Mieczysława Pszona realizm romantyczny

Przez kilka lat był żołnierzem. Przez kilkadziesiąt dziennikarzem. Także - może przede wszystkim - politykiem, choć to, co robił przed rokiem 1989, trudno nazwać normalną polityką. Historyk powiedziałby o przygotowywaniu polskiego zwrotu na Zachód, który stał się możliwy po upadku komunizmu.

09.10.2005

Czyta się kilka minut

Mieczysław Pszon na kolanach malarza Vlastimila Hofmana, przyjaciela jego ojca /
Mieczysław Pszon na kolanach malarza Vlastimila Hofmana, przyjaciela jego ojca /

Było wczesnojesienne przedpołudnie 1995 r. Redakcyjny kierowca "Tygodnika Powszechnego" zaparkował u stóp Wawelu, przy nadwiślańskich bulwarach. Od kilku lat przyjeżdżał tu codziennie rano o umówionej godzinie. Stawał i czekał, aż w bramie narożnej kamienicy pojawi się prawie 80-letni, zgarbiony mężczyzna z laską, by jak zwykle od 35 lat pójść do pracy (kiedyś szedł na piechotę, to kwadrans drogi; teraz nie miał już sił).

Mijały minuty, w bramie nikt się nie pojawiał. Kierowca ruszył na górę. Drzwi otworzyła synowa. Wystraszyła się: była przekonana, że teść dawno wyszedł. A odkąd lekarze zdiagnozowali Parkinsona, nie powinien być sam.

Znaleźli go w pokoju. Ubrany jak do wyjścia, w szarą marynarkę i krawat, siedział nieruchomo w ulubionym fotelu. Słysząc dźwięki, obrócił głowę.

- Co robisz, dziadziu? - zapytała kobieta.

Popatrzył niewidzącymi oczami.

- Czekam, aż przyjdą mnie zabrać - odparł.

- Kto przyjdzie? - nie zrozumiała.

- Żeby mnie rozwalić.

Kilka godzin później lekarz powie, że tak bywa przy Parkinsonie: że w mózgu mogą otworzyć się jakieś szuflady, że wrócą wspomnienia zakryte na co dzień ironią, dystansem, humorem.

Cela

Warszawa, 46 lat wcześniej.

Opinia sądu w sprawie podania o ułaskawienie, złożonego przez Mieczysława Pszona, skazanego na śmierć za szpiegostwo na rzecz Zachodu, znak akt: Sr 1567/49 (pisownia oryginalna):

"Wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie w dniu 28.10.1949 r. zostali skazani na karę śmierci z utratą praw obywatelskich na zawsze i przepadkiem całego mienia: a) Pszon Mieczysław s. Stanisława, b) Gałka Władysław s. Jana i c) Pajdak Marian s. Gustawa. Wymienieni stanowili sztab t.z.w. »Delegatury krakowskiej«, organizacji powołanej do życia przez agenta »emigracyjnego rządu« (...). Delegatur było w kraju stworzonych trzy, jedna pod kierownictwem osk. Pszona w Krakowie (...). Każda delegatura zasięgiem swym obejmowała teren jednego województwa i opracowywała z danego terenu wiadomości, które były przekazywane zagranicę. (...) W delegaturze krakowskiej z-cami osk. Pszona byli osk. Gałka i osk. Pajdak. (...) Osk--ni Pszon i Gałka poza gołosłownymi zapewnieniami o zmianie zapatrywań, nie mogą się poszczycić jakąkolwiek pracą ideologiczną, natomiast osk. Pajdak, jak wykazało przesłuchiwanie go, studiuje postępową naukę marksizmu-leninizmu w toku przebywania w areszcie i wykazuje rzeczowy zasób wiadomości w tym zakresie. Sąd jest jednak zdania, że ze względu na ważne powiązania z zagranicznymi ośrodkami dyspozycyjnymi, żaden ze skazanych na ułaskawienie nie zasłużył. Podpisano: przewodniczący Widaj, członkowie sądu: Brodowski Jan, Moskwa Stefan".

Cela śmierci w gmachu Urzędu Bezpieczeństwa na Mokotowie w 1949 r. to klaustrofobiczne pomieszczenie, przeznaczone w zamyśle na 22-24 więźniów, w którym tłoczy się setka "facetów z czapą".

Mężczyźni, głównie między 20. a 30. rokiem życia. Polacy, trochę Niemców. Wśród tych pierwszych wielu znajomych: sprzed wojny, z konspiracji przed 1945 r. i późniejszej. Czekają na egzekucję. Czasem kilka dni, czasem miesiącami. Prawie codziennie strażnicy kogoś zabierają. Gdy słychać dźwięk otwieranych drzwi, wszyscy zamierają.

Także tamtego dnia, gdy przyszli po niego. W celi zrobiło się cicho. Podszedł do kraty. Usłyszał: "Chodźcie". Poszedł. Nie stawiał oporu (niektórzy bronili się, ale jego zdaniem nie miało to sensu). Idąc, pożegnał się z życiem, ze wszystkim. Ruszyli na półpiętro. Tam schody się rozchodziły: jedne szły na lewo, do biur, drugie na prawo, do piwnic. Poprowadzili w prawo.

Czy usłyszał strzał i zdziwił się, dlaczego żyje? A może strażnicy tylko sprowadzili go na dół, potrzymali, a potem odprowadzili do góry? W każdym razie gdy znalazł się z powrotem w celi, pojął, że była to egzekucja pozorowana.

Wrócił do życia. Tyle tylko, że - jak mówił później jeden z jego przyjaciół (a nie miał ich wielu) - od tamtego momentu stał się kimś innym. Jakby pewne rzeczy postrzegać zaczął jako relatywne, przemijające.

Wkrótce dowiedział się - po sześciu miesiącach w celi śmierci - że sąd zamienił mu "czapę" na dożywocie.

Co czuł 33-letni człowiek skazany na śmierć? "Nie potrafię odtworzyć, co czułem w tamtym momencie" - powiedział wiele lat później.

Ulotka

Kraków, kilkanaście lat wcześniej.

Ulotka jest niewielka, do plakatowania na murach, rozdawania na uczelni. Na górze napis: "Stronnictwo Narodowe". Z boku tzw. mieczyk Chrobrego.

U dołu wielkimi literami: "Niech żyje Wielka Polska!". Informuje, że w niedzielę 26 marca, o godzinie 11, w sali parafialnej przy ulicy Pasterskiej odbędzie się zgromadzenie publiczne na temat: "Walka o Narodowy Kraków" (drobnym drukiem: "Wstęp wolny dla wszystkich Polaków!"). Wystąpi m.in. Mieczysław Pszon, referent ds. propagandy zarządu grodzkiego Stronnictwa Narodowego.

Referent, choć młody (rocznik 1915), jest już członkiem lokalnych władz Stronnictwa. Absolwent polonistyki UJ, działacz Młodzieży Wszechpolskiej, jest także dziennikarzem, oczywiście prasy endeckiej. Zdolny, energiczny, kręci się w pobliżu liderów Stronnictwa, bierze udział w walkach frakcji. Ma zadatki na polityka. Gdyby nie rok 1939, zapewne by nim został.

Wiele lat później Jerzy Turowicz napisze o nim: "W młodości był niewątpliwie, w jakimś sensie, antysemitą". Gdyby nie wojna, zapewne pozostałby nie tylko antysemitą, ale także politykiem wrogim Niemcom. Zgodnie z endecką tradycją.

I zgodnie z życiowym doświadczeniem: w końcu z Niemcami walczy przez kilka lat w podziemiu. Tym politycznym, jako członek krakowskich władz Stronnictwa Narodowego, i tym wojskowym, jako podporucznik odpowiadający za pracę informacyjno-propagandową w działających na południe od Krakowa oddziałach partyzanckich NOW-AK (Narodowej Organizacji Wojskowej, zbrojnym ramieniu Stronnictwa, operacyjnie podległym AK).

W zachowanym w archiwach Służby Bezpieczeństwa dokumencie powstałym wiosną 1947 r., gdy postanowił wyjść z konspiracji (jak mówiono: "z roboty"), okres wojny potraktował zdawkowo. Zapewne celowo, by nie zaszkodzić sobie i innym.

Nie wiemy więc dokładnie, co wtedy robił - poza tym, że w 1944 r. odpowiadał za wydawanie biuletynu dla partyzantów, że jesienią 1944, po wpadce drukarni, musiał uciekać z Krakowa "do lasu" i że dostał od rządu emigracyjnego Virtuti Militari (odebrał je dopiero po 1989 r.). Znamy jego pseudonimy (używał wielu: "Żeleźniak", "Szyszka", "Długosz"). Możemy się domyślać, że miał coś wspólnego z organizowaniem tras kurierskich na Zachód - jednym z jego przyjaciół, który także przeszedł przez ubeckie więzienie, był Wacław Felczak, w latach 1939-48 krążący nieustannie między rządem w Londynie a krajem.

Wiemy za to, że wojna go zmieniła.

W 1941 r. uratował życie koleżanki-Żydówki i jej matki, dostarczając im "aryjskie" dokumenty (obie przeżyły wojnę). W 1944 r. pewien Żyd, uczeń jego ojca - profesora liceum, uratował z kolei życie jemu w obozie w Płaszowie, dokąd trafił z ulicznej łapanki.

Turowicz: "Za swoje uznał powiedzenie Jaspersa, że przed Oświęcimiem antysemityzm był idiotyczną ideologią, ale po Oświęcimiu jest już zbrodnią".

Przemyślenia

Jak ktoś wywodzący się z tradycji endeckiej, mocno antyniemieckiej, mógł stać się przed rokiem 1989 dla wielu Niemców - zarówno z Republiki Federalnej, jak i z komunistycznej NRD - nie tylko przyjacielem i mentorem, ale kimś w Polsce najważniejszym? "Głównym polskim adresem", jak powiedział o nim Günter Särchen, założyciel Akcji Znaków Pokuty z NRD?

On sam po latach zażartuje, że jego "romans z Niemcami" zaczął się podczas wojny i w więzieniu mokotowskim: był to czas "rewidowania poglądów politycznych".

W latach 90. wspominał: "Zaraz po wojnie w Polsce odrzucano jakąkolwiek ideę współpracy z Niemcami, zarówno na płaszczyźnie osobistej, jak i tym bardziej państwowej. Mnie się wydawało, że sytuacja uległa całkowitej zmianie: zagrożenie niemieckie przestało być aktualne i trzeba wyzwolić się z uprzedzeń, podbudowanych często okropnościami wojny. Czułem, że doktryna mówiąca, iż Niemiec jest najgorszym wrogiem, doskonale nadawała się do usprawiedliwienia wasalnej podległości Polski wobec ZSRR. Na porozumienie trzeba było oczywiście lat, ale warunki, tak mi się wydawało wtedy, na współpracę Polski z Niemcami obiektywnie istniały i był to jedyny sposób uwolnienia się od zależności sowieckiej".

A przecież o uwolnienie Polski od dominacji sowieckiej walczył także po 1945 r., gdy po zajęciu kraju przez Armię Czerwoną nie porzucił "roboty", ale konspirował dalej. Gdy pod koniec 1945 r. zostawał ostatnim już Delegatem Rządu RP na województwo krakowskie. Przyjmował i wysyłał łączników, odprawiał kurierów na Zachód, organizował nowe siatki i trasy przerzutu, a równocześnie wypłacał zapomogi i stypendia chłopcom, którzy chcieli "wyjść z lasu" i zacząć nowe życie, studia.

Pozostał wierny, nawet jeśli narastało w nim przekonanie, że jest to walka skazana na klęskę. Po latach powie: "Kiedy braliśmy się do tej roboty, zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji. Nie bawiłem się w grę, gdzie były wielkie szanse".

Kiedy wiosną 1947 r. dochodzi do "wsypy", postanawia ujawnić się, korzystając z ogłoszonej właśnie amnestii. Ma dość. Nie chce uciekać na Zachód, co proponuje mu Felczak, który akurat przybywa przez "zieloną granicę".

Dość miała także rodzina. Gdy w 1947 r. na świat ma przyjść drugi syn Jerzy, w domu trwa akurat ubecki "kocioł": każdy, kto zapuka do drzwi, zostaje aresztowany (pierwszy "kocioł", także trwający szereg tygodni, odbywał się w 1946 r., gdy starszy syn Jacek miał rok).

Jerzy Pszon: - Pierwszymi twarzami, jakie zobaczyłem, była twarz mamy oraz ubeków, którzy u nas praktycznie zamieszkali.

Listy

Początek lat 50. Skazany na dożywocie ma prawo do jednego listu na miesiąc.

Wronki, 1 czerwca 1954 r.

"Kochani Mamusiu i Tatusiu! Dziękuję Wam bardzo za list z maja. Cieszę się, że się jako tako trzymacie (...). O sobie - jak zwykle - nie mam wiele do pisania. Życie moje jest dosyć jednostajne - chociaż warunki, w jakich się znajduję, są zupełnie dobre. Wcześnie rano budzi mnie kukułka, przez otwarte okno wpada skądś delikatna woń bzu; pojedyncze z początku głosy ptaków przeradzają się w gwarny chór. Wiosna nie robi sobie nic z murów i krat i pozwala także nam cieszyć się swą krasą. Potem dzień: rozmowa, godzinny spacer, książki i gazety, pomoc w nauce upośledzonym pod względem wykształcenia kolegom i dzień minął. Gdyby tylko można było powstrzymać Czas, który nie wraca! Ale to już poza ludzką mocą. Czuję się nieźle. Stan moich płuc jest co miesiąc kontrolowany przez specjalistę. Tyle tylko, że nie wiadomo, kiedy będzie kres tego siedzenia. Jakby nie było, to już siedem lat. (...) Tymczasem całuję was serdecznie. Mieczysław".

Wronki, 2 sierpnia 1954 r.

"Kochani Rodzice! Dziękuję Wam bardzo za Wasz list z lipca. (...) O sobie, jak zwykle, niewiele mam do powiedzenia. Te siedem lat, które już minęło, dało mi sporą sumę wiedzy o ludziach, których najrozmaitsze typy miałem okazję wszechstronnie poznać, znaczną ilość przemyśleń, dotyczących samego siebie i swego stosunku do zjawisk życia, i masę nudy, wypływającej z bezproduktywnego i nikomu niepotrzebnego bytowania. Nadal jednak zachowuję równowagę i pogodę umysłu i nie straciłem zdolności cieszenia się z tych wszystkich drobnych przyjemności, jakich potrafi dostarczać życie, nawet w swej mocno opłakanej formie. (...) Szczerze mówiąc nie żal mi żadnych utraconych radości życia, tylko tej jednej: niemożności obcowania z dziećmi i udziału w ich wychowaniu. (...) Chciałbym, by dzieci nie myślały o mnie źle jako o człowieku, gdyż mimo różnych głupstw, jakie popełniłem w życiu, nie zrobiłem nigdy świństwa, ani czegoś, czego bym się we własnym sumieniu musiał wstydzić. (...) Całuję Was serdecznie. (...) Gdybyście mieli okazję, złóżcie Jacusiowi ode mnie serdeczne życzenia imieninowe, gdyż sam będę mógł do niego napisać dopiero we wrześniu. Powiedzcie mu także, że sprawił mi wielką radość swym tegorocznym wynikiem szkolnym. Naturalnie nie zapomnijcie ucałować ode mnie i Jureczka. Mieczysław".

Wronki, 7 października 1954 r.

Z listu do żony Florentyny: "W gruncie rzeczy samotność jest zasadniczym udziałem bytu ludzkiego, a miłość, przyjaźń, rozrywka pozwalają o tej prawdzie zapomnieć. Człowiek w społeczeństwie znajduje w swej działalności krzepiące złudzenia samodzielnego istnienia, niezależnego od wszechukładu rzeczy, którego jest cząstką. Człowiekowi w więzieniu ta sama myśl, przed którą wolna jednostka ucieka do zajęć, zabaw, rozgwaru życia, musi dać siłę pokrzepienia. Stąd konieczność szukania ciągle nowej odpowiedzi na pytania, które nigdy nie zostaną zaspokojone, stąd codzienne odkrywanie prawd, które tylekroć już były odkryte, stąd nienasycony głód pewności, która nigdy nie może być osiągnięta. (...) Wprawdzie sumienie mam czyste, ale zdaję sobie sprawę, że takie indywiduum jak ja, które nie jest trupem, ale też nie jest i żywym człowiekiem, wymaga wspominki na Zaduszki, ale nie zadowala się świeczką, lecz oczekuje bardziej konkretnych dowodów pamięci, świętego wyprowadziłoby z równowagi. (...) Całuję Cię serdecznie, jak również chłopców. Mieczysław".

Wronki, 1 listopada 1954 r.

"Kochani Rodzice! (...) Bardzo się ucieszyłem wiadomościami o moich chłopcach i ich sukcesach szkolnych. (...) Nie są to znów sobie takie sprawy błahe. Ostatecznie, kiedyś może do nich powrócę i wtedy z całą ostrością stanie problem zniesienia dystansu i obcości między nimi a mną (...)".

Czerwiec 1955 r. Stalin i Beria nie żyją, zaczynają się zwolnienia z więzień PRL-u.

U stóp Wawelu bawi się dwóch chłopców. Patrzą nieufnie na obcego człowieka, który od dłuższej już chwili intensywnie im się przypatruje. W końcu zapytają, kim jest. "Waszym tatą".

Bezpieka

Praca w "Tygodniku Powszechnym", do którego trafi w 1961 r., to dla Służby Bezpieczeństwa PRL dostateczny powód, aby Mieczysława Pszona inwigilować aż do roku 1989.

Ale w ubeckim archiwum (dziś w IPN) zachowały się liczne raporty z lat 50., 60., 70. i 80., które dotyczą nie tylko "Tygodnika", ale także kontaktów Pszona z przyjaciółmi z podziemia.

Jeszcze w wiele lat po wojnie SB "monitoruje" ludzi, którzy działali w powojennej konspiracji.

W 1961 r. krakowska SB prowadzi "sprawę operacyjnej obserwacji grupowej" pod kryptonimem "Wierni": inwigiluje osoby "organizacyjnie związane" z Pszonem; esbek odnotowuje, że obserwowani spotykają się w kawiarniach, gdzie prowadzą dyskusje na tematy polityczne, i wymienia znane "kontakty Pszona Mieczysława" (na pierwszym miejscu: Felczak). W inwigilacji uczestniczą tajni współpracownicy. Tacy jak np. TW "Andrzej", który między październikiem 1965 a lutym 1966 pięciokrotnie spotyka się z majorem SB w "lokalu konspiracyjnym" o kryptonimie "Chata", by informować go, kto jest kim w dawnym środowisku endeckim.

Potem inwigilacja ustała. Ale jeszcze we wrześniu 1984 r. pracownik archiwum SB sporządził opracowanie, zakwalifikowane jako "tajne", na temat krakowskiej Delegatury Rządu z lat 1945-47, w którym znalazła się także informacja, co aktualnie robią ludzie skazani prawie 40 lat wcześniej. Jednak w latach 80. konspiracyjna przeszłość jest już mniej ważna. Ważniejszy jest "Tygodnik".

Jak niemal wszyscy ludzie z "Tygodnika", także Pszon zakwalifikowany zostaje początkowo jako "kandydat do werbunku". I jak w przypadku wszystkich - poza trzema pracownikami administracji "TP" - werbunek się nie udaje. "Wysiłki te dały jednak negatywne wyniki i Wydział IV [w SB zajmujący się Kościołem i także "TP" - red.] nie widzi szans przełamania u nich tego stanowiska" - ubolewa pracownik SB w sprawozdaniu o "aktywizacji pracy operacyjnej na odcinku watykańskim" z listopada 1984 r.

Nie była to pierwsza próba.

Jerzy Pszon: - Pamiętam, jak w 1955 r., niedługo po tym, jak ojciec został zwolniony z więzienia, przyszło do nas do mieszkania dwóch panów. Zapukali, otworzyłem. Zapytali, czy jest tato. Zaprowadziłem ich do pokoju. Teraz przeczytałem w dokumentach odnalezionych przez IPN notatkę z tej próby werbunku. Ojciec odpowiedział im, że nie zgodził się na bycie agentem w więzieniu, kiedy miał "czapę", i tym bardziej nie widzi powodu, żeby zgodzić się teraz.

"Cwaniak" - taki kryptonim nadała Pszonowi bezpieka inwigilująca "Tygodnik". Gdyby o tym wiedział, miałby satysfakcję.

Redakcja

Jerzy Pszon wspomina, że po 1955 r. rodzinie było ciężko. Wszyscy musieli się do siebie przyzwyczaić. Poza tym ojciec musiał wyleczyć więzienną gruźlicę. I przez kilka lat nie miał pracy. A gdy już znalazł, to dorywczą.

Dopiero pod koniec 1960 r. dwóch dawnych przyjaciół z podziemia, zatrudnionych w administracji "Tygodnika Powszechnego", informuje go, że jest tam wolna posada. Tak trafia do "Tygodnika" - najpierw do administracji, po kilku latach do redakcji.

Pisze mało. Jest redaktorem, z czasem wykonującym funkcję sekretarza redakcji. Żyje pracą.

Roman Graczyk, w latach 80. redaktor "TP", wspominał: "Kwadrans po dziewiątej już siedział w swojej kanciapie, przez zachodnich gości nazywanej gabinetem. Jeśli był początek tygodnia, zaczynał od wilgotnych szpalt [przygotowywanego właśnie] nowego numeru »Tygodnika«. Była to epoka składu linotypowego, w ołowiu, i zarazem cenzury prewencyjnej. Z drukarni przywoziło się po cztery egzemplarze każdego tekstu złożonego w szpaltach: jeden dla redakcji, jeden dla korekty, dwa dla cenzury. Panowanie nad całym tym obiegiem papierów wymagało i porządku, i szybkości decyzji. (...) Trzeba było sprytu i uporu, by się wykłócać z cenzorem. Odwagi - gdy po chłodnym skalkulowaniu wszystkich za i przeciw należało podjąć decyzję: czy lepszy kulawy kompromis, a więc tekst podziurawiony, czy raczej brak tekstu. Czas naglił. W środę koło pierwszej w nocy zaczynał się druk »Tygodnika«. Cała ta machina, osobliwe połączenie skutecznej organizacji, archaicznej techniki i woli przetrwania wobec PRL-u, opierała się w połowie lat 80. na dwóch ludziach: Krzysztofie Kozłowskim i Pszonie. Kozłowski był zastępcą naczelnego, Pszon formalnie szeregowym redaktorem. Tylko formalnie".

Redakcyjna "młodzież" (czyli 30-latkowie) lubiła z nim pracować. Dlaczego? Niech odpowie Jerzy Pilch: "Słyszę Go, widzę Go, próbuję Go opisać i wiem, że jakikolwiek Jego wizerunek wypadnie blado nie tylko dlatego, że na ogół wizerunki ludzi w porównaniu z samymi ludźmi wypadają blado, ale też dlatego, że była w Nim pewna cecha nie do opisania. Ciepło, które w Nim takie właśnie było: nieopisane. Lekko pochylony, z pozoru surowy i szorstki w obyciu, o ironicznym poczuciu humoru, rugał - zdawać by się mogło - człowieka grubym słowem i nagle... cały jaśniał tym rodzajem uśmiechu, który daje pewność własnego dystansu do świata. (...) Mogłeś pisać do »Tygodnika«, mogłeś być w »Tygodniku«, mogłeś mieć etat w »Tygodniku«, mogłeś figurować w stopce »Tygodnika«, ale dopóki Mieczysław Pszon nie zwrócił się do ciebie per: gnoju jeden - nie byłeś w »Tygodniku«".

Bywało, że szedł pod prąd opinii własnego środowiska. Graczyk: "Kiedy Wałęsa zgłosił zamiar kandydowania na prezydenta, zwolennicy Mazowieckiego jednomyślnie nalegali, by premier stanął do rywalizacji o Belweder. Nie znam drugiej osoby z kręgu »Tygodnika«, która wyraziłaby wątpliwości w tej sprawie".

Rozmowy

Pisze mało, bardzo mało. Wertując roczniki "Tygodnika" sprzed 1989 r. można odnieść wrażenie, że był jednym z mniej obecnych: ot, jeden tekst na pół roku...

Więcej napisze jedynie na początku lat 70., gdy w Niemczech Zachodnich zaczyna się tzw. Ostdebatte - wielka, społeczna dyskusja nad zaakceptowaniem granicy na Odrze - którą uważnie śledzi. Bo jeśli w ogóle coś pisze, to najczęściej właśnie o Niemczech: o polityce i historii (np. o niemieckim ruchu oporu przeciw Hitlerowi).

Myliłby się jednak ten, kto chciałby opisywać "Tygodnik Powszechny" sprzed roku 1989 tylko w oparciu o roczniki. Bo tamten "Tygodnik" był czymś więcej niż tylko gazetą i nie tylko środowiskiem ludzi podobnie myślących: był rodzajem "instytucji zastępczej". Zastępującej to, czym w wolnym, demokratycznym społeczeństwie są partie i stowarzyszenia, organizujące ludzką aktywność, nie tylko społeczną czy religijną, ale także polityczną.

Władysław Bartoszewski napisał kiedyś, że wtedy, przed rokiem 1989, "możliwości opisywania rzeczywistości były ograniczone, ale możliwości rozmawiania - nie".

Pozostawało więc - rozmawiać.

Tymczasem w redakcji "Tygodnika" pojawiają się Niemcy. Najpierw (od początku lat 60.) z komunistycznej NRD. Potem z Republiki Federalnej. Ci ostatni później, bo możliwości podróżowania z RFN do PRL ponad "żelazną kurtyną" otworzyły się dopiero po tym, gdy oba państwa nawiązały stosunki dyplomatyczne, na początku lat 70.

Dlaczego w "Tygodniku"? I dlaczego trafiają do Pszona?

Najprościej można odpowiedzieć tak: w obu częściach Niemiec pojawili się ludzie, którzy uznali, że nie można przejść do porządku dziennego nad tym, co Niemcy robili w Polsce w latach 1939-45. Jechali do kraju, który był dla nich nie tylko nieznany, ale też niebezpieczny. Z kim się spotykać? Kogo unikać? Komu zaufać?

Widzieli, że instytucją w miarę od władz niezależną jest Kościół. Zwracali się więc do Kościoła: przez znajomych księży, biskupów. A ci, prędzej czy później, kierowali ich do świeckich: do "Tygodnika", "Znaku", "Więzi", do "Gościa Niedzielnego", do Klubów Inteligencji Katolickiej. Czyli do tych środowisk, które po Październiku 1956 r. mogły zachować zdobyte wówczas niewielkie, ale jednak "pola wolności".

Kiedy stawali w drzwiach, ktoś musiał się nimi zająć. Padło na niego.

Adres

W ten sposób Mieczysław Pszon zostaje osobą odpowiedzialną za kontakty środowiska "Tygodnika" z Niemcami, z Zachodu i Wschodu. Staje się dla nich przewodnikiem po realiach PRL-u, biurem podróży, opiekunem. Dla wielu przyjacielem. A także człowiekiem, który biografią i charakterem nie tylko fascynował, ale i motywował. Z którym spotkanie może wpłynąć na to, jak żyjemy i co robimy.

Günter Särchen (podczas wojny w Wehrmachcie), który do Polski przyjechał po raz pierwszy w 1960 r., wspominał: "Kiedy jechaliśmy do Polski, szukaliśmy ludzi, którzy gotowi byliby z nami rozmawiać. To właśnie Mietek Pszon (...) zdecydował się na to. W tych pierwszych godzinach nie wiedział jeszcze, w co się wdaje; jego zaangażowanie wkrótce wzbudziło podejrzliwość nie tylko urzędów, ale także niektórych jego kolegów. Rany, zadane polskiemu społeczeństwu przez Niemców, były przecież głębokie".

Po otwarciu w 1992 r. archiwów NRD-owskiej bezpieki okazało się, że kontrwywiad Stasi założył Pszonowi "teczkę" jako osobie zagrażającej bezpieczeństwu NRD. Pszon złożył wniosek o wgląd w te dokumenty; z Berlina dostał odpowiedź, że musi czekać w kolejce, bo jest masa podań, a archiwa nieuporządkowane. W maju 1995 posłał ostatni list do Urzędu Gaucka: prosił o przesłanie kopii, bo "lekarze nie pozwalają mi już na podróż".

Obawy Stasi były uzasadnione. Po upadku komunizmu Günter Särchen konstatował: "Dialog z Polską dodawał nam odwagi i pozwolił dostrzec jaśniej bezprawie panujące w NRD. Nie jest przypadkiem, że wielu z tych, którzy kiedyś brali udział w pracy »Znaków Pokuty« w Polsce, jesienią 1989 roku należało do grup opozycyjnych, w szeregach pokojowej rewolucji w NRD przygotowując zjednoczenie Niemiec".

"Pokazał nam, dlaczego powinniśmy pokochać Polaków i ich kraj - wzywał Reinhold Lehmann, w latach 70. sekretarz generalny zachodnioniemieckiego ruchu Pax Christi i główny kontakt Znaku i "Tygodnika" w RFN. - Żadne seminarium z udziałem tzw. grupy Znak oraz Pax Christi nie doszłoby do skutku, gdyby nie było eksperta od Niemców, Mietka Pszona. [W "Tygodniku"] tylko on miał wyczucie i talent do rzeczy praktycznych. (...) Bardzo wcześnie nawiązał kontakty z prowadzoną przez Pax Christi tzw. akcją solidarnościową, którą powołano po wizycie w 1964 r. grupy działaczy katolickich z Niemiec w Auschwitz. Celem akcji było zebranie funduszy na pomoc dla żyjących w biedzie byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Z akcji tej narodził się w 1973 r. Maximilian-Kolbe-Werk, któremu powinien przyjrzeć się każdy, kto odważa się zabierać głos w kwestii pojednania między Polakami a Niemcami".

Walter Lorang (działacz katolicki): "Wyjeżdżając z Frankfurtu, wiedziałem zawsze, że o wyznaczonej godzinie będzie siedział przy swoim biurku w redakcji i czekał. Z typowym dla niego przyjacielskim uśmiechem przyjmował w redakcji umówionych gości z Niemiec; z taką samą otwartością witał także zupełnie nieznajomych, a często i całe grupy. Potem dyskutował z nimi, niezmordowanie. Z cierpliwością, którą podziwiałem, powracał do najbardziej kontrowersyjnych spraw dzielących Polaków i Niemców; starał się zrozumieć i uczył trudnej sztuki rozumienia drugiej strony także swoich rozmówców, wśród których było wielu niemieckich wypędzonych".

Erich Busse (pastor; od lat 60. w Akcji Znaków Pokuty w NRD, potem w opozycji): "Latem roku 1973 i 1974 przez kilka tygodni pracowałem w redakcji »Tygodnika«. Miałem wrażenie, że podtrzymuje zespół redakcyjny, choć nie widać go nigdy na pierwszym planie. (...) Pamiętam, jak powiedział do mnie kiedyś: »Skoro uczy się Pan już polskiego, to musi się Pan zająć również historią Polski. Po prostu nie można zrozumieć kraju i ludzi bez poznania historii. My żyjemy historią. Historia jest jednym ze źródeł naszej siły. Rządzący stale próbują naginać historię do swoich potrzeb. Władza ma broń, ale my mamy prawdę. To czyni nas mocnymi«".

Ludwig Mehlhorn (w latach 70. i 80. w NRD-owskiej opozycji): w 1989 r. "jednym z głównych tematów, dominujących w rozmowach na szczeblu rządowym przed przyjazdem kanclerza, była kwestia mniejszości niemieckiej. Kohl chciał koniecznie spotkać się z niemieckimi Ślązakami na Górze św. Anny. W obliczu masowych protestów ze strony polskich Ślązaków oraz uporu strony niemieckiej przy tym punkcie programu zdawało się, że wizyta w ogóle nie dojdzie do skutku. Szukając wyjścia z impasu, Pszon zaproponował Horstowi Teltschikowi, niemieckiemu partnerowi w tych negocjacjach, aby zamiast na Górze św. Anny obaj szefowie rządów spotkali się w Krzyżowej. Ówczesny doradca kanclerza spytał: »Co to jest Krzyżowa?«. Pszon odpowiedział, że Krzyżowa jest odpowiednim miejscem, bo do zaakceptowania przez wszystkich - przez oba państwa niemieckie (NRD jeszcze wtedy istniała), przez katolików i protestantów, a także z punktu widzenia stosunków polsko-niemieckich. (...) Pociągając w odpowiednim momencie za odpowiedni sznurek, znowu w pełni zasłużył na opinię »sprytnego lisa«".

Vincens Lissek (rodem ze Śląska, w 1946 r. wysiedlony, przez wiele lat odpowiedzialny za kontakty z Polską w Centralnym Komitecie Katolików Niemieckich): "Dzięki niemu poznałem i nauczyłem się rozumieć Polskę - i co ważniejsze: Polaków".

"Der Mietek"

Reinhold Lehmann zmarł w 1998 r., Günter Särchen w 2004 r., Vincens Lissek w 2005 r. Także w 2005 r. zmarł Stanisław Stomma. Odeszło wielu Niemców i Polaków, którzy zajmowali się pojednaniem.

Dla nich była to robota tyleż romantyczna, co realistyczna. Bo kontakty z Niemcami przed 1989 r. miały dwojaki charakter. Chodziło nie tylko o chrześcijańskie przebaczenie, ale także o polityczną kalkulację: jeśli Polska ma kiedyś wyzwolić się spod dominacji ZSRR i zwrócić ku Zachodowi, to jedyna droga prowadzi przez Niemcy. Dlatego w interesie Polski leży zjednoczenie Niemiec.

W sytuacji, gdy kontakty między PRL a Niemcami (Wschodnimi i Zachodnimi) były monopolizowane przez władze, gdy nie mogły istnieć niezależne instytucje, jedyną drogą były relacje między ludźmi, formowanie opinii, czyli praca "przed-polityczna".

Zaowocowała po roku 1989, gdy Polska znalazła się w NATO i Unii Europejskiej, także przy poparciu Niemiec. W czym większy lub mniejszy udział miało wielu niemieckich polityków czy dziennikarzy, którzy Polskę poznawali poprzez takich jak on, der Mietek.

Pszon już tego nie zobaczył. Umarł 10 lat temu, 5 października 1995 r.

***

W ostatnich dniach był nieprzytomny. Gdy co jakiś czas odzyskiwał świadomość, wybuchała przeszłość. Już bez humoru, bez ironicznego dystansu. Przypominał sobie, że trzeba odbudować połączenie kurierskie przez "zieloną granicę" albo zawiadomić ludzi o "wsypie".

Odszedł we śnie.

Jerzy Turowicz napisał wtedy: ,,Był człowiekiem skromnym, nigdy nie żądającym niczego dla siebie, zawsze stojącym z boku, nie wybijającym się do przodu - tak, jakby nie znał swojej własnej wartości. Był wreszcie człowiekiem obdarzonym wielkim poczuciem humoru. Nie lubił mówić o sobie, ani o ciężkich latach więzienia. A jeśli mówił, to nieraz z humorem właśnie, jakby to Go nie dotyczyło, chociaż wiedzieliśmy, że zwłaszcza miesiące spędzone w celi śmierci zostawiły głęboki ślad w jego podświadomości, i że te przeżycia raz po raz wracały do niego w snach".

I dodał: "W redakcji był jednym z najwierniejszych".

Dziękuję historykowi Jerzemu Pszonowi za udostępnienie materiałów dotyczących jego śp. Ojca. W tekście wykorzystano m.in. książki "Polacy i Niemcy, pół wieku później. Księga Pamiątkowa dla Mieczysława Pszona" (Kraków 1996) i Andrzeja Ranke "Stosunki polsko-niemieckie w polskiej publicystyce katolickiej w latach 1945-1989" (Toruń 2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2005