Białoruska podszewka

Białoruś to nie tylko dyktator. To także kraj z własną kulturą i historią oraz obyczaje i ludzie, słabo w Polsce znani. Gdy inne media koncentrują się na tym, co dzieje się w Mińsku i Grodnie, my postanowiliśmy przyjrzeć się białoruskiej prowincji.

16.10.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Wszyscy odradzali tę podróż. Na Białoruś? Na rowerach? Nie wpuszczą, okradną, będą chcieli łapówki. Pierwsze strony gazet od tygodni relacjonowały konflikt o polską mniejszość: “KGB dociska Polaków", “Obława na Polaków w Grodnie".

Planowaliśmy podróż dwutygodniową. Wróciliśmy po trzech. Przejechaliśmy 500 kilometrów. Nic nam nie zginęło, nikt niczego nie utrudniał. Była serdeczność i wylewność, w Polsce rzadko już spotykana.

Brześć, brama Wschodu

Po polskiej stronie granicy, wokół dworca w Terespolu, dominują kantory i sklepy mięsne (dlaczego taki zestaw?). Kursy zdumiewają: za 20 zł można kupić 10 tys. białoruskich rubli, ale za tę samą ilość rubli można kupić zaledwie 5 zł. Kupujemy dolary.

Pociąg z Terespola do Brześcia kursuje wahadłowo, cztery km tam i z powrotem. Przewozi ludzi przez granicę. Nie wolno przekroczyć jej na piechotę. W wagonach nie ma przedziałów, tylko drewniane ławki. Na ścianach i sufitach zdemontowane okładziny, odsłonięte rury i instalacje elektryczne - wszystko po to, by utrudnić przemyt. Przerzuca się nie tylko towary, ale też ludzi: nocą, przez Bug, głównie z Pakistanu, Afganistanu, Czeczenii. W Terespolu nie widać ani jednego drewnianego domu. Wszystkie nowe, duże, murowane, z wystrzyżonymi trawnikami. Starzy ludzie nie siedzą na ławeczkach pod płotem, lecz na balkonach, wśród kwiatów.

W wagonie - prócz dwóch polskich zakonnic, jadących do Rosji - mniej lub bardziej zabiedzeni ludzie z wypchanymi torbami. Kobiety tlenione, mężczyźni z wąsami; czarne spodnie, białe skarpetki. Za oknem po polskiej stronie robotnicy budują wzdłuż torów wysoki metalowy płot. Po białoruskiej drugi, betonowy, z metalowymi kolcami. Granica Unii.

Brześć. Odprawa celna na pompatycznym dworcu w bolszewickim stylu. Zwieńczony iglicą, a iglica gwiazdą. W olbrzymiej sali u sufitu kryształowe żyrandole. Wokół różowe ściany, pilastry okładane malinowym marmurem. Korynckie kapitele zmutowane po moskiewsku: między liśćmi akantu pięcioramienne gwiazdy. Na środku rzędy biurek, które w monumentalnej przestrzeni wydają się groteskowo małe. Celnicy otwierają torby. Atmosfera poniżająca. Jeden dostrzega nasze rowery, ze zniecierpliwieniem macha: - Iditie, iditie. Śmieje się.

Przy kasach tablica z wizerunkami poszukiwanych przez milicję. W kiosku “National Geographic", “Elle", “Marie Claire", “Gala". Po rosyjsku. Białoruskich tytułów nie widać. Na ul. Lenina mijamy pomnik wodza rewolucji (potem zobaczymy ich dziesiątki).

Wieczorem pociąg Brześć-Moskwa. Wysiądziemy z niego w Mińsku, przed czwartą nad ranem. Na peronie kobiety proponują ciepłe kartofle, pierogi, kiszone ogórki, mleko, piwo.

Mińsk w środku nocy: lśnią szlifowane marmury na dworcowej podłodze. Nie ma bezdomnych ani narkomanów, za to nie brak milicjantów.

Za dwie godziny mamy pociąg do Mołodeczna, stamtąd do Głębokiego. Dalej już rowerami. Celem są dawne powiaty: głębocki, dziśnieński i brasławski. Przed 1939 r. należały do województwa wileńskiego. Był to najbardziej na północny wschód wysunięty kraniec Rzeczypospolitej.

Więzienia i klasztory

Głębokie, blisko 200 km na północ od Mińska. Miejsce urodzenia pisarza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (kilka lat temu wmurowano tu pamiątkową tablicę). W miejsce kamieniczek, przy dawnym rynku, stoją współczesne szpetne budynki. Wszędzie szaro. Ale po drugiej stronie rzeki dwa piękne zabytki późnego wileńskiego baroku: XVIII-wieczny kościół św. Ducha oraz dawny kościół i klasztor karmelitów, po powstaniu styczniowym zamieniony na cerkiew. Świątynie ogromne, jasne, smukłe.

Z miasta wyjeżdżamy dawną ul. Zamkową, dziś Sowiecką. To popularna nazwa dla ulicy, obecna niemal w każdym miasteczku. Na przedmieściach domy drewniane, pomalowane na kolory czyste, jak wyciśnięte z tubki: żółty, pomarańczowy, zielony, niebieski. Przed domami na stołeczkach wystawione na sprzedaż drobne jabłka i ziemniaki.

Z Głębokiego droga prowadzi do wsi Udział. Droga dobra, asfaltowa, pojazdów niewiele. Jeśli już, to ciężarówka lub traktor. Wokół niekończące się, smutne kołchozowe pola. Niemożliwie zachwaszczony zielony jęczmień. Podobno późno w tym roku były siewy, dużo padało, ziemia była mokra i traktory nie mogły wjechać na pola. Tutaj pracuje się tylko ciężkim sprzętem.

Mijamy Berezwecz, miejsce tragiczne. Był tu klasztor i kościół bazylianów z XVIII w. Słynny, jeden z najpiękniejszych barokowych kościołów na Kresach, zaprojektowany przez Jana Krzysztofa Glaubiza, wysadzony został w powietrze w 1970 r. Od 1940 r. w budynkach klasztornych jest więzienie: najpierw NKWD, później hitlerowskie, dziś kryminalne. Kilkadziesiąt tysięcy zamordowanych, kilkanaście zbiorowych mogił w pobliskim lesie.

Pod wieczór dojeżdżamy do Udziału. Tutejszy kościół Niepokalanego Poczęcia NMP i klasztor franciszkanów z XVIII w. zamieniono w 1949 r. na magazyny zboża i nawozów. Zwrócone wiernym w 1988 r., dziś mieszka tu trzech zakonników z Polski. Jeden z nich otwiera kościół, oprowadza. Mieszka w Udziale od pięciu lat. Poprzednie sześć spędził pod Moskwą. Mówi po rosyjsku, białorusku i włosku (“Choć włoski tu się raczej nie przydaje" - śmieje się). Pieniędzy brakuje na wszystko, ale kościół już odnowiono. Historyczny wystrój nie przetrwał komunizmu, ocalała jedynie architektura.

W budynku przyklasztornym ruchoma szopka własnej roboty. Wielka, na powierzchni 20 metrów kwadratowych. Opowiada nie tylko o Bożym Narodzeniu, ale też o objawieniu w Lourdes. Wszystkie postacie to dziecinne, plastikowe lalki, w tym także Barbie. Poszczególne partie kręcą się osadzone na mechanizmach od starych adapterów. Płynie strumień i tryska fontanna dzięki pompie z pralki. Nad całością rozpostarte niebo z pozszywanych błękitnych worków na śmieci. Szopkę znają dzieci i dorośli w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, przyjeżdżają tu nawet wycieczki z odległego prawie o 100 km sanatorium nad Naroczą.

Nocujemy w klasztorze. Jest ciepła woda, luksus. Rano gospodyni podaje pieczone jabłka. Do ciemnego chleba domowa konfitura z malin. Chleb jest pyszny: czarny z kminkiem, czasem słonecznikiem.

Msza księdza Pawlika

Siedem kilometrów dalej leży wieś Mosarz. Znowu po horyzont kołchozowe pola. Właściwie nie wiadomo, czy to pole, czy już ugór.

Z oddali słychać... muzykę Mozarta. Dobiega z klasycystycznego, XVIII-wiecznego kościoła. Był czynny w czasie komunizmu, zachował się zabytkowy wystrój; to ewenement. Dziś pracuje tu znany w całej okolicy ks. Juozas Bulka, Litwin (na Białorusi brakuje duchowieństwa; w ZSRR czynne były tylko dwa seminaria, w Kownie i Rydze, dziś w odzyskanych świątyniach pracują głównie księża z Polski i Litwy).

Wokół kościoła ks. Bulka założył park. To nieczęsty widok na Białorusi - nie licząc śladów po zdewastowanych parkach pałacowych, które wielokrotnie mijamy po drodze. Wokół kołchozy i ubłocone ciężarówki, a my jemy drugie śniadanie, słuchając Mozarta w altanie, na strzyżonym trawniku. Enklawa. Na parkingu samochody i autokar. Codziennie przyjeżdża kilka wycieczek: zwiedzają kościół, park i kopię Kaplicy Ostrobramskiej oraz kalwarię, którą wybudował ks. Bulka; jest nawet boisko do gry w piłkę.

W dzwonnicy wystawa antyalkoholowa. Wśród eksponatów dwa stoły: na jednym gazeta, na gazecie flaszka, resztki ryby, niedopałki, obok połamane krzesełko. Drugi stół nakryty obrusem: samowar, porcelanowe filiżanki, serwetki, kwiaty, obok fotel. Znak, że można tak, można też inaczej.

Dojeżdżamy do Piotrowszczyzny. W budynku, który z daleka wydaje się chlewnią lub oborą, a z bliska okazuje się budynkiem mieszkalnym, odbywają się kolonie. Prowadzi je sercanin, ksiądz Andrzej. Większość dzieci na koloniach jest z rodzin patologicznych. Ksiądz opowiada o alkoholizmie, demoralizacji, zastraszająco wysokim odsetku rozwodów, aborcji. Potem zachęca, by jechać do Zadoroża, 30 km stąd. Mieszka tam 92-letni ks. Lucjan Pawlik. To żywa legenda: pracę duszpasterską prowadził na tych terenach od lat 30.; aresztowany w 1948 r., z więzienia wyszedł po śmierci Stalina. Dopiero od dwóch lat jest na emeryturze. Więc zmieniamy plany.

Monotonna, żwirowa droga. Mijają nas kombajny, traktory, ciężarówki. Zostawiają za sobą obłok spalin i długo opadający kurz. Znów kołchozy: przeraźliwe wiejskie bloki z powybijanymi szybami, okna zalepione folią, zabite deskami. Szmaty, rupiecie. I opuszczone, drewniane domy. Wieś białoruska się wyludnia. Młodzi jadą do miasta, starzy umierają. Tu praca jest tylko w kołchozie. Latem można zarobić do 360 tys. rubli, czyli niewiele ponad 600 zł, zimą do 130 tys. Można też dzierżawić ziemię, do niedawna hektar, teraz więcej. Ale ludzie nie mają maszyn, narzędzi, wiedzy i inicjatywy.

Kościół w Zadorożu: ceglany, neogotycki. Od roku proboszczem jest marianin, ksiądz Piotr. Mieszka w drewnianym domu, bez wody i kanalizacji. - Nie narzekam - mówi. Zaprasza do “bani" [sauny - red.]. Dziś sobota, w sąsiednim domu napalone. “Bania" to drewniany domek z bierwion uszczelnionych mchem. Jedna część na ubrania, w drugiej jest piec, beczka z wodą, dwie ławki. Najpierw mężczyźni, potem kobiety. Piec jest metalowy, w kształcie walca. Pali się drewnem na dole, powyżej nagrzewają się kamienie. Zapominamy o zmęczeniu.

W niedzielę ksiądz Piotr odprawia trzy nabożeństwa. Pierwsze o 9.00 w Podświlu, drugie o 11.00 w Proszkowie, trzecie o 14.00 w Zadorożu. Jedziemy razem. Gdy przyjeżdżamy, prowizoryczna kaplica jest już pełna. Prawie wszyscy przyjmują komunię. Po Mszy jedna z kobiet daje księdzu zawiniątko: kilka ogórków i pomidorów z ogródka.

Na cmentarzu starsze groby mają inskrypcje zapisane alfabetem łacińskim, młodsze cyrylicą. Pisownia jest nieortodoksyjna. Rymkiewicz Juzef s. Ewgienija, zm. 1978, Tumczonok Antonina c. Andżeja zm. 1979, Tu spoczywa Matewusz Pilipionek.

92-letni ksiądz Pawlik mieszka w jednym z drewnianych domów w Zadorożu. Prawie nie chodzi, słabo słyszy. Okulary z grubymi szkłami. Ale jest wesoły, żartuje. Nawet jak opowiada o więzieniu, gdzie w ciągu ośmiu lat odprawił tylko jedną Mszę. Wspomina, jak odzyskiwał i remontował kościoły: w Łużkach, Hermanowiczach, Proszkowie, Prozorokach, Czerniewiczach. Jak jeździł 300 km na motorze, by w niedzielę odprawić Msze w Zadorożu, Naroczu, Łyntupach.

Białoruska Suwalszczyzna

Jedziemy w stronę Łużek, 14 kilometrów. Wspaniały barokowy kościół, wileńska architektura. Niezwykła, wklęsła, półkolista fasada, wieże ustawione pod kątem. Na cmentarzu, obok polskich grobów - zarośnięta kwatera wojskowa: żołnierze 13. Pułku Ułanów, polegli w 1920 r.

Znowu kilkanaście kilometrów. Hermanowicze. Jeszcze jeden piękny wileński barok, na cmentarzu kolejnych 40 zarośniętych mogił z 1920 r.

Kilka kilometrów stąd zaczyna się rezerwat Bagno Jelnia. Obejmuje 25 tys. hektarów. To największe tzw. wysokie torfowisko na Białorusi i jedno z największych w Europie. Wśród bagien rozrzuconych jest około 30 jezior, z których największe - Jelnia - ma wielkość suwalskiej Hańczy.

Wjechaliśmy do wsi Budy, minęliśmy kilka domów i stanęliśmy przy obejściu, które wyglądało jak z czasów Potopu: chutor, dwa zapadnięte w ziemię budynki z uszczelnionych mchem bali, długich jak maszty żaglowca, ciemnych ze starości. To chałupa z maleńkimi okienkami i obora. Na podwórku, na białym koniu, młody mężczyzna w błękitnej koszuli, która wygląda tak, jakby nie zdejmował jej od tygodnia. Pasterz krów, poprowadzi do jeziora Jelnia, zna drogę od dziecka. Rowery zostają w archaicznym domu.

Idziemy błotnistą drogą na pastwiska. Przewodnik zostawia konia przy swoim stadzie. Wchodzimy w mroczny, bagienny las bez śladu drogi. Powalone drzewa, chaszcze. Przewodnik, widząc nasze miny, śmieje się; tym razem nie wziął maczety. Rozgarniamy gałęzie. Im dalej w głąb, tym grunt bardziej grząski. Mamy kalosze wysokie do kolan, przewodnik do pół łydki. Siada na kłodzie, wylewa wodę, wykręca onuce. Opowiada o ukrywających się w czasie wojny na bagnach partyzantach, o tym, jak Niemcy bali się tu wchodzić, i o pożarze, który przeszedł przez torfowisko pięć lat temu. Paliło się dwa tygodnie, spłonęła większość lasu i poszycie torfowisk. Ludzie od zawsze zbierali tu jagody, borówki i żurawiny, teraz ich prawie nie ma, przestali więc chodzić na bagna, ścieżki pozarastały. Jak więc poznaje drogę? - Na węch - odpowiada.

Po godzinie wychodzimy na bezkresny obszar, rzadko porośnięty karłowatymi drzewami. Pod nogami mech, po horyzont. To mszar. Miało nie być jagód, tymczasem nigdy jeszcze nie widziałam ich tak wiele. To podobno nic wobec tego, co było tu przed pożarem. Depczemy po jagodach, borówkach, żurawinach.

Jezioro jest między dwiema wyspami lasów, które majaczą na horyzoncie. - Tropinka! - przewodnik znalazł wśród mchów zarośniętą ścieżkę. Za chwilę pokaże ślady wilków, łosi, dzików...

Kilka dni później dojeżdżamy do Jezior Brasławskich. Teren polodowcowy, przypomina Suwalszczyznę. Nie ma zakazu biwakowania, co wieczór palimy ognisko. Jezioro Wołoso, choć w najgłębszym miejscu liczy 40 metrów, ma też długie płycizny. Trzeba się nachodzić, żeby zacząć pływać. Raj dla dzieci. Ale dzieci nie ma. Przez pięć dni na pojezierzu zobaczyliśmy jedną żaglówkę. Prawie nie ma turystów, nie ma samochodów. Nie ma pieniędzy. Miejscowi jeżdżą furmankami. Z płaskodennych, drewnianych łódek łowią ryby.

Znad Wołosa jedziemy nad jezioro Snudy: 2200 ha wody. Połączone jest z jeziorem Strusto, a między nimi półwysep i największe wzniesienie w okolicy, góra Majak. Widok ze szczytu wspaniały: z każdej strony lasy, jeziora, dziesiątki wysp, zatok, półwyspów. Łąki trzcin, łąki traw. Tylko na krawędzi horyzontu widać białe wieże kościoła w Słobódce.

Wieczorem dojeżdżamy do Brasławia, przed 1939 r. jednego z najbardziej na północny wschód wysuniętych miast Rzeczypospolitej. Dziś w rejonie brasławskim Polacy stanowią 27 proc. mieszkańców (według spisu z 1989 r.). Drewniane, kolorowe domki w sadach i ogródkach pełnych kwiatów. Wąskie uliczki, cisza i spokój. W Muzeum Historycznym zdjęcia pałaców, po których nie został już ślad. Fotografie Mickiewicza (przyjeżdżał tu do wuja) oraz portret Emilii Plater (tu urodziła się jej matka). Artykuły z polskiej przedwojennej prasy, książki.

***

Wracamy znowu przez Brześć. Przy kasie kobieta kupuje bilety na dziś, jutro, pojutrze, na każdy dzień tygodnia. To jej praca: legalnie może wywieźć litr wódki i karton papierosów.

W pociągu Terespol-Brześć jedzie także kilkudziesięciu Czeczenów. Całe rodziny. Dzieci płaczą. Jadą legalnie, mają paszporty i polskie wizy. Białoruska konduktorka mówi, że pewnie tylko niektórzy przejadą. - Dlaczego? - Bo ich za dużo. - Ale przecież jadą legalnie. - No to co? Za dużo i już.

Polska. Znowu kantory i całodobowe sklepy mięsne. Teraz już wiemy, o co chodzi: wędliny na Białorusi są drogie, a wybór mały, więc mięso to polski towar eksportowy.

Przy ulicy rząd kobiet z torbami. - Wódki nie nada?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2005