Winni Ewangelii

W Stanach Zjednoczonych już od lat 80. działają ruchy religijne pomagające nielegalnym imigrantom. Możemy się od nich uczyć wrażliwości.

27.02.2017

Czyta się kilka minut

Procesja z obrazem Matki Boskiej z Guadalupe na przedmieściach Los Angeles, 11 grudnia 2013 r. / Fot. Luis Sinco / GETTY IMAGES
Procesja z obrazem Matki Boskiej z Guadalupe na przedmieściach Los Angeles, 11 grudnia 2013 r. / Fot. Luis Sinco / GETTY IMAGES

​Z Meksyku uciekli z córką, gdy jej mężowi, kierowcy autobusu, po raz trzeci bandyci zagrozili bronią. Jeanette Vizguerra mieszka z rodziną w Stanach Zjednoczonych od 20 lat. Kupili dom, założyli firmę sprzątającą, tu urodziła troje kolejnych dzieci. Działała w związkach zawodowych i organizacji na rzecz praw imigrantów oraz współorganizowała w Denver Nowy Ruch Azylowy, który ma wspomagać imigrantów zagrożonych deportacją, w ostateczności udzielając im azylu. Ona namówiła do udziału w sieci lokali azylowych religijną kongregację First Unitarian Society w Denver. Przez dziewięć miesięcy mieszkał tam Arturo Hernández Garcia, który ostatecznie otrzymał prawo pobytu. Dziś mieszkanie zaaranżowane w piwnicy tego kościoła stało się jej domem. Wieczorem 16 lutego Jeanette poprosiła tam o azyl, sama bojąc się deportacji po kontrolnym spotkaniu w urzędzie imigracyjnym.

Jest ich w Stanach Zjednoczonych jedenaście milionów. Pracują, studiują, prowadzą firmy, płacą podatki. Ale żyją w niepewności, zwłaszcza od czasu wyboru prezydenta Donalda Trumpa, czy będą mogli zostać. Cesar Vargas współzarządzający Dream Action Coalition mówił w rozmowie z „Democracy Now”, że to, co widać teraz, to siła deportacyjna na sterydach. Sam daje instrukcje własnej matce, jak się zachować, gdy federalna agencja imigracyjno-celna (ICE) stanie u jej drzwi.

Nowy prezydent zapowiada deportację wszystkich, którzy popełnili przestępstwo. W praktyce nie ma zasad, nie istnieje profilowanie. Właściwie każdy, kto nie ma prawa legalnego pobytu, może być deportowany. Gdyby w kolejce do deportacji stawiało wykroczenie drogowe, drobne kradzieże, jazda po pijanemu, liczyłaby ona sobie 2 mln osób. Ale czasem wystarczy samo podejrzenie popełnienia przestępstwa, sfałszowany dokument, podejmowanie pracy... Właściwie deportacja może dosięgnąć każdego.

Wrażliwe miejsca

Zwykle scenariusz jest podobny do historii Jeanette: drobne przewinienie drogowe, kontrola dokumentów, niezgodność w papierach, policja kontaktuje się ze Służbami Imigracyjnymi i Celnymi USA. Lub inaczej: imigrancka dzielnica, zgłoszenie przestępstwa przez jego ofiarę lub sąsiadów, spisanie dokumentów, kontakt z ICE. Przez to ludzie boją się wzywać policję. Potem imigrant trafia na listę. Deportacje są odraczane, ludzie żyją z nimi latami. Do czasu. Polityka deportacyjna zaostrzona została za prezydentury Obamy – średnio rocznie zaczęto deportować aż 400 tys. imigrantów. Do 2015 r. oznacza to 2,5 mln osób; potem deportacje miały już się ograniczać do sprofilowanych grup (przestępców i osób, które niedawno wjechały na teren USA). W 2011 r. ówczesny dyrektor ICE wydał pracownikom instrukcję, by omijali „wrażliwe miejsca”, takie jak kościoły, szpitale, szkoły, kampusy.

Już za czasów Trumpa w pierwszych dniach lutego nasiliły się aresztowania policji granicznej. Po ich fali wiceprzewodniczący amerykańskiego Episkopatu abp José Gómez z Los Angeles zaproponował, żeby zobaczyć, co wisząca nad głowami groźba deportacji robi ludziom, spoglądając na dzieci: „Nie chcą iść do szkoły. Myślą, że ich rodzice zostaną zabrani, gdy ich nie będzie w domu”.

Nie wiemy, ile osób podobnie jak Jeanette korzysta dziś z azylu. Nie wszyscy robią to w tak jasny sposób, bojąc się pewnie, czy władze faktycznie uszanują umowną autonomię miejsc kultu. Wiemy natomiast, że ruch rósł w ostatnich trzech latach, a od dnia wyborczego zwycięstwa Donalda Trumpa podwoiła się liczba kongregacji deklarujących, że staną się azylem dla nieposiadających dokumentów imigrantów – dziś liczba ta sięga ośmiuset.

Miasta azyle

O początki można się spierać. Dla jednych to moment, gdy w 2006 r. arcybiskup Los Angeles kard. Roger Mahony poinstruował swoich duchownych, by nie przedkładali prawa – konkretnie ustawy 4437 kryminalizującej pomoc humanitarną udzieloną bez sprawdzenia statusu dokumentacji – ponad miłosierdzie. Dla innych z kolei to chwila, gdy pastor Walter Coleman z United Methodist Church w Adalberto w Chicago udzielił azylu Elvirze Arrellano i jej synowi Saúlowi, którzy szukali ucieczki przed deportacją. Ostatecznie w styczniu 2007 r. w Waszyngtonie spotkali się przedstawiciele 18 miast i 12 tradycji religijnych, aby chronić rodziny przed niesprawiedliwą deportacją oraz obudzić moralną wyobraźnię kraju przez modlitwę i świadectwo.

Nowy Ruch Azylowy (ang. New Sanctuary Movement) jest międzyreligijnym ruchem, który zaprasza też organizacje świeckie. Zrzesza przedstawicieli wielu Kościołów protestanckich, Kościoła katolickiego, reformowanego judaizmu oraz muzułmanów i sikhów. Niedawno gotowość udzielania azylu zadeklarował pierwszy meczet. Z początku nieco eksperymentowali, odpowiadając na lokalne potrzeby. W Nowym Jorku udzielają porad prawnych, w Filadelfii skupiają się na interwencjach związanych z relacjami między miejską policją a systemem imigracyjnym.

Wydawało się, że słowo „azyl” mają w nazwie nieco na wyrost, choć rozciągano jego znaczenie: z fizycznego azylu na bezpieczną przestrzeń, np. miasta. Sama Filadelfia stała się na jakiś czas w 2014, a potem w 2016 r. azylem, co oznaczało blokowanie współpracy między miejską policją a federalnymi służbami imigracyjnymi. W połowie lutego gubernator stanu Oregon Kate Brown zakazała pracownikom stanowym, z policją włącznie, kontaktowania się z ICE. Po wyborze Trumpa studenci katolickiego Uniwersytetu Notre Dame zwrócili się do rektora, by ogłosił kampus azylem, tak by nie mogły mieć miejsca rajdy deportacyjne policji na nieudokumentowanych studentów. Z inicjatywą wychodzi profesor Jason Ruiz, który sam jest wnukiem nielegalnych imigrantów. Krótko po objęciu urzędu Donald Trump zagroził, że odetnie miastom-azylom federalne finansowanie.

Ruch nie czeka z założonymi rękami. Rozrasta się. Media opisują historię Jeanette Vizguerry.

Niedawno Episcopal Sanctuary Task Force w diecezji Los Angeles wraz z Clergy & Laity United for Economic Justice przygotowały lokalne szkolenie dla przywódców religijnych i kongregacji, które chcą zaoferować imigrantom fizyczny azyl.

Na początku lutego seria aresztowań w Los Angeles, Atlancie, Chicago i Nowym Jorku doprowadziła do 680 deportacji. Deportacje nie są nowym zjawiskiem. Nowe jest to, jak bardzo centralnym tematem stała się imigracja i deportacje dla polityki Trumpa. Dekret prezydenta rozszerzył kategorię osób kwalifikujących się do deportacji, stąd strach padł także na wieloletnich mieszkańców bez policyjnych kartotek przestępczych.

Religijna konspiracja

Obecnych działaczy czekają zupełnie nowe wyzwania, ale sięgnęli oni po historyczną nazwę. Pierwszy ruch azylowy działał bowiem w latach 80. i też rozpoczął się od odruchu sumienia.
Nie planowali zostać konspiratorami. Wszystko zaczęło się w 1980 r. w przygranicznym Tucson. Z początku jego mieszkańcy myśleli, że hiszpańskojęzyczni obcokrajowcy to Meksykanie szukający pracy. Również Jim Dudley nie interesował się tym do dnia, gdy na obrzeżach miasta wziął autostopowicza, którego prosto z jego samochodu zabrała chwilę później policja graniczna.

Mężczyzna okazał się nielegalnym imigrantem. Dudley zapamiętał jego przestraszoną twarz i pozostał z pytaniem: czego on się tak bał i co się z nim teraz stanie?

Przygraniczne ogrodzenie nigdy nie zastanawiało również jego przyjaciela Jima Corbetta, mieszkającego przy granicy filozofa i farmera, do chwili, gdy 4 maja 1981 r. usłyszał o złapanym przez patrol policji granicznej Salwadorczyku. Odnalazł go w więzieniu w Kalifornii wraz z setkami innych uchodźców z Ameryki Środkowej. Wkrótce poznał ich zbyt wielu, by uwierzyć w oficjalną wersję, że są migrantami zarobkowymi. To byli uchodźcy polityczni. Wkrótce 20 mieszkało u niego w domu, a Jim, nie mogąc sam podołać sytuacji, rozesłał 500 listów do grup kwakrów w Stanach Zjednoczonych z prośbą o pomoc. Poszedł też do Johna Fife’a, pastora Southside Presbyterian Church w Tucson, który pomógł zorganizować system szmuglowania nielegalnych imigrantów z kościoła do kościoła. Było ich więc na początku trzech: Corbett, Dudley i Fife.

W drugą rocznicę śmierci arcybiskupa Romero, 24 marca 1982 r., Fife ogłosił swój zbór azylem, a na zewnątrz powiesił baner: „To azyl prześladowanych z Ameryki Środkowej”. Wkrótce dołączyły inne kościoły i w 1985 r. ruch liczył sobie 500 miejsc w całych Stanach. Gary Cook, pastor w Central Presbyterian Church w Massillon, w stanie Ohio, wspominał potem: „Jesteśmy grupą o bardzo konserwatywnych poglądach politycznych, ale gdy spotkaliśmy uchodźców twarzą w twarz, nie mogliśmy usprawiedliwić nieprzyjęcia ich do siebie”. Jak to konretnie wyglądało?

Na przykład tak. Uchodźcy docierali do katolickiego kościoła El Santuario de Nuestra Señora de Guadalupe w Nogales, gdzie z pomocą proboszcza Ramóna Dagoberta Quiñonesa przejeżdżali przez granicę. Quiñones i jego parafianie zostawiali w kościele swoje dokumenty uprawniające do przejazdu granicy, a imigranci znajdowali wśród nich taki, którego zdjęcie na tyle ich przypominało, by mogli przejechać. Już w USA w Sacred Heart Catholic Church dostawali schronienie, jedzenie, opiekę prawną. I oddawali dokumenty, które były odsyłane do Nogales. Potem wolontariusze wieźli ich do następnego schronienia. Tak działała sieć pomocy. Rozproszona i nieoficjalna.

Na początku uchodźców przewożono do Kanady, która po przekroczeniu granicy oferowała im azyl. Wraz z nasileniem kontroli amerykańskiej straży granicznej coraz więcej kościołów w Stanach Zjednoczonych zaczęło uchodźcom oferować schronienie. Jak wspominał parafianin z Southside Presbyterian Church w Tucson, jednej nocy miewali od 2 do 25 uchodźców śpiących w kościele. Urządzili im jednopokojowe mieszkanie za kaplicą, ale zdarzało się, że goście spali na materacach w szkółce niedzielnej. Parafie organizujące azyl prosiły też swoich gości, żeby opowiedzieli, co ich wygnało z ojczyzny, żeby dali świadectwo.

Sprawne łamanie prawa

Tak, dobrze rozumiecie. Katolicy, protestanci, kwakrzy i żydzi dogadali się, jak sprawnie łamać amerykańskie prawo w imię ważniejszego z ich punktu widzenia zobowiązania: pomocy przybyszowi.

„Jeżeli jestem czegoś winna, to jestem winna Ewangelii” – powiedziała siostra Darlene Nicgorski, gdy w 1986 r. wraz z 11 innymi amerykańskimi i meksykańskimi działaczami kościelnymi siadła na ławie oskarżonych. Zarzucano im 71 przypadków konspiracji i namawiania do pomocy obcym w nielegalnym przekraczaniu granicy Stanów Zjednoczonych poprzez udzielanie im schronienia i transport. Oprócz niej na ławie oskarżonych zasiedli m.in. ojciec Quiñones z Nogales, katolicki duchowny Anthony Clark, kwakier Jim Corbett, prezbiteriański pastor z Tucson John Fife oraz inni członkowie Sanctuary Movement, ruchu udzielającego pomocy i schronienia uchodźcom z Ameryki Środkowej.

Oskarżeni powoływali się na Pierwszą Poprawkę do konstytucji, która gwarantuje im wolność religijną. Wszak jedyne, co zrobili, to żyli swoją wiarą, dając schronienie braciom w potrzebie, do czego wzywa ich Ewangelia i czego wymaga od nich religia. Odwoływali się do słów ze Starego i Nowego Testamentu, gdzie choćby Księga Kapłańska (19, 34) mówi: „Przybysza, który się osiedlił wśród was, będziecie uważać za obywatela. Będziesz go miłował jak siebie samego, bo i wy byliście przybyszami w ziemi egipskiej. Ja jestem Pan, Bóg wasz”.

Wskazywali również na prawo międzynarodowe, które według nich naruszyła amerykańska administracja. Jim Corbett, jeden z inicjatorów akcji pomocy, mówił przed sądem: „Od deklaracji niepodległości do procesów w Norymberdze nasze państwo uznaje, że bycie dobrym obywatelem wymaga od nas nieprzestrzegania praw i nierespektowania urzędników, gdy przyzwalają na łamanie praw człowieka. Rząd, który popełnia przestępstwa przeciw ludzkości, traci legitymację”.
Procesy z 1986 r. przyciągnęły uwagę, a oskarżeni zyskali sobie społeczną sympatię. Sąd ośmioro z nich skazał na niskie kary w zawieszeniu.

Jim Corbett twierdził, że ruch azylu jest czynem odmowy pozostawienia polityki zagranicznej w rękach generałów i ambasadorów oraz zamknięcia współczucia w granicach prawa. „Ta praca będzie kontynuowana – zapewniał już po wyroku. – Będziemy stawać przed sądem tak często, jak będziemy musieli. Będzie kontynuowana, ponieważ potrzeby uchodźców wyznaczają nasze cele”. Potrzeby były jednak z czasem coraz mniejsze, bo fala uchodźców z Ameryki Środkowej słabła, a w 1990 r. nowa ustawa imigracyjna zmienia politykę państwa, dając prawo prokuratorowi generalnemu do przyznania czasowego statusu ochronnego obywatelom wskazanych państw.

Świadectwo

Nazwa ruchu może pozostać ta sama, ale czasy są jednak inne. Inaczej chroniło się politycznych uchodźców w latach 80., dziś trudniej przekonać do wsparcia migrantów ekonomicznych.

Z prawnego punktu widzenia kościołom-azylom nie należy się autonomia, to one same wchodzą na teren jurysdykcji państwowej. Pastor kościoła, w którym schroniła się Jeanette, konsultował się z prawnikiem: jeśli ICE przyjdzie z nakazem, będą zobowiązani ich wpuścić. Z kolei pastor zjednoczonego kościoła Pilgrim – St. Luke’s & El Nuevo Camino w okolicy Buffalo zapowiedział, że w przypadku wizyty ICE parafianie będą stawiać bierny opór, by dać azylantom czas na ucieczkę. Tradycja oporu jest tu długa. Już w czasie II wojny światowej mogli tu liczyć na schronienie odmawiający służby wojskowej. Decydując teraz, że będą chronić migrantów, parafianie wiedzą, że łamią w ten sposób prawo. Aby chronić Boże dzieci – dopowiadają.

Stany Zjednoczone znają wiele przykładów obywatelskiego nieposłuszeństwa, które wymuszało radykalne społeczne zmiany. Jest w tym wielka siła świadectwa.

Czy azyle mają szansę na powodzenie? Jako symbol oporu, doraźna pomoc dla nielicznych – z pewnością. Jednak to nie jest rozwiązanie na długo – jest kosztowne, ale też ostatecznie frustrujące dla ukrywanych. To, czego potrzebuje 11 mln nielegalnych imigrantów, to przede wszystkim reforma prawa imigracyjnego, która pozwoli im zalegalizować pobyt w kraju, gdzie często spędzili większą część życia.

Zza oceanu, a także z sąsiednich Niemiec, gdzie również istnieją kościoły-azyle, które wywoływały polityczne kontrowersje, płynie do nas świadectwo i wyzwanie. W końcu żyjemy w kraju, którego rząd w imię obrony chrześcijaństwa ignoruje humanitarne kryzysy i nie tylko wymiguje się od uczestnictwa w mechanizmach relokacji imigrantów, ale nawet od przyjęcia poszczególnych przypadków w ramach proponowanych przez Kościół korytarzy humanitarnych. Jak bardzo w centrum naszego życia stawiamy biblijny nakaz przyjmowania przybysza? Czy umiemy być „winni Ewangelii”? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolożka i publicystka a od listopada 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zajmuje się dialogiem chrześcijańsko-żydowskim oraz teologią feministyczną. Studiowała na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie i na Uniwersytecie Hebrajskim w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2017