W Niebylii i gdzie indziej

Na świat składają się miejsca istniejące i nieistniejące. W miarę znikania na mapach białych plam wzrasta liczba krain i miejsc fikcyjnych. Taka jest prawidłowość.

28.10.2019

Czyta się kilka minut

Henryk Waniek,  „Mundus”, 2010 r. /
Henryk Waniek, „Mundus”, 2010 r. /

Ha, nieszczęsna, wiem wszystko! – zakrzyknął zazdrosny mąż. – Czyżby? – odparła perfidna małżonka. – A kiedy była bitwa pod Byczyną?”. Wiedzieć wszystko niewielu się zdarza, niemniej się zdarza. Za naszych czasów wiedział wszystko, jak się zdaje, Stanisław Lem, wiedział Umberto Eco, podejrzewam też, że wiedział wszystko, a w każdym razie (co jeszcze rzadsze) wszystko rozumiał redaktor Jerzy Turowicz – no i wie wszystko Alberto Manguel.

Jak z tego zestawienia wynika, oprócz wszechwiedzy polihistor winien żywić poczucie humoru.

Gęstość realności

Wydany właśnie w języku polskim kolosalny „Słownik miejsc wyobrażonych” to dzieło bezbrzeżnej erudycji i poczucia humoru Alberta Manguela. Po prawdzie „Słownik” ten zawiera też pewien wkład, głównie inicjacyjny, dziennikarza Gianniego Guadalupiego, jak i współpracowników z kolejnych krajów, gdzie był wydawany, jednakże tak dalece odzwierciedla znaną czytelnikom „Tygodnika Powszechnego” osobowość Manguela (był gościem Festiwalu Conrada w 2011 r.), iż autorstwo nie podlega wątpliwości.

Mamy bowiem w tej księdze do czynienia z kimś opętanym namiętnością czytania, a co więcej – porządkowania tego, co przeczytane, a co ze swej natury uporządkować się nie da. Jak sama rzeczywistość, którą z tej przyczyny objąć może jedynie system alfabetyczny. Toteż Alberto ­Manguel, systematyk zmyśleń, stać się musiał z konieczności encyklopedystą. I zmierzyć się nie tylko z bezmiarem Biblioteki Babel, lecz i z nieuchwytnością fikcji.

Jako projekt „Słownik” ma już lat prawie 40 (pierwsze wydanie w roku 1980) i stanowi relikt czasów, gdy nie co inne, lecz książka wystawiała pomniki myśli ludzkiej. Zamknąć między okładkami całą w miarę możności dziedzinę wiedzy lub pseudowiedzy – oto ambicja autorów tych kompendiów.

Za okaz pokrewny posłużyć może „Dictionnaire de la Bêtise et des Erreurs de Jugement” (Słownik głupoty i błędnych sądów) Guy Bechtela i (znanego też w Polsce) Jeana-Claude’a Carrière’a z roku 1965, który w najnowszej, ósmej bodaj edycji liczy bite 1200 stron na papierze biblijnym i wciąż się rozrasta. Takie bywają kłopoty twórców dzieł otwartych. Dziełem tegoż rodzaju jest i „Słownik” Manguela, na skutek czego sześcioro tłumaczy, nie licząc redaktorów, walczyło z nim cztery lata.


Czytaj także: Czytacz - Grzegorz Jankowicz o Alberto Manguelu


W wydaniu polskim dzieło zyskało około dwudziestu haseł polskich (mogło być i drugie tyle), co stanowi przywilej wydawców książki w danym kraju. Ponadto owo wydanie posiada tę osobliwość, że ostatnie z haseł, poświęcone miastu manekinów Debory Vogel, mieści się na nadliczbowej, lecz paginowanej 1001 stronie – jako hołd nie tylko dla „Księgi tysiąca i jednej nocy”, lecz i mającej tę właśnie objętość „The First ­Encyclopedia of Tlön” z genialnej noweli Jorge Luisa Borgesa (którego Manguel był lektorem) pod tytułem „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”. Wtajemniczeni szepcą, że w gąszczu haseł „Słownika” kryją się dwa sfingowane, to jest takie, którym nie odpowiada żadna, by tak rzec, rzeczywistość książkowa – lecz nikt ich dotąd nie wskazał.

Jak słusznie rzekł Bruno Schulz: „język nasz nie posiada określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definiowały jej gęstość”. Jego „Ulica Krokodyli” (której nie ma w „Słowniku”) igra właśnie – bądź stanowi teren doświadczeń – z tym, o czym mowa: z konsystencją fikcji. Jest to bowiem wspaniałe terytorium wolności. W braku ścisłej terminologii, a trochę dzięki temu, na obszarze wyznaczonym w tej księdze pohulać można z wszelkimi rodzajami zmyśleń, od ordynarnych łgarstw Lukiana czy Rabelais’go po zdradliwie przesunięty realizm Tibora Déry’ego czy Olgi Tokarczuk – a stamtąd z powrotem po natchnioną poetyckim absurdem Selenę z „Miasta wampirów” (1875) Paula Févala, od której autorzy „Słownika” zaczęli swą przygodę. Od krain Nie-do-Wiary przez Jak Żywe do Wizyjnych, z Wariackimi gdzieś pośrodku. Przypadek szczególny stanowią blagi drugiego stopnia jak Barataria, wyspa zaimprowizowana na stałym lądzie, by fikcyjnej, lecz gorzkiej władzy zakosztował tam niby-giermek samozwańczego Rycerza Smętnego Oblicza.

Pustka przeciw pustce

Za temat tej książki uznać więc trzeba alternatywną rzeczywistość, do której ród ludzki, tworząc mitologie, legendy i literaturę, wykazuje niepojętą skłonność. „Słownik” Manguela i Guadalupiego bada je na swój sposób (gdyż także panorama bywa studiowaniem przestrzeni), lecz i sam stanowić może obiekt badań. Z tych zaś płynie wniosek, że krainy nieistniejące, a zwłaszcza niemożliwe, nawiedzają naszą kulturę falami: jedna przypadła na recepcję tekstów antycznych w późnym średniowieczu, druga – na czasy wielkich odkryć geograficznych, trzecia – na gust Oświeconych do utopii, czwarta na epokę kolonializmu, my zaś żyjemy w piątej, kiedy pisarze folgują wyobraźni, tworząc rozległe sagi w duchu fantasy.

Mówiąc nawiasem, te ostatnie, pełne kartograficznych i quasi-historycznych szczegółów, wydatnie wpłynęły na rozrost objętości „Słownika”. Czytelnikom niezdolnym przedrzeć się przez J.R.R. Tolkiena, C.S. Lewisa bądź Ursulę Le Guin (jeśli są tacy) zastąpić to może lekturę.

Filozofii czytania dzieło Manguela i Guadalupiego dostarcza sporo tematów do refleksji. Na przykład myśl taką, że podgląda się tu nieistnienie w całej jego uzurpatorskiej mocy. W dodatku do potęgi, bo tradycyjną fikcyjność fabuł wzmaga urojony charakter miejsc akcji. Z dobrą wiarą, serio, oszukańczo, szyderczo, dla żartu, na próbę i w celach komercyjnych piśmiennictwo wszelkich odmian eksploatuje tu swój kreacyjny potencjał, pozwalając lub nie pozwalając dociec, do czego zmierza.

Kto wie, co chodziło po głowie autorowi najstarszego apokryfu książki (2000 lat p.n.e.), skrybie Amen-aa z czasów egipskiej XII dynastii, gdy opisywał spotkanie rozbitka z rozumnym wężem na Wyspie Podwójnej? O co szło Magdalenie Tulli, autorce najmłodszego w książce hasła, gdy w powieści „W czerwieni” (1998) z realnych ­hanzeatyckich miast tworzyła syntetyczne „Ściegi”? Pytanie to „Słownik miejsc wyobrażonych” poleca rozważyć ponad dwa tysiące razy.


Czytaj także: Alberto Manguel: Biblioteka jako przetrwanie


Osobliwe bogactwo domeny miejsc zmyślonych każe też sądzić, że nie mamy tu do czynienia z żadnym wyjątkiem, lecz z regułą. Obfitość ta bez wątpienia – podszeptuje psychoanalityk – przesłonić ma jakiś brak, wypełnić puste miejsce kultury, której najwyraźniej nie wystarcza świat realny. Programowo pominięte przez autorów „Słownika” pisarstwo science fiction, nie tak znów dawno temu zapełniające kosmos niezliczonymi tworami imaginacji, podsuwa tenże wniosek.

Toteż psychoanaliza, zajmująca się generalnie brakiem (z początku pewnej części ciała, której nie nazwę, odczuwanym ponoć przez tzw. piękniejszą połowę populacji ludzkiej, potem fantomami innych niespełnień), zastosowana do materii, a raczej antymaterii „Słownika”, pozwala rozpatrzyć ją w kategorii marzeń.

Są to marzenia o rzeczywistości bez granic, zaskakującej, niekoniecznej, absurdalnej, zawrotnie i upajająco odmiennej.

Ciekawe zjawisko: bliżej nieokreśloną potrzebę, czyli pustkę braku satysfakcji, zapełnić ma inna pustka, to znaczy czyste fantazje. Podobne leczy się tu podobnym, jak w homeopatii, przy czym lekarstwo, które tylko w formie „Słownika” zdaje się gęste, spełnia funkcję rozcieńczeń nazbyt masywnej rzeczywistości.

Świat kompletny

Geografia imaginacyjna służy bowiem nade wszystko zadziwianiu. „Niejedno z miejsc wymyślonych przez zapomnianych kronikarzy samo w sobie jest doskonałe i nie potrzebuje żadnych uzasadnień, aby istnieć – mówi autorska przedmowa. – Świat byłby bez nich dużo uboższy”.

Ten właśnie punkt widzenia winni przyjąć czytelnicy. Zdaniem Manguela i Guadalupiego na świat składają się bowiem miejsca istniejące i nieistniejące. Czy na równych prawach – to rzecz do dyskusji, lecz pewne jest, że w miarę znikania na mapach białych plam i miejsc ubi leones wzrasta liczba krain i miejsc fikcyjnych. Całkiem, jakby jakieś nieznane prawo równowagi dbało, by bilans ogólny pozostał niezmieniony. Podobnym paradoksem byłoby stwierdzenie, że na ludzkość składają się osoby kiedykolwiek żyjące oraz postacie z dzieł literackich. Oto prawdziwie pisarski świato­pogląd.

Perfidny zamiar autorów pomieszał krainy domniemane, krainy eksperymentalne i krainy bajeczne. Fikcja bowiem niejedno ma imię i czasem jedno płynnie przechodzi w drugie. Takie punkty przejścia znalazłam w „Słowniku” dwa.

Pierwszym jest znane z bajki La Fontaine’a „Dwaj przyjaciele” Monomotapa, „miasto, którego mieszkańców łączy tak głębokie uczucie przyjaźni, że wyczuwają nawzajem swoje potrzeby i pragnienia”. Tymczasem Monomotapa, jeśli wierzyć Wikipedii, to „przedkolonialne państwo w Afryce Południowej. Stolicą państwa było Wielkie Zimbabwe. Terytorium w szczytowym okresie rozwoju obejmowało tereny dorzecza Zambezi i Limpopo”.

Drugi przykład to Rominten, rezydencja myśliwska Wilhelma II, a później Göringa w Prusach Wschodnich, fikcyjna wyłącznie w „Królu olch” (1970) Michela Tourniera, któremu autorzy niebacznie zawierzyli. Przypadkiem symetrycznym z drugiej strony niebytu mogłoby być nieobecne w „Słowniku” Montsou, okręg górniczy z „Germinala” (1885) Émila Zoli – programowo tak demoniczna, że aż nierealna synteza kilku ośrodków rzeczywistych. Takie niespodzianki sprawiają krainy domniemane.

Krainy eksperymentalne, a więc utopie lub ich przeciwieństwa, wywodzą się z regionów świata na opak. Okazem wzorcowym jest tu kraina dostatku Kokania, znana z obrazów Pietera Bruegla ­Starszego, wymarzony punkt docelowy ludzkości. Z czasem jednak coraz mniej tam dolce far niente, zaś coraz więcej harówki, rygoru i drylu, aż w końcu czytelnik budzi się w koszmarze. Nikomu nie życzę pobytu w zimnej Utopii (1516) Tomasza Morusa, w ponurym Mieście Słońca (1602) Campanelli, a nawet w poczciwym Nipu (1776) biskupa Ignacego Krasickiego, gdzie znalezienie przy kimś scyzoryka grozi ukamienowaniem, a choćby w higienicznej utopii z „Pięciuset milionów Begumy” (1879) Verne’a: z owego Miasta-Francji za posiadanie dywanu wyrzucają na pysk. Co gorsza, niektóre utopie skłaniają do ich realizacji, a to już jest najgorsze, co może spotkać wyobraźnię.

Wytchnienie dają królestwa baśniowe, które sięgają czasem w wysokie strefy poezji. Każdy, i słusznie, wymieni w tym miejscu obie krainy Lewisa Carrolla, lecz niespodziankami, jakimi darzy „Słownik miejsc wyobrażonych”, są też na przykład wspaniałe fantazje książki z dziecinnego pokoju – cyklu o krainie Oz L. Franka Bauma z pierwszych lat XX wieku. To samo dotyczy „Wodnych dzieci” Charlesa Kingsleya (1863). Zupełnie nieznane są u nas olśniewające absurdy „Rootabaga Stories” (Opowieści z Krainy Brók­­wi, 1922) świetnego poety Carla Sandburga; za odkrycie uznać też wypada urocze „Kingdoms of Elfin” (Królestwa elfów, 1977) Sylvii Townsend Warner, które w swoim czasie zdobyły szturmem czytelników „New Yorkera”. Nadzwyczaj sprawdzają się też książki wyspecjalizowane jako bedekery krain zmyślonych – od Lukiana przez Rabelais’go, Swifta, „Mardi” (1849) Melville’a, po cykl azjatycki Karola Maya i oczywiście „Niewidzialne miasta” (1972) Itala Calvina.

„Słownik” ten każe marzyć o innych słownikach, jeszcze nienapisanych, jak na przykład Słownik Par Literackich (Don Kichot i Sancho, Robinson i Piętaszek, Faust i Mefistofeles, Sherlock Holmes i doktor Watson, Bouvard i Pécuchet), zdolnych objawić niejedną osobliwość związków międzyludzkich i parę sekretów kreacji literackiej na dodatek. Albo jeszcze bardziej domagający się istnienia Słownik Szwarccharakterów (od Tersytesa przez Ryszarda III, Franza ­Moora, Smierdiakowa po Gnębona Puczymordę). Albo przewrotny Słownik Literackich Mistyfikacji od Klary Gazul przez Émile’a Ajara po Beniamina Wiłkomirskiego. Sporządzenie takiego słownika stanowić by mogło wdzięczny cel uniwersyteckiego seminarium, przedsięwzięcia, które choć po części odjęłoby akademickiej polonistyce styl kazania na puszczy.

„Książkę, która nie zawiera swej anty­książki, uważać należy za niekompletną” – powiada Borges. Za antyksiążkę „Słownika” przyjąć trzeba, rzecz jasna, piśmiennictwo przykładnie skupione, jak przystało solennej sztuce literackiej, na opisach miejsc realnych. W istocie jednak autorzy skrycie przesuwają granicę. Po jednej stronie jest zbiór zgromadzonych przez nich fantazji, po drugiej – prawdziwy świat i wszystkie jego realistyczne książki. A więc sprawa ma się odwrotnie: to „Słownik” jest antyksiążką całej rzeczywistości. Bez niej nie sposób uznać świata za kompletny. Kto więc zgodzi się z tym spostrzeżeniem, a zależy mu na całości świata, musi – nie ma innego wyjścia – „Słownik miejsc wyobrażonych” przeczytać. ©

 

Alberto Manguel, Gianni Guadalupi SŁOWNIK MIEJSC WYOBRAŻONYCH, przeł. Piotr Bikont, Jan Gondowicz, Michał Kłobukowski, Jolanta Kozak, Maciej Płaza, Maciej Świerkocki, PIW, Warszawa 2019.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka dwóch książek akademickich („Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”) i trzech prozatorskich („Elizje”, „po drugiej stronie siebie”, „Strefa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2019