Widmo krąży po Europie

Nie jest to widmo kryzysu gospodarczego - bo ten jest faktem tak konkretnym, jak gigantyczne zadłużenie, i tak bolesnym, jak bolesne będą wyrzeczenia. Widmo jest nieokreślone - i dlatego przerażające. To perspektywa zagłady fundamentów dobrobytu Europy i idei europejskiej integracji.

01.06.2010

Czyta się kilka minut

Jeszcze niedawno wydawało się, że taka retoryka trąci myszką. Że odeszła do historii z dwoma pokoleniami polityków: tymi, którzy po II wojnie światowej tworzyli Wspólnoty, oraz tymi, którzy najpierw "gorącą" wojnę oglądali oczami dziecka, a potem, jako dorośli, w czasach "zimnej" wojny pogłębiali integrację zachodniej części kontynentu - aż powstał wspólny pieniądz. 20 lat temu politycy z tego pokolenia - dziś na emeryturze - dostali szansę zlikwidowania zimnowojennego podziału. Gdy w europejskich i atlantyckich gremiach dyskutowano wtedy, czy poszerzać na Wschód "strefę bezpieczeństwa i dobrobytu" (czyli Unię i NATO), zdawało się, że to ostatni moment, gdy niebanalnie i niearchaicznie brzmi argumentacja odwołująca się do lekcji historii i do takich wartości, jak wolność, pokój i sprawiedliwość.

Tak, jeszcze niedawno zdawało się, że wielkie słowa należą do przeszłości. Że nastąpił koniec nie tylko historii, ale też ideologii czy wręcz idei. Że Unia jest skazana na rozwój i to oczywiste, że kolejne pokolenia Europejczyków będą żyć coraz dostatniej. O przywódcach nowych czasów powiadano, iż są "plastikowi", kształtowani przez pijarowców i uzależnieni od sondaży. W tej, jak mawiano, postpolitycznej polityce nadmiar charyzmy, wiedza historyczna czy odwoływanie się do wartości mogły zdawać się balastem.

Klęska euro to klęska Europy

Tak było. Ale dziś to także historia. Dziś wraca popyt na wielkie słowa. Będą potrzebne, gdy politykom przyjdzie uzasadniać obywatelom sens cięć w publicznych wydatkach, zamrażania emerytur, podnoszenia podatków - i wielu innych posunięć, za które wyborca może za chwilę ukarać polityka.

A to by było jeszcze pół biedy. Nie brak głosów, że obywatele mogą tak bardzo utracić zaufanie do elit, iż "kryzys finansowy i kryzys kolejnych państw w błyskawicznym tempie zamieni się w kryzys demokracji" - jak wieszczy niemiecki historyk Hans-Ulrich Wehler.

O tym, że wyrzeczenia nie skończą się na kosmetycznym obcinaniu budżetów, wiedzą już wszyscy politycy w Unii. Nie wszyscy jeszcze zdecydowali, czy obywatelom powiedzieć prawdę i jak to powiedzieć. Wśród tych, którzy już się zdecydowali, jest Angela Merkel. Gdy 13 maja wygłaszała w Akwizgranie laudację dla Donalda Tuska, tegorocznego laureata Nagrody Karola Wielkiego, pod koniec przemówienia pani kanclerz - znana z tego, że mówi dużo, ale niekonkretnie - sięgnęła nagle po retorykę, jaką ostatni raz posługiwał się w Niemczech chyba Helmut Kohl. "Panie i panowie, nie udawajmy, że jest inaczej: kryzys euro nie jest jakimś tam kryzysem - mówiła. - Jest to najpoważniejsza próba, jakiej Europa musi sprostać od roku 1990, a może nawet w całej historii Wspólnot, od podpisania traktatów rzymskich przed 53 laty. Próba ta ma charakter egzystencjalny. Musimy zdać ten egzamin. Jeśli to się nie uda, skutki będą nieobliczalne, dla Europy i nie tylko".

Zapomnijmy na chwilę o pakietach ratunkowych, które przyjmujemy w tych dniach - przekonywała Merkel - zapomnijmy o setkach miliardów euro, o kursach akcji i o sporach, kto zawinił: czy Grecy, czy także inni. Bo chodzi już nie tylko o ratowanie Grecji i euro. "Jeśli euro poniesie klęskę, wówczas klęskę poniesie nie tylko pieniądz. Przegramy coś więcej. Klęskę poniesie wówczas Europa, idea europejskiej integracji".

Błąd pierworodny

Można rzec, że dla Merkel wystąpienie w Akwizgranie było treningiem: kilka dni później te same sformułowania znalazły się w jej wystąpieniu w Bundestagu, gdy przekonywała posłów, by poparli niemiecki udział w obliczonym na 750 miliardów euro "pakiecie ratunkowym" (Niemcy ponoszą jedną piątą kosztów). Ma on zostać wykorzystany do ratowania nie tylko euro, ale też - jeśli zajdzie potrzeba - niewypłacalnych krajów Unii.

Zagrożona jest bowiem nie tylko Grecja. Właściwie wszystkie kraje strefy euro (poza malutkim Luksemburgiem) nie przestrzegają reguł, które kiedyś nałożył traktat o unii walutowej - zwłaszcza dotyczących zadłużenia. Wszystkie przygotowują się też do radykalnych oszczędności. Nikt nie ma złudzeń, że przyjmując ów imponujący "pakiet", Unia kupiła sobie tylko czas - czas na przeprowadzenie reform, przez każdego na własnym podwórku, a także, być może, reform zmieniających Unię. Bo wśród przyczyn kryzysu jest nie tylko życie ponad stan, ale też błąd systemowy: to, że w ślad za unią walutową nie poszła unia gospodarcza, polegająca także na koordynacji czy wręcz kontroli narodowych budżetów, a może nawet - jak chcą niektórzy - unia polityczna.

Problem dostrzeżono za późno: gdy stało się jasne, że posiadanie wspólnego pieniądza wprowadza większe wzajemne uzależnienie, niż sądzono. Z takim skutkiem, że groźba bankructwa 11-milionowej Grecji zachwiała Unią, zamieszkiwaną przez prawie 500 mln ludzi.

PIGS, czyli świnki cztery

Choć Merkel apeluje, by odłożyć dyskusję o tym, kto jest winien, trudno wyobrazić sobie wyjście z choroby bez diagnozy. Czyli bez przyjrzenia się tym krajom, które są największym zagrożeniem dla stabilności całej Unii - głównie z powodu bardzo wysokiego zadłużenia. Jest ich cztery, a mówi się o nich: PIGS. Po angielsku: świnie. No, może: świnki. PIGS - to pierwsze litery słów: Portugalia, Włochy (Italy), Grecja i Hiszpania (Spain).

A może, mówią nie bez humoru Włosi, "I" oznacza raczej Irlandię? Ona przecież także doświadcza kryzysu. Wątpliwości rozwiewa jednak przyjęcie przez rząd Berlusconiego programu oszczędnościowego. Włochy, choć są w lepszej sytuacji niż pozostała trójka, przy zadłużeniu na poziomie 115 proc. PKB nie mogą spokojnie patrzeć w przyszłość. Ograniczenie wydatków, głównie wzrostu płac i zatrudnienia w sektorze publicznym, pozwoli państwu w latach 2011-12 zaoszczędzić 24 mld euro. Włochy chcą ratować się same, nie są przecież - inaczej niż Grecja - na skraju bankructwa.

Najlepszy dowód, że zobowiązały się do udziału w ratowaniu Grecji i na liście darczyńców zajmują trzecie miejsce, po Niemczech i Francji. Aby zgromadzić obiecane fundusze, wyemitują obligacje, choć jeszcze bardziej zwiększy to ich zadłużenie.

Rezygnacja z suwerenności

Perspektywę zaciskania pasa Włosi przyjęli bez entuzjazmu, ale i bez protestów - inaczej niż Grecy. Tam po uchwaleniu programu oszczędności wybuchły strajki i zamieszki na ogromną skalę, było kilka ofiar śmiertelnych. W wymiarze liczbowym grecki plan wydaje się porównywalny do włoskiego, ale to pozory. Dla małego i niezamożnego kraju konieczność zaoszczędzenia 36 mld euro przez trzy lata oznacza wyrzeczenia większe niż 24 mld euro w dwa lata dla Włoch.

Grecki plan jest też nieporównanie radykalniejszy. Przewiduje zamrożenie płac w sektorze publicznym, interwencję państwa w sektorze prywatnym, podniesienie wieku emerytalnego i znaczące zwiększenie podatków (w tym od paliw). Dodatkowym podatkiem zostaną obłożone najlepiej prosperujące firmy. Ta "historyczna decyzja o rezygnacji z suwerennego prowadzenia polityki gospodarczej i społecznej" - jak komentuje jej skutki tygodnik "Athens News" - była warunkiem otrzymania pomocy z zewnątrz, z Unii i Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Dlaczego więc, jak wynika z sondaży, ponad 60 proc. Greków takiej pomocy się sprzeciwia? Perspektywa zaciskania pasa dla nikogo nie jest kusząca. Ale nie tylko o to chodzi. Zdaniem wielu Greków, naprawa gospodarki odbędzie się kosztem zwykłych ludzi. Nie ucierpią bogaci ani politycy - a to ci ostatni, według powszechnej opinii, ponoszą winę za to, że kraj jest na dnie. To oni prowadzili złą politykę gospodarczą i akceptowali fałszowanie statystyk na użytek Brukseli. Właśnie bezkarność polityków, bez ogródek zwanych złodziejami, najbardziej oburza obywateli.

Grecka amnezja (polityków)

Greccy politycy rzeczywiście są dotąd bezkarni. Problem w tym, że wszelkie oskarżenia są tu elementem gry politycznej, która ma zdyskredytować przeciwnika. Cóż z tego, że prezydent Karolos Papulias dokłada starań, by nowa strategia była przedmiotem konsensu i zaprasza do siebie przywódców głównych partii? Poza jego gabinetem więcej jest ostrych słów niż zgody. Owszem, powołano komisję, która ma szukać winnych, ale celem tego kroku jest raczej uderzenie w Nową Demokrację - partię, która rządziła Grecją do jesieni 2009 r.

Konserwatywna Nowa Demokracja to jedna z dwóch głównych partii. Drugą jest rządząca dziś socjalistyczna PASOK. Od 1974 r., gdy po rządach pułkowników wróciła demokracja, rządzą na zmianę. Jeśli mówić o winie, spoczywa na obu ugrupowaniach, których ekipy jednakowo marnowały pieniądze. Opinia publiczna to widzi. Ale politycy zachowują się tak, jakby obywatele mieli krótką pamięć.

"Rozumiemy waszą wściekłość - mówił w parlamencie premier Jeorjos Papandreu. - Mnie także ona ogarnia, gdy widzę rozmiary grabieży dokonywanej przez ministerstwa". Kto stał na czele tych ministerstw, tego już nie powiedział, ale nie ulega wątpliwości, że chciał uderzyć w konserwatystów. Papandreu otwarcie grozi, że politycy opozycji odpowiedzą przed sądem za marnotrawstwo i korupcję - niepomny zarzutów, jakie kiedyś stawiano rządom socjalistycznym. Również temu, którym kierował jego ojciec Andreas.

Nowy lider konserwatystów Antonis Samaras nie pozostaje dłużny. Przyznaje, że jego partia ma na sumieniu grzech zaniechania, ale uważa, że PASOK ma na koncie dłuższą listę błędów, wśród których jest... przyjęcie drastycznego planu oszczędności. Konserwatyści głosowali przeciw temu planowi. Kiepski to prognostyk na przyszłość.

Włoska choroba (obywateli)

Jeśli przykład Grecji ma być ostrzeżeniem, zostało ono dostrzeżone.

"Musimy zdobyć się na wielkie, ciężkie i mam nadzieję chwilowe wyrzeczenia, by uratować kraj przed ryzykiem na miarę Grecji" - tak konieczność oszczędności wyjaśnia Gianni Letta, jeden z najbliższych współpracowników Berlusconiego. Tymczasem jeszcze w kwietniu rząd zapewniał, że Włochom wielki kryzys nie grozi. Zapowiedź cięć w budżecie przyjęto więc z zaskoczeniem, ale protesty uliczne - organizowane tylko w Rzymie i na niewielką skalę - prowadzono raczej pod hasłem walki z oszustwami podatkowymi. Ta prawdziwa włoska choroba (i zarazem sport narodowy) pozbawia budżet dochodów. Na jej zwalczaniu, jak się uważa, władze powinny się koncentrować.

Przy wszelkich różnicach, Grecja i Włochy doświadczają wielu podobnych problemów. Rozbudowany sektor publiczny, powszechność oszustw podatkowych, marnotrawienie pieniędzy publicznych, fatalna reputacja polityków... Włochów ułagodziłoby zapewne wprowadzenie do planu cięć propozycji, z jaką wystąpił Roberto Calderoli (minister bez teki ds. uproszczenia administracji; jest taki urząd). Ten polityk Ligi Północnej uważa, że wszystkim ministrom i posłom należy zmniejszyć wynagrodzenia o minimum 5 proc.: "Trzeba dać dobry przykład, bo cięcia wydatków powinny dotyczyć wszystkich".

Rzecz o radości z życia

Oczywiście, nie przyniosłoby to wielkich oszczędności - ale spodobałoby się społeczeństwu. Tym bardziej że o ile w Unii włoscy pracownicy należą do najgorzej wynagradzanych, to włoscy parlamentarzyści otrzymują najwięcej. Czy to normalne, że w czasie, gdy gospodarstwa domowe i firmy zaciskają pasa, kosztów utrzymania systemu politycznego nie obcięto ani o jedno euro?" - głos Luki Cordero di Montezemolo (prezesa Ferrari, a przedtem Fiata) jest typowy dla opinii świata biznesu.

Do optymizmu skłaniają specyficzne cechy włoskiego społeczeństwa: absolutna dominacja małych i średnich firm (stanowią aż 99,6 proc. przedsiębiorstw), sprawność systemu bankowego, wysoki poziom oszczędności i niechęć Włochów do zaciągania kredytów. A siła więzi rodzinnych daje mocne oparcie, które pomaga przetrwać trudne czasy. "Kraj, w którym ludzie bardziej cieszą się życiem i żyją w wolniejszym tempie, powinien lepiej dać sobie radę" - zauważa prof. Franco Bruni z Uniwersytetu Handlowego w Mediolanie.

Grecy też dostrzegają jaśniejszą stronę kryzysu. Niewątpliwie - co premier Papandreu podkreśla przy każdej okazji - jest on szansą na przeprowadzenie reform, do których dotąd nikt nie śmiał się zabrać. Dlatego wielu Greków w obecnym dramacie chce widzieć okres przejściowy: między czasami "przed-MFW" i "po-MFW". Z nadzieją, że Grecja "po MFW" będzie nowa i lepsza.

Chory człowiek Europy

Nadzieja umiera ostatnia: ta prawda potwierdza się także w dwóch kolejnych krajach z grupy PIGS: Portugalii i Hiszpanii.

Tasca, czyli tania restauracja dla miejscowych, to najlepszy barometr portugalskich nastrojów. U klientów "Kiwi" - jednej z lizbońskich tascas - hasło "kryzys" nie budzi emocji. Ciekawsze są ostatnie wyczyny piłkarzy Sportingu. Również politycy i media do niedawna uznawali, że burza na zagranicznych rynkach finansowych nie dotknie ich kraju.

Lizbona uświadomiła sobie powagę sytuacji dopiero, gdy miesiąc temu agencja ratingowa Standard & Poor’s obniżyła ocenę wiarygodności kredytowej Portugalii, a indeks lizbońskiej giełdy stracił jednego dnia 5 proc. wartości. Wstrząs był tak duży, że Pedro Passos Coelho (lider największej partii opozycyjnej PSD) zaprosił premiera José Socratesa na nadzwyczajne spotkanie. Obaj deklarowali "współpracę w walce z bezpodstawnym spekulacyjnym atakiem na walutę i reputację kraju" i zapowiedzieli radykalne oszczędności budżetowe. Porozumienie dwóch największych ugrupowań jest niezbędne do takich cięć, bo centrolewicowy rząd Partii Socjalistycznej (PS) nie ma większości w parlamencie.

Zapowiedziany na tym spotkaniu plan "stabilności i rozwoju" jest radykalny: zakłada zamrożenie płac budżetówki, podniesienie podatku VAT, dodatkowy próg podatku dochodowego dla najbogatszych, bardziej rygorystyczne podejście do zasiłków dla bezrobotnych i innych świadczeń, opodatkowanie zysków z giełdy itd.

Oczywiście lider opozycji chciałby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: to socjaliści mają przeprowadzić reformy, żeby można było potem zrzucić odpowiedzialność na rząd i obalić Socratesa. Tyle że obecnym kłopotom winne są obie wielkie partie i wszyscy premierzy z ostatnich kilkunastu lat - łącznie z obecnym szefem Komisji Europejskiej José Manuelem Barroso. Choć w 2000 r. brytyjski "Economist" opisywał Portugalię jako kraj sukcesu - gdzie gospodarka szybko rośnie, a standard życia gwałtownie się podnosi - 7 lat później to samo pismo nazwało ją "nowym chorym człowiekiem Europy".

Konsumpcyjna bańka

Skąd ta zmiana? Boom, który zaczął się pod koniec lat 90., był związany m.in. z wydarzeniami światowej rangi, jak wystawa EXPO w Lizbonie w 1998 r. i piłkarskie mistrzostwa Europy w 2004 r. Towarzyszyły im wielkie inwestycje w infrastrukturę i rozrost sektora publicznego: wydatki na płace dla pracowników państwowych rosły o 10 proc. rocznie. Nadmierny optymizm i niskie stopy procentowe sprawiły, że Portugalczycy zaczęli brać kredyty na potęgę: w ciągu 10 lat niemal 10 proc. społeczeństwa kupiło mieszkanie.

Ale po konsumpcyjnej euforii okazało się, że kraj nie potrzebuje więcej stadionów i autostrad. Nadszedł kryzys w rozdętym sektorze budowlanym. W 2003 r. Portugalia naruszyła kryteria stabilności obowiązujące strefę euro. Wiele rodzimych produktów zaczęło przegrywać z tańszymi, wschodnioeuropejskimi i chińskimi. Także rozszerzenie UE nie było dla najbiedniejszych krajów starej "Piętnastki" dobrą wiadomością: oznaczało zmniejszenie unijnych funduszy i silniejszą konkurencję. Czechy, Malta i Słowenia już wyprzedziły Portugalię pod względem zamożności.

Podejście zwykłych ludzi najlepiej ilustruje felieton komika Ricardo Araújo Pereiry: "Według specjalistów, Portugalia tonie w głębokim kryzysie. Wygląda na to, że ten rok będzie ciężki. Problem w tym, że już lata 2009 i 2008 były dosyć trudne, a pod koniec 2006 r. Pedro Ferraz da Costa [wybitny przedsiębiorca] ostrzegał, że w 2007 r. nie będzie łatwo. We wrześniu 2005 r. przewodniczący PSD żądał debaty parlamentarnej o kryzysie ekonomicznym, co nie zaskoczyło tych, którzy widzieli w 2004 r. przedłużenie głębokiego kryzysu roku 2003, w którym portugalska gospodarka skurczyła się o 0,8 procent...". W ten sposób Pereira dochodzi do roku 1143, czyli daty powstania niezależnej Portugalii. Aby spuentować: "Kryzys straszy tylko tych tchórzy z Europy, u których wzrost przekraczał siedem procent. Kto nigdy nie wzbił się ponad dwa, nie będzie się martwił".

Diagnoza zdaje się trafna. Politolog António Costa Pinto nie przewiduje w Portugalii strajków na wzór Grecji: "Nasze społeczeństwo jest o wiele mniej skonfliktowane, a skrajna lewica jest skutecznie kontrolowana". Choć rząd nie ukrywa, że sięgnie głęboko do kieszeni obywateli, ci na razie nie zmienili wakacyjnych planów. Według biur podróży, letnie rezerwacje w turystycznym regionie Algarve nie różnią się od zeszłorocznych. A jest jeszcze jeden powód portugalskiego spokoju: kraj, w którym wychodzą trzy dzienniki traktujące wyłącznie o futbolu, nie ma głowy do kryzysu - w końcu zbliżają się mistrzostwa świata w RPA...

Hiszpania: przykre przebudzenie

Sąsiad Portugalii stanął nad przepaścią z powodów, które w większym stopniu dotykają zwykłych ludzi. Tu przyczyną kryzysu jest pękająca właśnie "bańka" w postaci rynku nieruchomości. Niektórzy - jak komentator niemieckiego "Frankfurter Allgemeine" - twierdzą nawet, że "cała hiszpańska gospodarka narodowa była zafiksowana na nieruchomościach". Mechanizm był podobny jak w USA: wielu Hiszpanów kupowało mieszkania na kredyt, nawet jeśli nie było ich stać. Budownictwo stało się motorem wzrostu, banki chętnie udzielały kredytów (także konsumpcyjnych), ceny nieruchomości szły w górę szybciej niż w USA. Dziś spadają, 1,5 mln mieszkań stoi pustych, suma kredytów, pod których zabezpieczeniem są nieruchomości sięga 325 mld euro, bezrobocie rośnie...

Premier José Luis Rodríguez Zapatero, socjalista, niemal z dnia na dzień musiał zacząć demontaż państwa socjalnego. Przyjęty właśnie program oszczędności zakłada obniżenie o 5 proc. pensji urzędników i następnie ich zamrożenie. Nie będzie podwyżek innych płac i emerytur (poza minimalnymi). Zniknie "becikowe" - wprowadzone dwa lata temu i wynoszące 2,5 tys. euro za każde nowo narodzone dziecko, miało poprawić sytuację demograficzną. Inwestycje publiczne zostaną obcięte. Przykład ma iść z góry: ministrowie stracą 15 proc. pensji. "To nie ja się zmieniłem, ale okoliczności" - tak Zapatero tłumaczył się przed partyjnymi kolegami z najpoważniejszych cięć socjalnych w 35-letniej historii hiszpańskiej demokracji. Na wsparcie konserwatywnej opozycji nie może liczyć; protestują też związkowcy.

Jeszcze niedawno Zapatero miał nadzieję, że mimo chmur zbierających się nad Hiszpanią, nie będzie musiał podejmować radykalnych działań aż do wyborów w 2012 r. Teraz nie wiadomo, czy jego rząd w ogóle do wyborów dotrwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2010