie, kiedyś może do nich powrócę i wtedy z całą ostrością stanie problem zniesienia dystansu i obcości między nimi a mną. (...)".

Na wolności

Czerwiec 1955 r. Stalin i Beria nie żyją, PRL--owskie więzienia się otwierają. U stóp Wawelu bawią się dwaj chłopcy. Patrzą nieufnie na obcego człowieka, który od dłuższej chwili im się przypatruje. Pytają, kim jest. Słyszą: "Waszym tatą".

Gdy wychodzi z więzienia, dobiega czterdziestki. Kolejnych sześć lat pracuje dorywczo; leczy więzienną gruźlicę, która niemal go zabiła. Jerzy Pszon wspominał, że po 1955 r. w rodzinie było ciężko także w wymiarze psychologicznym: wszyscy musieli się do siebie przyzwyczaić. Sytuację utrudniał fakt, że ojciec nie miał stałej pracy. Żyli w biedzie.

Jerzy Pszon: - Niedługo po tym, jak ojciec został zwolniony, przyszło do nas dwóch panów. Zapukali, otworzyłem. Zapytali, czy jest tato. Zaprowadziłem ich do pokoju. Teraz przeczytałem w dokumentach odnalezionych przez IPN notatkę z tej próby werbunku.

W archiwum SB zachował się dokument z 1961 r., zawierający charakterystykę Mieczysława Pszona jako "figuranta" (tj. osoby inwigilowanej) w "sprawie operacyjnej obserwacji grupowej", kryptonim "Wierni"; dotyczyła ludzi z dawnej endecji. Czytamy, że "w 1956 r.

były próby z naszej strony operacyjnego wykorzystania go, na co jednak nie wyraził zgody twierdząc, że propozycje takie miał jeszcze w więzieniu kiedy groziła mu śmierć, jednak nie wyraził zgody".

Jeszcze wiele lat po wojnie SB "monitorowała" ludzi z powojennej konspiracji. Esbecy odnotowywali np., że obserwowani spotykają się w kawiarniach, gdzie prowadzą dyskusje na tematy polityczne; wymieniano "kontakty Pszona Mieczysława" (na pierwszym miejscu: Felczak). W 1984 r. pracownik archiwum SB sporządził opracowanie ("tajne") na temat krakowskiej Delegatury, gdzie znalazły się też informacje, co aktualnie robią ludzie skazani 40 lat wcześniej.

Inwigilacji powojennych konspiratorów dotyczy też dokument z grudnia 1961 r. Wynika z niego, że w latach 1956-61 SB uzyskiwała informacje o Pszonie od wielu konfidentów. Czytamy tu, że w 1959 r. pewien znajomy miał proponować mu pracę w Stowarzyszeniu PAX; inny - wstąpienie do ZBoWiD-u (firmowanej przez władze organizacji kombatanckiej). Odmówił. Praca w "Tygodniku" będzie dla SB kolejnym powodem, aby go inwigilować.

W 1960 r. dwóch dawnych przyjaciół z podziemia, zatrudnionych w administracji Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak (wydawcy "Tygodnika", miesięcznika "Znak" i książek) informuje go, że jest wolna posada. Trafia najpierw do administracji, gdzie pracowało kilku takich jak on "żołnierzy wyklętych". Po kilku latach przechodzi do redakcji, mniej więcej w połowie lat 60. Szybko staje się jednym z jej politycznych "mózgów".

W ten sposób on, człowiek powojennego podziemia zbrojnego, dołącza do ludzi, którzy w 1945 r. postawili nie na walkę, ale na działalność legalną w warunkach dyktatury.

Neopozytywizm

Jaka była ich filozofia?

Cofnijmy się do 18 stycznia 1945 r. W oknie budynku przy Wiślnej 12 stoi Stanisław Stomma. Ulicą maszeruje Armia Czerwona; właśnie zajęła Kraków. Tego dnia Stomma obchodzi 37. urodziny. W 1995 r. tak pisał o tym momencie dziejowym: "Przekraczaliśmy nowy limes historii i widać było, że sporne stawać się będą sprawy najbardziej istotne, sięgające powszedniego dnia każdego człowieka. Chodziło o ocalenie tożsamości narodu, chodziło o jego kulturę".

Stomma uważał - taki był jego punkt wyjścia oceny np. Powstania Styczniowego (o co w 1963 r. będzie spierać się z Prymasem Wyszyńskim) - że danina krwi ma sens tylko, gdy przynosi korzyść polityczną. Taki był Stomma: podejmując wybory, dokonywał analizy celów, sił, okoliczności. Później nazwie to "mądrością etapu". Mądrością, która podpowiada najlepsze możliwe rozwiązania w danej sytuacji, ale takie, które nie naruszają spraw nadrzędnych. Po 1945 r. z analizy Stommy - człowieka ukształtowanego intelektualnie i politycznie - wynika, że skoro Polska jest skazana na dominację ZSRR, trzeba walczyć nie o to, co niemożliwe, ale o tożsamość narodu, kulturę, wiarę.

Kilka miesięcy później Stomma uzna, że może służyć tym celom jako działacz społeczny w tworzącym się w Krakowie - pod opieką abp. Adama Sapiehy - środowisku świeckich. A skoro arcybiskupowi udało się w 1945 r. dostać zgodę na istnienie "Tygodnika" i "Znaku", pism funkcjonujących jako część "stanu posiadania" Kościoła, ale robionych nie przez księży - to, jak rozumował Stomma, należy tę przestrzeń wykorzystać.

Czy było to założenie minimalistyczne? Takie zarzuty pojawiały się wobec Stommy i Turowicza już w 1946 r. Było to w gruncie rzeczy pytanie o granice, których nie można przekroczyć, funkcjonując publicznie w komunistycznej dyktaturze. Stomma wspominał, że przez cały PRL codziennie musiał odpowiadać - w swym sumieniu, a także publicznie - na pytanie o te granice.

"Tygodnik" i "Znak"

W 1950 r. w tekście "Katolicy w Polsce Ludowej" Stomma i Turowicz mogli sobie jeszcze pozwolić na napisanie: "Stawiamy sprawę prosto, bez niedomówień i z całą szczerością. Marksistami ani socjalistami nie jesteśmy. (...) Katolicy mają wolę być lojalnymi obywatelami państwa budującego socjalizm. Ale z tego nie wynika, by ideał socjalistyczny mieli uznać za własny". Trzy lata później doszli do ściany: po negocjacjach z władzami nad kolejnymi jego wersjami, ostatecznie odmówili publikacji nekrologu Stalina. Uznali, że cena za istnienie "TP" stała się za wysoka. "Tygodnik" przestał wychodzić, aż do jesieni 1956 r. (a ściślej: wychodził jako "fałszywka", wydawany przez Stowarzyszenie PAX).

Jesienią 1956 r. otwiera się kolejna przestrzeń: nowi przywódcy PRL oferują, że w Sejmie może znaleźć się kilkuosobowa grupa posłów katolickich. Kard. Wyszyński - pełniący, jak mówił Stomma, rolę interrexa, przywódcy narodu - uznaje, że taka reprezentacja może się przydać Kościołowi. W ten sposób w 1957 r. w Sejmie powstaje Koło Poselskie Znak; jego liderem do 1976 r. będzie Stomma.

Prócz Koła "Znak", na fali Października ’56 powstają inne inicjatywy katolickie, które przybiorą formę nieformalnego środowiska, będącego oparciem dla grupy w Sejmie. Są to, prócz "Tygodnika", "Znaku" i wydawnictwa książkowego, miesięcznik i wydawnictwo "Więź" w Warszawie, a także Kluby Inteligencji Katolickiej w kilku miastach.

Uznając, że nie ma szans na zmianę geopolitycznych realiów, chcieli stworzyć punkt orientacji dla inteligencji w kraju, który na długo pozostanie "Polską Ludową".

Wstrzemięźliwość - trwająca do końca lat 70., gdy zaczęła tworzyć się sieć kontaktów między ludźmi "TP" a powstającą opozycją - była świadomym wyborem. Stomma i Turowicz mieli w pamięci los "Tygodnika Warszawskiego" (pismo nawiązujące do przedwojennej tradycji chadeckiej i zaangażowane politycznie, powstało w 1946 r., a już w 1948 r. zostało zamknięte, zaś redaktorzy uwięzieni). Z drugiej strony, odcinali się od linii PAX-u - katolików usiłujących godzić ideowo komunizm z katolicyzmem.

Od państwa byli niezależni na miarę ówczesnych warunków: władza miała monopol, ustalając np. nakład - i gdy Stomma jakoś "podpadał", mściła się na "Tygodniku", zmniejszając przydział papieru. Obowiązywała cenzura.

Ks. Adam Boniecki, wtedy młody redaktor "TP", wspominał: "Czasem ukazywał się w »Tygodniku« artykuł, zawierający pochwałę jakiegoś aspektu rzeczywistości. Czytane dziś te teksty, mogą budzić zdziwienie. Wówczas, dzięki precyzyjnemu wyważaniu każdego słowa i akcentu, uznawano je za arcydzieła dyplomacji. Zresztą ówczesny czytelnik na ogół to rozumiał i potrafił czytać między wierszami. Taka była cena istnienia. Nigdy jednak »Tygodnik« nie chciał istnieć »za wszelką cenę«. Nigdy nie zgodził się na pisanie pod dyktando władzy".

W redakcji

Do takiego środowiska w 1960 r. dołącza Mieczysław Pszon.

Roman Graczyk, w latach 80. redaktor "TP", wspominał kilka lat temu: "Kwadrans po dziewiątej już siedział w swojej kanciapie, przez zachodnich gości nazywanej gabinetem. Jeśli był początek tygodnia, zaczynał od wilgotnych szpalt nowego numeru »Tygodnika«. Była to epoka składu linotypowego, w ołowiu, i zarazem cenzury prewencyjnej. Z drukarni przywoziło się po cztery egzemplarze każdego tekstu złożonego w szpaltach: jeden dla redakcji, jeden dla korekty, dwa dla cenzury. Panowanie nad całym tym obiegiem papierów wymagało i porządku, i szybkości decyzji. (...) Trzeba było sprytu i uporu, by się wykłócać z cenzorem. Odwagi - gdy po chłodnym skalkulowaniu wszystkich za i przeciw należało podjąć decyzję: czy lepszy kulawy kompromis, a więc tekst podziurawiony, czy raczej brak tekstu. (...) Cała ta machina, osobliwe połączenie skutecznej organizacji, archaicznej techniki i woli przetrwania wobec PRL-u, opierała się w połowie lat 80. na dwóch ludziach: Krzysztofie Kozłowskim i Pszonie. Kozłowski był zastępcą naczelnego, Pszon formalnie szeregowym redaktorem. Tylko formalnie".

Redakcyjna "młodzież" (czyli 30-latkowie) lubiła z nim pracować. Jerzy Pilch opisywał: "Lekko pochylony, z pozoru surowy i szorstki w obyciu, o ironicznym poczuciu humoru, rugał - zdawać by się mogło - człowieka grubym słowem i nagle... cały jaśniał tym rodzajem uśmiechu, który daje pewność własnego dystansu do świata".

Niemcy po raz pierwszy

Pisze Pszon mało. Wertując roczniki "Tygodnika" sprzed 1989 r., można odnieść wrażenie, że był jednym z mniej obecnych: ot, jeden tekst na pół roku. Więcej napisze jedynie na początku lat 70., gdy w RFN zaczyna się tzw. Ostdebatte - wielka dyskusja nad zaakceptowaniem granicy na Odrze, którą uważnie śledzi. Bo jeśli w ogóle coś pisze, to zwykle o Niemczech.

Myliłby się jednak ten, kto chciałby opisywać "Tygodnik" sprzed 1989 r. tylko na podstawie roczników. Bo tamten "Tygodnik" był czymś więcej niż tylko gazetą i środowiskiem ludzi podobnie myślących: był "instytucją zastępczą". Zastępującą to, czym w demokratycznym społeczeństwie są partie i stowarzyszenia, organizujące ludzką aktywność. Władysław Bartoszewski napisał kiedyś, że przed rokiem 1989 "możliwości opisywania rzeczywistości były ograniczone, ale możliwości rozmawiania - nie".

Tymczasem w redakcji "TP" pojawiają się Niemcy. Najpierw (od początku lat 60.) z komunistycznej NRD. Zaraz potem z Republiki Federalnej. Dlaczego w "Tygodniku"? I dlaczego trafiają do Pszona? Najprościej można odpowiedzieć tak: w obu częściach Niemiec pojawili się ludzie, którzy uznali, że nie można przejść do porządku dziennego nad tym, co Niemcy robili w Polsce w latach 1939-45. Tyle że jechali do kraju, który był dla nich nieznany i niebezpieczny. Kogo unikać? Komu zaufać?

Wiedzieli, że instytucją w miarę od władz niezależną jest Kościół. Szukali więc biskupów. A ci, prędzej czy później, kierowali ich do świeckich: do "Tygodnika", "Znaku", "Więzi", "Gościa Niedzielnego", do KIK-ów. Kiedy stawali w drzwiach, ktoś musiał się nimi zająć. Padło na niego.

A stawali w tych drzwiach - nieprzypadkowo.

Weźmy relację Güntera Särchena (zmarł w 2004 r.). Po raz pierwszy przyjechał do Polski w 1960 r. Trafił do Bolesława Kominka, arcybiskupa Wrocławia (pięć lat później inicjatora listu do biskupów niemieckich). To Kominek powiedział mu, aby w Krakowie odwiedził redakcję "Tygodnika".

Tak Särchen trafił do Pszona. Gdy trzy lata później spotkał się z biskupem Wojtyłą i opowiedział o swym marzeniu - pojednaniu polsko-niemieckim - ten zapytał: kogo z Polski poznał? Gdy Särchen wymienił Stommę i Pszona, biskup powiedział: "Trafiliście w dobre ręce".

Adres

Pszon zostaje osobą odpowiedzialną za kontakty środowiska "Tygodnika" z Niemcami. Staje się przewodnikiem po realiach PRL-u, "biurem podróży", opiekunem. Dla wielu przyjacielem. A także człowiekiem, który biografią i charakterem nie tylko fascynował, ale i motywował.

Särchen, podczas wojny żołnierz Wehrmachtu, wspominał: "Jego zaangażowanie wkrótce wzbudziło podejrzliwość nie tylko urzędów, ale także niektórych jego kolegów. Rany, zadane polskiemu społeczeństwu przez Niemców, były przecież głębokie".

"Pokazał nam, dlaczego powinniśmy pokochać Polaków i ich kraj" - wspominał w 1995 r. Reinhold Lehmann, w latach 70. sekretarz zachodnioniemieckiego ruchu Pax Christi, główny kontakt "Znaku" i "Tygodnika" w RFN. "Żadne seminarium z udziałem tzw. grupy Znak oraz Pax Christi nie doszłoby do skutku, gdyby nie było eksperta od Niemców, Mietka Pszona. [W "Tygodniku"] tylko on miał wyczucie i talent do rzeczy praktycznych. (...) Bardzo wcześnie nawiązał kontakty z prowadzoną przez Pax Christi tzw. akcją solidarnościową, którą powołano po wizycie w Au-

schwitz w 1964 r. grupy działaczy katolickich z Niemiec. Jej celem było zebranie funduszy na pomoc dla żyjących w biedzie byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Z akcji tej narodził się w 1973 r. Maximilian-Kolbe-Werk, któremu powinien przyjrzeć się każdy, kto odważa się zabierać głos w kwestii pojednania między Polakami a Niemcami".

Erich Busse (pastor; od lat 60. w Akcji Znaków Pokuty w NRD, potem w opozycji), wspominał: "Latem roku 1973 i 1974 przez kilka tygodni pracowałem w redakcji »Tygodnika«. Powiedział do mnie: »Skoro uczy się Pan już polskiego, to musi się Pan zająć również historią Polski. Po prostu nie można zrozumieć kraju i ludzi bez poznania historii. My żyjemy historią. Historia jest jednym ze źródeł naszej siły. Rządzący stale próbują naginać historię do swoich potrzeb. Władza ma broń, ale my mamy prawdę. To czyni nas mocnymi«".

Odpowiedzialność

Zwieńczeniem pracy Pszona będzie rok 1989. Na początku września - zanim jeszcze "okrągłostołowy" Sejm zatwierdził Tadeusza Mazowieckiego w roli szefa rządu - desygnowany premier mianuje go swym pełnomocnikiem

ds. kontaktów z RFN. Pszon przygotowuje wizytę kanclerza Helmuta Kohla (odbyła się w listopadzie 1989 r.). To przełom polityczny.

Mamy świadectwo z epoki: list, który do Pszona wysyła wtedy Bernhard Vogel, ekspremier landu Nadrenia-Palatynat, przewodniczący Fundacji Adenauera, zaufany Kohla. W datowanym na 6 września 1989 r. liście Vogel pisze: "Jest w tym coś poruszającego, że nasi starzy polscy przyjaciele przejmują teraz w ten sposób odpowiedzialność za przyszłość Polski. (...) Pragnę z całą mocą podkreślić, że w każdej chwili jestem do Pana dyspozycji, służąc wsparciem i pomocą".

Ludwig Mehlhorn z Berlina (w latach 70. i 80. w opozycji w NRD, po 1989 r. animator Fundacji Krzyżowa) wspominał, że jesienią 1989 r. "jednym z głównych tematów, dominujących w rozmowach na szczeblu rządowym przed przyjazdem kanclerza, była kwestia mniejszości niemieckiej. Kohl chciał koniecznie spotkać się z niemieckimi Ślązakami na Górze św. Anny. W obliczu masowych protestów ze strony polskich Ślązaków oraz uporu strony niemieckiej przy tym punkcie programu zdawało się, że wizyta w ogóle nie dojdzie do skutku. Szukając wyjścia z impasu, Pszon zaproponował Teltschikowi, aby zamiast na Górze św. Anny obaj szefowie rządów spotkali się w Krzyżowej. Ówczesny doradca kanclerza spytał: »Co to jest Krzyżowa?«. Pszon odpowiedział, że Krzyżowa jest odpowiednim miejscem, bo do zaakceptowania przez wszystkich - przez oba państwa niemieckie (NRD jeszcze wtedy istniała), przez katolików i protestantów, a także z punktu widzenia stosunków polsko-niemieckich. (...) Pociągając w odpowiednim momencie za odpowiedni sznurek, znowu w pełni zasłużył na opinię »sprytnego lisa«".

Jeden z trzech

Odeszła już większość Niemców i Polaków, którzy zajmowali się pojednaniem, i dla których tamta praca, tyleż romantyczna, co realistyczna, miała dwojaki charakter. Chodziło nie tylko o chrześcijańskie przebaczenie, ale też o polityczną kalkulację: jeśli Polska ma kiedyś wyzwolić się spod dominacji ZSRR i zwrócić ku Zachodowi, to jedyna droga prowadzi przez Niemcy. Dlatego w interesie Polski leży ich zjednoczenie. A w sytuacji, gdy kontakty między PRL a Niemcami (Wschodnimi i Zachodnimi) były monopolizowane przez władze, jedyną drogą były relacje między ludźmi, formowanie opinii - praca "przed-polityczna".

- Dla Niemców, którzy w latach 60. przyjeżdżali do Polski, trzy osoby były najważniejsze: abp Kominek we Wrocławiu, Stomma w Warszawie i Pszon w Krakowie - mówi dziś dr Robert Żurek, historyk badający kontakty polsko-niemieckie po roku 1945. - Myślę, że w latach 60. i 70. była to kluczowa zasługa takich ludzi jak Pszon: wyjaśniać polski punkt widzenia i prostować powszechne wtedy i bardzo niekorzystne wyobrażenia strony niemieckiej o Polsce i polsko-niemieckiej historii . A że jego rozmówcami byli także ludzie z zachodnioniemieckich elit, efekty jego pracy miały mieć z czasem także charakter polityczny.

Zaowocowała ona ostatecznie, gdy Polska znalazła się w NATO i UE - także dzięki poparciu Niemiec. W czym udział miało wielu niemieckich polityków - i szerzej, ludzi działających w sferze publicznej - którzy Polskę poznawali poprzez takich jak on: "Der Mietek".

On już tego nie zobaczył.

Ambasador (niedoszły)

Po 1989 r. nie dążył do honorów czy stanowisk. Mógł zostać ambasadorem Polski w RFN. Wprawdzie miał już 74 lata, ale choroba jeszcze się nie ujawniła; zresztą wielu obejmowało funkcje publiczne w starszym wieku. Lissek wspominał, że gdy jesienią 1989 r. Pszon przyjeżdżał kilkakrotnie do Bonn na negocjacje z urzędem kanclerskim, zamieszkiwał zawsze u niego, a nie w ambasadzie. Lissek opowiadał mi, że "Mietek wracał wieczorami, po całym dniu, zmęczony. Siedzieliśmy potem długo, rozmawialiśmy o różnych sprawach. Nigdy nie powiedział nic o treści negocjacji. Rozumiałem, że to tajemnica i nie naciskałem".

Pszon miał z ironią mówić o personelu PRL--owskiej ambasady: ludziach, którzy nadskakiwali mu, widząc w nim przyszłego szefa.

Byłby naturalnym kandydatem. Ale gdy uznał, że jego rola się skończyła - Kohl przyjechał do Polski, sprawy szły w dobrym kierunku - po prostu wrócił do redakcji.

Ojciec i synowie

Była wczesna jesień 2005 r.

Zbliżała się 10. rocznica śmierci Mieczysława Pszona. Pracując nad jego portretem, mającym ukazać się na tę rocznicę, spotkałem się z jego synem Jerzym, historykiem z krakowskiego oddziału IPN. Chciałem nagrać wspomnienie. Podczas rozmowy Jerzy Pszon powiedział, że ojciec figuruje w archiwum SB jako tajny współpracownik, pod pseudonimami "Geza" i "Szary". Pokazał dokumenty, do których dotarł. Powiedział, że próbuje wyjaśnić, co kryje się za tym, iż przez kilkanaście lat SB traktowała ojca jako TW. Odniosłem wtedy wrażenie, że ma poczucie winy wobec ojca. I że zbadanie jego historii traktuje jako swą powinność.

To, że Mieczysław Pszon spotykał się z esbekami, nie było tajemnicą dla nikogo w "Tygodniku" - ani przed 1989 r., ani potem. Wszyscy wiedzieli, że razem z Krzysztofem Kozłowskim był pełnomocnikiem redakcji do spraw trudnych, w tym, jak trzeba, do interwencyjnych rozmów z SB. Ale tajny współpracownik?!

Jerzy Pszon mówił, że istniała możliwość, iż ojciec zgodził się na współpracę z SB, aby ratować go przed więzieniem. Miał dwie hipotezy. Pierwsza: że zaszantażowano ojca po tym, jak pod koniec lat 60. Jerzy wdał się w bójkę w restauracji z pracownikiem sowieckiego konsulatu. Druga: że esbecy namierzyli Jerzego podczas demonstracji w marcu 1968 r.

Wersję taką kwestionuje dziś starszy syn, Jacek Pszon. W liście przysłanym do redakcji - po lekturze tekstu "Wobec przeszłości" ("TP" nr 8/11) - pisze: "Autor spekuluje o powodach, przyczynach rzekomej współpracy Mieczysława Pszona z SB. Upatruje je, na podstawie rozmowy z moim zmarłym bratem Jerzym, w chęci ratowania Jerzego przed więzieniem. Jest to całkowita nieprawda".

"Co do Marca ’68 - pisze Jacek Pszon - rzeczywiście Jerzy z kilkoma kolegami zorganizował pod konsulatem sowieckim w Krakowie demonstrację pod hasłem »precz z imperializmem«. SB błyskawicznie ich zwinęło i po spisaniu personaliów puściło, przekazując sprawę władzom UJ, bo dotyczyło to ich studentów. Jerzy poniósł najcięższe konsekwencje, bo został relegowany z UJ, pozostali bodajże otrzymali nagany. Po jakimś czasie Andrzej Micewski [działacz katolicki z Warszawy, zaprzyjaźniony z rodziną Pszonów - red.], na moje prośby, chyba przez Adzia Morawskiego - ustosunkowanego w Warszawie prezesa ChSS-u [Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne] załatwił w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego powrót Jerzego na uczelnię".

"Rzekoma bójka z pracownikiem konsulatu sowieckiego jest zwykłą konfabulacją - twierdzi Jacek Pszon. - w połowie lat 60. chyba podpity Jerzy wdał się w utarczkę z jadącymi trabantem dwoma osobnikami. Szybko został przez nich obezwładniony. Jednym z nich był niejaki Wardęga, pracownik AWF i trener gimnastyki w Gwardyjskim Klubie »Wisła«, drugim kapitan milicji chyba nazwiskiem Janotka. W rezultacie tego wybryku chuligańskiego Jerzy został zatrzymany w komisariacie. O sprawie dowiedziałem się od naszej kuzynki Moniki. Tak się złożyło, że byłem wieloletnim zawodnikiem »Wisły« trenowanym przez Wardęgę, który, mam wrażenie, mnie lubił. Natychmiast się z nim skontaktowałem, prosząc o interwencję. Tak też się stało. Po kilku godzinach Jerzy został wypuszczony z »dołka« do domu. Jak z tego widać, udział naszego Ojca - poza zmartwieniem - był żaden".

"Rzymska maksyma mówi »De mortui nil nisi bene« - pisze starszy syn. - Jednak muszę wspomnieć o trawiącej mojego brata w ostatnich latach śmiertelnej chorobie. Odniosłem wrażenie, że pracując w IPN, ogarnięty był manią szukania agentów i stracił trzeźwy osąd".

Który z synów miał rację, nie rozstrzygniemy - Jerzy Pszon nie żyje od 2008 r.

Z archiwum SB

Zachowane w archiwum SB dokumenty dotyczące Mieczysława Pszona przebadał Roman Graczyk, autor książki "Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego".

Jakie są fakty? Pszon był zarejestrowany jako TW przez kilkanaście lat (od połowy lat 70. do 1989 r.). Dokumenty są skąpe - ogromną większość SB zdążyła zniszczyć - i nie sposób ustalić, w jakich okolicznościach doszło do rejestracji.

W tzw. dziennikach korespondencyjnych Komendy Wojewódzkiej MO z lat 1985-87 znajduje się informacja o okresie wcześniejszym, że w 1968 r. Pszon był "wykorzystywany" przez Wydział IV SB (tj. wyznaniowy), "na odcinku niemieckim", i że motyw Pszona był "geopolityczny". Z dokumentu wynika, że esbecy spotykali się wówczas z Pszonem i uzyskiwali od niego informacje na "tematy niemieckie". Równocześnie z innego dokumentu, z 1968 r., wynika, że w tym samym czasie był traktowany jako "figurant" (osoba inwigilowana).

O kontaktach Pszona z funkcjonariuszami SB w latach 70. i 80. - widzianych ich oczami - mówią tzw. fundusze operacyjne (rejestry wydatków, jakie ponosili esbecy). Wyłania się z nich obraz następujący: przez kilkanaście lat Pszon spotykał się z funkcjonariuszami SB mniej więcej kilka razy w roku. Czasem częściej (np. dziewięć spotkań w 1972 r.), czasem rzadziej (dwa w 1984 r.). Spotkania odbywały się zawsze w kawiarni. Zwykle po spotkaniu Pszon miał otrzymywać butelkę koniaku. Wiadomo także, że spotykali się z nim najczęściej funkcjonariusze wysocy rangą, np. naczelnik wydziału IV krakowskiej SB. Z rejestrów wynika, że Pszon trzykrotnie miał otrzymać pieniądze (raz w roku 1983 i dwa razy w 1988). Kwota za 1983 r. nie jest podana. Za 1988 r. miało to być łącznie 15 tys. zł - wtedy równowartość 5 dolarów.

Jak interpretować te informacje? Czy to zmienia ocenę jego dokonań? Czy zmienia obraz Mieczysława Pszona w naszej pamięci?

Niemcy po raz drugi

Książkę "Cena przetrwania?" posłałem przyjaciołom Pszona z Niemiec, znającym polski.

Wolfgang Grycz (ur. w 1932 r. na Śląsku, działacz katolicki z RFN): - Znałem Pszona wiele lat. Zastanawiam się, czemu on, antykomunista, godził się na kontakty z SB. Z jednej strony Pszon, jakiego pamiętam z naszych spotkań, a z drugiej te kontakty... Ale jestem daleki od potępiania go. Pamiętam o okropnościach, których doznał, i które ciągnęły się za nim całe życie. Przypominają mi się słowa Nałkowskiej: "Ludzie ludziom zgotowali ten los".

Erich Busse (ur. 1949): - Pszon był dla mnie autorytetem. Jego przykładem kierowałem się w życiu. To, co przeczytałem, nie zmienia mojej oceny jego osoby ani tego, co robił. Kiedy działałem w opozycji w NRD, liczyłem się z tym, że mnie zamkną, że mogą mnie szantażować. Bałem się takiej sytuacji, ale robiłem swoje. Myślałem o Pszonie: jak siedział w więzieniu, jak okrutnymi metodami próbowano go złamać. Myśl o nim dodawała mi odwagi.

Jak ocenia kontakty Pszona z SB? Busse:

- Myślę, że mógł świadomie godzić się na takie spotkania, że to była jego strategia. Używam tego słowa, bo wtedy, w latach 70., postrzegałem go właśnie jako trzeźwego stratega. Potrafię sobie wyobrazić, że on, mając tak polityczny umysł, potrafiłby wykorzystywać aparat bezpieki. W NRD też byli ludzie, którzy tego próbowali, np. pełnomocnicy działający z ramienia Kościołów, ewangelickiego i katolickiego, którzy świadomie kontaktowali się ze Stasi, aby takimi kanałami osiągać pewne cele. Gdy czyta się dokumenty Stasi, czasem trudno stwierdzić, kto kim manipulował. Uważam, że Pszon próbował wykorzystać te kontakty dla swych celów.

Jakich? Busse: - On chciał, żeby między Polakami i Niemcami doszło do pojednania. Przy czym na tę ideę patrzył także w kategoriach politycznych: pojednanie i normalizację z Niemcami postrzegał jako sposób na wyrwanie Polski spod dominacji ZSRR.

Niemcy po raz trzeci

"Cenę przetrwania?" przeczytał też Ludwig Mehlhorn z Berlina, rocznik 1950. Utrzymywał intensywne kontakty z Pszonem w pierwszej połowie lat 70.; podobnie jak wielu Niemców z NRD "zakochał się w Polsce"; podkreślał, że tu uczył się działalności opozycyjnej. Gdy powstał KOR, częściej się kontaktował z formującą się już opozycją polityczną.

W latach 1994-95 Mehlhorn był członkiem kościelnej komisji, która sprawdzała przeszłość 10 tys. osób, zatrudnionych w instytucjach Kościoła ewangelickiego Berlina-Brandenburgii, pod kątem ich ewentualnej współpracy ze Stasi (taką lustrację prowadziły rutynowo instytucje państwowe i społeczne). Mówi: - Na pierwszy rzut oka powiedziałbym, że trzeba tu mówić o współpracy, skoro było tyle spotkań, a także - skromne, ale jednak - wynagrodzenie. Ale przy bliższym oglądzie trzeba uwzględnić dwie okoliczności. Po pierwsze, kto wiedział o jego rozmowach z SB? Jeśli wiedzieli Turowicz, szefostwo "Tygodnika" i wiele osób z redakcji, jest to okoliczność absolutnie kluczowa. Po drugie, ważne, gdzie odbywały się spotkania: nie w lokalach konspiracyjnych, ale w kawiarniach. Nie były to więc tajne spotkania sensu stricto.

- Z pracy w komisji lustracyjnej naszego Kościoła wiem, że dla oceny kontaktów z bezpieką istotne jest pytanie o motywy tych, którzy się na nie godzili - mówi Mehlhorn. - Myślę, że motywy Pszona były uczciwe: że chciał, po pierwsze, zapobiec szkodom, jakie SB mogła wyrządzić jego środowisku. I kierował się swoją misją, której elementem było tłumaczenie ludziom z esbeckiego aparatu, że ich paranoja jest nieuzasadniona, że nie każdy Niemiec przyjeżdżający do Polski to szpieg. Że chciał w ten sposób "zabezpieczyć" kontakty z nami, Niemcami, przed SB.

"Cynk" z Wrocławia

- Uważam, że rozmowy Pszona z SB były częścią strategii środowiska, które nie uciekało przed "rozmowami politycznymi" i do dziś nie uważa tego za coś złego - mówi Janusz Poniewierski, wieloletni redaktor "TP", dziś w "Znaku". - Ktoś, będąc w Warszawie, w Kole Poselskim Znaku, rozmawiał z dygnitarzami PZPR i próbował coś uzyskać dla Kościoła i społeczeństwa. A ktoś inny w Krakowie spotykał się w tym samym celu z człowiekiem, od którego tu na miejscu wiele zależało, np. mającym realną władzę naczelnikiem z SB. Nie donosił, ale próbował coś ugrać.

Poniewierski: - Owszem, miałbym problem, gdybym się dowiedział, że Pszon np. przekazywał SB informacje o konkretnych Niemcach z NRD. Ale przecież tego nie ma w papierach, prawda?

To ważne pytanie. Po 1992 r., gdy otwarto archiwa Stasi, wszyscy ludzie z byłej NRD, którzy przed 1989 r. utrzymywali bliskie kontakty z Pszonem - jak Särchen, Mehlhorn czy Busse - poprosili o swoje "teczki". Czasem były to wielotomowe dokumentacje z inwigilacji, dotyczące też polskich kontaktów.

Nie było w nich informacji, które mogłyby pochodzić z Krakowa, a które SB przekazałaby Stasi. Tylko Mehlhorn znalazł "polski" ślad - ale dotyczył on Wrocławia: w latach 70. ktoś z wrocławskiego KIK-u doniósł na niego do SB, a ona dała "cynk" Stasi. Zachowała się wymiana telegramów między Stasi i SB: "bratnie" służby konsultowały strategię wobec jego osoby. Co znamienne: polscy esbecy ujawnili niemieckim kolegom, skąd uzyskali donos.

Poniewierski: - Myślę, że Pszon rozmawiał o ogólnej sytuacji, że to była gra, próba otwartego pokazywania, co np. według niego myśleli Niemcy, gdy Bundestag ratyfikował traktat o granicy z 1970 r. Także w celu, powiedziałbym, "edukacyjnym": pokazywania ludziom, którzy rządzą, jak to wygląda naprawdę.

A koniak, który miał otrzymywać w prezencie od esbeków? "Wychodzi na to, że za butelkę jugosłowiańskiej brandy Pszon był gotów przehandlować swój patriotyczny życiorys" - napisał jeden z recenzentów książki "Cena przetrwania?".

Poniewierski: - To demagogia. Wyobrażam sobie, jak Pszon przyjmuje butelkę, a nazajutrz wypija koniak z gościem z Niemiec albo ze swym przyjacielem, prof. Felczakiem. I obaj mają przy tym wielką uciechę.

Co by było, gdyby...

Mówi się, że historia nie zna trybu warunkowego.

"Jeżeli przez historię rozumiemy całość minionych zdarzeń, to tych zdarzeń oczywiście zmienić nie sposób" - pisze rosyjski historyk Mark Sołonin (w książce "25 czerwca", o agresji ZSRR na Finlandię w 1941 r.; wyd. Rebis 2011). "Ale - dowodzi - dla »historii« jako nauki społecznej, której zadaniem jest zrozumienie sensu oraz kierunku rozwoju państwa i społeczeństwa, rozpatrywanie nie zrealizowanych możliwości ma ogromne znaczenie, często bowiem pozwala lepiej zrozumieć to, co rzeczywiście się zdarzyło". Znajomość faktów dokonanych może, paradoksalnie, utrudniać zrozumienie przeszłości: "Znany paradoks psychologiczny polega na tym, że wszystko, co się stało, wydaje się jedynie możliwe, a nie zrealizowana możliwość - zupełnie niemożliwa. Ale to tylko złudzenie. Wszystko mogło być zupełnie inaczej".

Jak potoczyłaby się polsko-niemiecka historia w drugiej połowie XX w., gdyby nie było Pszona? Tego nie wiemy. Ale wiemy, że byłoby inaczej. Czy lepiej?

Jak wyglądałaby historia PRL-u, gdyby nie było "Tygodnika" i "Znaku"? Czy lepiej?

Mówi się, że historia nie zna trybu warunkowego. Czy rzeczywiście?

Strategia

Wiadomo dziś, jak SB traktowała Pszona. A jak on traktował swe kontakty z SB? Jakie miał motywacje i cele, decydując się na spotkania z esbekami?

Wolno sądzić, że dla Mieczysława Pszona były to spotkania z przeciwnikiem, w których postrzegał się jako równorzędny partner. Ktoś, kto nie donosi na bliźnich, ale realizuje pewną strategię, także polityczną. Nawet - a może zwłaszcza wtedy - gdy po drugiej stronie siedzi pułkownik SB. W tym sensie jego rozmowy mogły być postrzegane jako "kanał" komunikacji z władzą. Komunikacji bezpośredniej, z tymi, przepraszam, sk..., którzy mają władzę realną. Dotyczyłoby to zwłaszcza (choć nie tylko) lat 80., gdy partia i administracja znaczyły mniej niż aparat siłowy, podległy Czesławowi Kiszczakowi, najbliższemu człowiekowi Jaruzelskiego.

Na marginesie pewna analogia: w Kościele katolickim w NRD istniała zasada, że każdy biskup miał księdza-pełnomocnika ds. nieformalnych rozmów ze Stasi. Po 1989 r. okazało się, że niemal wszyscy ci duchowni zostali przez Stasi zarejestrowani jako TW. Kościelna komisja, która badała archiwa, doszła do wniosku, iż część pełnomocników istotnie poszła na współpracę, ale część została zarejestrowana w ten sposób, że funkcjonariusze Stasi uznali, iż skoro spotykają się z nimi regularnie i de facto uzyskują informacje, to mogą ich traktować jako TW.

Mówiąc o możliwej strategii Pszona, warto pokazać też pewien kontekst jego "niemieckiej" pracy. Dr Robert Żurek: - Kontakty środowiska "Tygodnika" z Niemcami zależały od łaski władz PRL. Aby wjechać do Polski - np. na seminaria oświęcimskie, organizowane przez "Tygodnik" w latach 70., albo na letnie obozy, podczas których młodzież z NRD pracowała na terenie byłych obozów koncentracyjnych - Niemcy z RFN potrzebowali wiz, a Niemcy z NRD specjalnych pozwoleń. Władze PRL mogły te kontakty łatwo zablokować. Być może konieczna była jakaś gra, zakładająca tłumaczenie władzom, na czym polegają te kontakty. Po to, aby władze ich nie zablokowały.

Niemcy, raz jeszcze

Ludzie rozmawiający z SB, prowadzący z nimi (jak dziś czasem twierdzą) różne gry, mieli różne intencje. Czasem chodziło o "ugranie" jedynie korzyści własnych - paszportu, kariery naukowej. W przypadku Pszona trudno mówić o osobistych korzyściach. On ciągle pracował dla jakiejś sprawy - i podczas wojny, i po niej. Można sądzić, że np. wyjazdów za granicę nie traktował jako wartości samej w sobie, ale jako narzędzie - jeśli już jechał do Niemiec, to rzadko i na krótko, w konkretnej sprawie, np. na seminaria oświęcimskie, które współorganizował (odbywały się w latach 70. na przemian w Polsce i RFN).

Można więc sobie wyobrazić, że Pszon przyjął taką strategię, iż lepiej rozmawiać, niż odmówić w ogóle rozmów - ryzykując, że wówczas władze zablokują kontakty polsko-niemieckie środowiska "Tygodnika", "Znaku" itd.

Z takiej perspektywy, mniej istotna - choć przecież nie całkiem nieistotna - wydaje się geneza kontaktów Pszona z SB: to, czy były wyborem niewymuszonym, czy też na początku zostały wymuszone szantażem. Geneza staje się mniej istotna tym bardziej że potem, w latach 80., Pszon, na zdrowy rozum, nie musiał spotykać się z ludźmi z SB.

Wtedy, w latach 80., na gruncie prywatnym jest on już wdowcem (żona zmarła przedwcześnie, w 1976 r.), synowie są dorośli. Żyje właściwie pracą. Z kolei dla "Tygodnika" lata 80. to złoty okres pisma, które otwarcie wspiera opozycję. I może sobie na to pozwolić: istnienie "Tygodnika" nie jest zagrożone, także, choć nie tylko dlatego, że ma potężnego patrona: Jana Pawła II. Owszem, władze mogą cenzurować, obcinać przydział papieru, nękać pracowników, nie wydać wiz grupie niemieckich polityków, którzy chcą przyjechać do Krakowa i Warszawy - ale nie mogą już zagrozić egzystencji środowiska.

W tym momencie fakt kontaktów z SB nie może być "hakiem" - skoro jest znany, SB nie może szantażować Pszona ujawnieniem tego faktu jego przyjaciołom. A to istotna konstatacja z jednego jeszcze powodu: gdy mówimy o kontaktach z SB, jednym z kryteriów ich oceny są takie pojęcia, jak lojalność i zaufanie. Z tego, co dziś wiemy, kontaktując się z SB za wiedzą kolegów jako faktyczny pełnomocnik redakcji, Pszon nie złamał zasady zaufania.

Pozostaje właściwie jeden wyobrażalny motyw dla kontynuowania tych spotkań: traktowanie ich właśnie jako elementu strategii.

Jak można ją ocenić? Także - po efektach. Można zapytać: czy Pszon mógłby osiągnąć to, co osiągnął, np. w swej pracy "niemieckiej", gdyby odmówił kontaktów z SB? Pytanie bez odpowiedzi. Ale warto je zadać.

A pieniądze? Jeśli zapisy są prawdziwe, wątpię, aby motywem ich przyjęcia była osobista korzyść. Znając Pszona, trudno to sobie wyobrazić. Więc co zdecydowało? I jak to interpretować: kilkanaście lat - i nagle pieniądze, raptem trzy razy i w takiej wysokości? Czy był to np. zwrot za taksówkę, jaką 70-letni Pszon pojechał na spotkanie, tak zaksięgowany, bo nie było rachunku? A może esbek pieniądze przywłaszczył? Jeśli zapis jest mimo wszystko prawdziwy, wierzę, że zostały wydane na jakiś sensowny cel. Choćby na kieliszek wina wypity z Felczakiem. Na obiad by już chyba nie starczyło.

Pamięć

Koniec końców, pozostawał ze swym sumieniem sam. Musiał dokonywać wyborów na własną odpowiedzialność. Nie było żadnej instancji, która zdjęłaby z niego tę odpowiedzialność. Owszem, istniała "zbiorowa mądrość" (redakcji, środowiska). Ale i tak, na koniec, był sam.

Wolno powiedzieć, że w środowisku "Tygodnika" i "Znaku" to on zapłacił najwyższą cenę. Najpierw osobiście (uwięzienia i cierpienia, także bliskich). Potem, już po śmierci, cenę zapomnienia: bo choć był - obok Kominka i Stommy - jednym z trzech architektów zwrotu w relacjach polsko-niemieckich po 1945 r., dziś jest zapomniany. A teraz mogłaby dojść kolejna cena, gdyby ktoś, słysząc o jego kontaktach z SB, uznał, iż najpierw był, owszem, bohaterem, ale potem...

Czy warto było tę cenę płacić? On już nie odpowie. Natomiast patrząc z perspektywy, nazwijmy ją, publicznej, można rzec: jeśli jego spotkania z SB miały być warunkiem, bez którego nie byłoby tego wszystkiego, co zrobił (nie tylko - ale też - w relacjach z Niemcami) - to było warto.

Jerzy Turowicz napisał po jego śmierci: ,,Był człowiekiem skromnym, nigdy nie żądającym niczego dla siebie, zawsze stojącym z boku, nie wybijającym się do przodu - tak, jakby nie znał swojej własnej wartości". I dodał: "W redakcji był jednym z najwierniejszych". Nie ma podstaw, aby sądzić, by było inaczej.

Korzystałem m.in. z książki "Polacy i Niemcy pół wieku później. Księga pamiątkowa dla Mieczysława Pszona" i materiałów udostępnionych mi w 2005-2006 r. przez Jerzego Pszona.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2011