Wdzięczność i odrobina nostalgii

Moją pierwszą i spontaniczną reakcją na nową książkę Władysława Stróżewskiego - naszego „Stróża” - jest wdzięczność. Wdzięczność za niejedno. Po pierwsze, za mądrość tej księgi.

23.03.2003

Czyta się kilka minut

Nie jest to mądrość profesorska, głoszona ex cathedra, wypowiadana bez wątpliwości co do rzeczy i co do siebie. Pierwsze zdanie eseju „Czas piękna” brzmi przecież: „Czym jest muzyka? Pytania najprostsze bywają najtrudniejsze...”. I dalej: „Czym jest piękno? Zrezygnujmy z jego definicji”. A nie chodzi tu o unik, bo zaraz potem następuje egzegeza prezentowana punkt po punkcie, metodą klasycznej filozofii, rozpoczęta od szczegółowej analizy pojęć elementarnych.

Bywało, że teksty Stróżewskiego porażały ładunkiem erudycji. Pamiętam szkic o arche, który drukowaliśmy przed laty w „Res facta”. To było wspaniałe, ale sprawiało wrażenie naukowej wirtuozerii, jakiejś nauki dla nauki. W książce, o której mowa, nawet w studium o formie, dlatego wprowadza Stróżewski czytelnika w skomplikowanie i zawiłości istniejących poglądów, żeby owe zawiłości rozplątywać i myśl doprowadzać do pointy. Mówi: jeśli nie spojrzymy na dzieło zarazem z potrójnej perspektywy: ontologicznej, semiotycznej i aksjologicznej, to ujdzie nam z pola widzenia jego istota, nie wysłyszymy tego, co ma nam ono do powiedzenia.

Tom „Wokół piękna”, którego wszystkie myśli, z tekstu na tekst, rzeczywiście krążą wokół piękna, dotyczy rozumienia dzieła sztuki jako rzeczywistości trójwymiarowej. Na dotarciu do (czy na odkryciu) struktury, sensu i wartości dzieła polega właśnie postulowana przez Stróżewskiego estetyka integralna. Autorowi teorii nie wydaje się przy tym, iż rozstrzygnął sprawę do końca i na zawsze. U niego zdanie: „dzieło sztuki pozostaje i zapewne pozostanie do końca rzeczą tajemniczą” nie brzmi faryzejsko ani retorycznie.

Wdzięczność następną wywołuje zetknięcie z jasnością i naturalnością toku myśli, z renesansową claritas. Jest ona zauważalna szczególnie przy lekturze tekstów podejmujących zagadnienia trudne, wyjątkowo trudne, jak pojęcie inspiracji czy problemy „uczestniczenia” (methexis), metafizyczności dzieła, możliwości sacrum w sztuce. Jednakże przede wszystkim myślę o studium należącym już zresztą do kanonu współczesnej myśli estetycznej - w którym Stróżewski dowodzi możliwości zaistnienia w dziele wartości nadestetycznych.

Powinienem powiedzieć nie „w dziele”, lecz - „w arcydziele”. Stróżewskiego bowiem nic, co znajdowałoby się poniżej arcydzieła, w ogóle nie obchodzi. W lesie, po którym chodzi i duma - lesie dzieł sztuki wszystkich trzech rodzajów: poezji, malarstwa i muzyki - rosną wyłącznie drzewa wysokopienne i arcydzielne. A to znaczy, że przede wszystkim - piękne. Kategoria piękna rezonuje we wszystkich zawartych w książce tekstach, ale szczególnie w arcytekście zatytułowanym „Czas piękna”. Jego lektura wywołuje moją wdzięczność szczególną.

Jakże mogłoby być inaczej, gdy trafiam na zdania w rodzaju: „Wszystko zaczyna się od dźwięku”... I dalej: „Czy, wobec tego, piękno muzyki jest pięknem wyłącznie formalnym? Nie, (...) w jego medium pojawiają się jakości, które przekraczają granicę formy i bogacą muzykę o wymiar szczególnej treści, niemożliwej do uzyskania w takiej postaci w żadnej z innych sztuk. Tylko w muzyce niektóre jakości, zwane niekiedy emocjonalnymi, dochodzą do swej czystej, niezwiązanej z żadnymi konkretnymi wyobrażeniami, postaci. Tylko w niej samej mamy do czynienia z miłością samą, z patetycznością i jej odmianami, z dramatycznością, wdziękiem, brutalnością, rozpaczą, z tragizmem i komizmem, radością i smutkiem. (...) Muzyka niejako ewokuje je w ich idealnej czystości”. Oczyszcza i uszlachetnia. Pointa pada moment dalej. Stróżewski powiada: „Postawmy kropkę nad i. Racją - i to jedyną racją - istnienia muzyki jest piękno. Muzyka, która nie jest mu podporządkowana, traci wszelki sens. (...) Nie ma muzyki bez piękna”.

Recenzując wcześniejszą książkę Stróżewskiego, tę „O wielkości”, Jacek Filek użył żartobliwie określenia, które rymuje sięrównież z treścią i sensem tekstu właśnie zacytowanego. Powiedział: „Tak, Stróżewski jest spóźniony”. Czytając odmieniane przez wszystkie przypadki słowa takie jak piękno, arcydzieło, sens, wartość, można by uznać, iż u progu ery postmodernizmu brzmią one anachronicznie, świadcząc orozminięciu się z „tu i teraz”, dokumentując więc jeszcze jedno „opóźnienie”. Ale rzecz w tym, że to nie Stróżewski się spóźnia, lecz tendencje naszego czasu przyspieszają ponad miarę, akcelerują, gubiąc po drodze wartości i sensy. Tezy Stróżewskiego reprezentują formację, która trzyma się wartości trwałych i ma odwagę spokojnie, w tempie andante ma non troppo, je afirmować.

A przy tym: Stróżewski jest nie tylko filozofem. W tym, co pisze o dziełach sztuki, okazuje się bowiem zarazem artystą, artystą-odbiorcą, w którego świadomości dzieło sztuki konkretyzuje się jako pełny, integralny przedmiot estetyczny. Nie ma utworu, który - dobrany za przykład dla zilustrowania jakiejś tezy teoretycznej - nie zostałby wcześniej przeżyty i uwewnętrzniony. Już sam świat dzieł, w którym Stróżewski się porusza, mówi o oparciu się na tym, co trwałe: Conrad i Dostojewski, Norwid i Rilke, Leśmian, Miłosz i Szymborska, Rembrandt i Vermeer, Beethoven i Mahler, Bach i Lutosławski.

Pojawiają się interpretacje zachwycające, jak ta, której przedmiotem stała się Vermeerowska niewiasta za sznurem pereł, lub zaskakujące, jak ta, w której cykl „Preludiów” Chopina został zestawiony z „Vademecum” Norwida. Proszę posłuchać: Stróżewski w „Preludium a-moll” wysłyszał istotę mrocznej tajemniczości, w „Preludium f-moll” istotę gwałtowności i bólu, w „Fis-dur” - łagodności i melancholii, w „b-moll” - istotę pędu i ucieczki, w „As-dur” - przedziwnej błogości, w „d-moll” -dumnego mierzenia się z losem. Bez przeżycia tej muzyki, pełnego i dogłębnego, podobne charakterystyki byłyby niemożliwe.

Muzyków, teoretyków muzyki i kompozytorów fakt, iż Stróżewski pisząc o muzyce trafia w sedno, nie dziwi. Od ćwierć wieku towarzyszy on przedsięwzięciom naukowym i artystycznym krakowskiego środowiska teoretyków. Niejeden z tekstów, tych najznaczniejszych, powstał po to, by spotkania muzyków wzbogacić o filozoficzny punkt odniesienia. Trochę przesadzę, ale może nie tak dużo, gdy powiem, iż począwszy od czasu festiwali w Stalowej Woli i spotkań muzycznych w Baranowie „Stróż” bywał w zakresie sztuki estetycznym i aksjologicznym sumieniem tej formacji.

Wdzięczność ostatnia - za dwa teksty, które Stróżewski umieścił na końcu książki, teksty archiwalne, bo pochodzące sprzed lat dwudziestu pięciu: zagajenie dyskusji na temat charakteru i istoty procesu twórczego oraz dyskusji tej szczegółowy, spisany z taśmy, przebieg.

Cóż to była za dyskusja! Lektura stenogramu przywołała ją przed oczy: Baranów Sandomierski, 10 września roku 1977. Stróżewski rozpoczyna prezentować swoje tezy o zmierzchu, po drugim z wieczornych koncertów. Kończy, gdy świt próbuje zaglądać przez okna zamku. Któż w tym zderzeniu punktów widzenia nie brał udziału! Zofia Lissa starła się z Danutą Gierulanką, wygasający marksizm z ortodoksyjną fenomenologią. Zygmunt Mycielski odzywał się z rzadka a sceptycznie, jak zazwyczaj, Konstanty Regamey skorzystał z okazji, by wyłożyć obszernie własną teorię dzieła muzycznego. Ewę Bieńkowską głęboko zaniepokoiła przewidziana przez Stróżewskiego możliwość, iż ktoś, nie lubiąc Rafaela, mógłby uznawać jego wielkość. Lech Kalinowski wyjaśniał profanom, jak należy, oczywiście zgodnie z Panofskym, interpretować dzieło sztuki malarskiej. Muzycy - Krzysztof Meyer, Henryk Mikołaj Górecki i paru innych - zaczęli zrazu dość lękliwie wnosić do dyskursu racje kompozytorskie. Jan Błoński ich powściągliwość wytłumaczył dosadnie: filozoficzna armata, jak mu się wydaje, strzeliła za głośno (to o Stróżewskim).

Na koniec Lutosławski przerwał milczenie i eksplodował. Kto go znał bliżej, pamięta, iż była to ostatnia z kategorii, która u tego olimpijczyka wchodziła w grę. Oświadczył: nie może odpowiadać na pytania teoretyków i filozofów, bo nie są to jego pytania. On żyje w innym świecie. Profesorowi Stróżewskiemu pozostało z szacunkiem podziękować za „bezcenną wypowiedź” wielkiego twórcy... Satysfakcja nadeszła, tyle że z opóźnieniem. W tekstach „późnego” Lutosławskiego zaczęły pojawiać się słowa pochodzące ze słownika filozofów i estetyków, we wcześniejszych wypowiedziach twórcy „Gier weneckich” nieobecne: prawda, piękno, arcydzieło, nawet - natchnienie.

Przypominając aurę tej historycznej „Uczty”, echa „Hippiasza Większego”, sprawiłeś nam, „Stróżu”, wszystkim, którzy pamiętają ów moment, szczególną radość. Nie bez nostalgicznego przydźwięku, to trzeba by tu dodać.

Tekst powyższy wygłoszony został z okazji prezentacji książki w krakowskim Bunkrze Sztuki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2003