Atak na Ukrainę do wstrzyknięcia

Późnym popołudniem trudno się przecisnąć między wieszakami i półkami. Klienci i ciekawscy przeglądają zimowe kurtki (jedną niedawno kupił minister obrony, a wcześniej też minister spraw wewnętrznych), bieliznę termiczną, buty, hełmy i racje żywnościowe. Pytają o kamizelki kuloodporne, płyty balistyczne i apteczki taktyczne, ale te znikają niemal od razu po pojawieniu się w magazynie.
– Ruch panuje jak w supermarkecie przed świętami – żartuje 41-letni Wołodymyr Rudenko, współwłaściciel sklepu z militariami Abrams w Kijowie. – Każdy kryzys w kraju jest u nas od razu odczuwalny.
Stosunkowo nieduży sklep przeżywa oblężenie od mniej więcej dwóch tygodni, gdy trwające od kilku miesięcy zagrożenie kolejną inwazją ze strony Rosji sięgnęło zenitu. Pracownicy – niektórzy z nich to weterani wojny w Donbasie – uwijają się przy zainteresowanych ekwipunkiem wojskowym. Abrams zalicza się raczej do typu sklepu luksusowego, bo znajdują się tam czołowe światowe marki, po które zazwyczaj sięgają bardziej rozeznani klienci. Jak mówi Rudenko, oprócz zwykłych nabywców, czyli wojskowych wyższych rangą, którzy do wojny gotowi są od ośmiu lat, pojawiło teraz się mnóstwo cywilów. Niektórzy dosłownie wyposażają się od stóp do głów.
– Nie nadążamy z zamówieniami. Większość rzeczy przywozimy z zagranicy, głównie Stanów Zjednoczonych – mówi Rudenko. – Przy najszczerszych chęciach nie możemy tego przyspieszyć.
Komplikacje są na każdym kroku – spadające cena hrywny w stosunku do dolara, utrudnienia logistyczne wywołane przez pandemię i problemy z odprawami celnymi. W rezultacie czas dostawy wydłużył się z dwóch tygodni do półtora miesiąca.
Sklep działa od ponad dekady. Rudenko i jego partner biznesowy zaczęli sprowadzać różne rzeczy do air soft gun, czyli drużynowych gier z replikami broni, tylko że na plastikowe kulki. Początkowo ludzie pukali się w głowę i pytali Rudenkę, co ludzie mają robić z tymi drogimi hełmami, przecież nikt tego nie kupi. Dwa lata po otwarciu Abramsa rozpoczęły się protesty na kijowskim Majdanie. Bywało tak, że jednego dnia przychodzili na zakupy funkcjonariusze znanego ze swojej brutalności specjalnego oddziału milicji Berkut, a drugiego – demonstranci. Przede wszystkim kupowali wełniane skarpetki, by wytrzymać trwanie podczas zimowych dni i nocy. Rudenko bał się, żeby przypadkiem na siebie nie wpadli i nie pobili się w sklepie.
W 2014 r. wybuchła wojna we wschodniej Ukrainie między separatystami i Rosją a ukraińskimi siłami, w rezultacie której zginęło ponad 13 tys. osób. Wówczas w sklepie zaroiło się od grup chłopaków, z którymi przychodzili sponsorzy (m.in. deputowani rady miejskiej czys parlamentu) i kupowali wszystko, co potrzebne. Ewentualnie rodziny osób, które wstępowały do batalionów ochotniczych, nabywały swoim bliskim ekwipunek. Osiem lat temu ukraińska armia nie miała praktycznie żadnego wyposażenia – brakowało mundurów, obuwia, a nawet jedzenia. Mało kto zdawał sobie też sprawę, co tak naprawdę było im potrzebne.
– Wtedy nikt nie pytał o klasę ochrony. Chcieli po prostu, żeby była kamizelka, hełm, i pobiegli – mówi Rudenko.
Przez lata jednak klienci się rozeznali. Wojskowi, którzy przychodzą do sklepu, nie chcą już byle czego. Pytają o konkretne marki, apteczki standardu NATO, daty ważności medykamentów. Pojawiają się regularnie, by dokompletować sprzęt – rozdarły się rękawiczki, zgubili okulary balistyczne – a nie kupować wszystko od zera.
Od zeszłego roku pojawia się też więcej kobiet. Jeśli dawniej przychodziły głównie po to, by kupić prezent dla chłopaka, to teraz chcą ubrania wojskowe i ekwipunek na własny użytek. Dlatego w Abramsie pojawiły się rzeczy damskie. Czasami nawet przychodzą pary i zaopatrują się razem.
W lutym jednak to nie żołnierze, tylko cywile zaczęli wszystko wykupywać. Rudenko mówi o ponad stulitrowych torbach wojskowych. Słabo się sprzedawały, ale jak wszyscy zaczęli mówić o plecakach ewakuacyjnych, gdzie mają być spakowane najistotniejsze rzeczy trzymane w pogotowiu, to zniknęły w trymiga.
– Nie wiem, czy ludzie zawsze potrafią korzystać z tego ekwipunku, który kupują. Czy się nauczą? Nie mam pojęcia – stwierdza Rudenko.
Inna tendencja, którą zaobserwował wśród swoich klientów, to zapotrzebowanie na neutralne kolory. Jak się domyśla, to przygotowania do potencjalnych starć w miastach, by nie rzucać się w oczy, a siłom przeciwnika trudniej było rozpoznać cel.
Kończymy rozmowę, gdy klienci znowu ścigają do sklepu. Tego dnia wyjadę do Charkowa, by zobaczyć, jak to miasto znajdujące się 40 km od granicy, za którą znajdują się duże zgromadzenia rosyjskich wojsk, przygotowuje się do ewentualnego zagrożenia.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)