Wolontariuszki. Jak Ukrainki walczą o kraj

Pół roku po rozpoczęciu inwazji Ukraińcy wciąż pomagają swojej armii, często wysupłując ostatnie pieniądze i resztki sił.
z Kijowa, Charkowa i Słowiańska

22.08.2022

Czyta się kilka minut

43-letnia TETIANA CHIMION pracuje w ostatnim centrum pomocy dla wojskowych w Słowiańsku – mieście w pobliżu frontu.Słowiańsk, 19 lipca 2022 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
43-letnia TETIANA CHIMION pracuje w ostatnim centrum pomocy dla wojskowych w Słowiańsku – mieście w pobliżu frontu.Słowiańsk, 19 lipca 2022 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Ponad pół roku temu był to sklep wędkarski. Dziś tylko manekiny i elementy wystroju przypominają o jego przeszłości. Po 24 lutego pomieszczenie zamieniono na centrum pomocy dla żołnierzy. Mogą otrzymać tu cały ekwipunek: od skarpet i bielizny przez mundury, śpiwory i karimaty po kamizelki taktyczne i kuchenki turystyczne. Jak trzeba, wolontariuszki zorganizują też auto.

– Zbędnych rzeczy nie bywa, wszystko znika raz-dwa – mówi 43-letnia Tetiana Chimion, choreografka i właścicielka studia tańca. Jest jedną z trzech kobiet, które rzuciły wszystko, by wspierać wojskowych, którzy trafili w okolice Słowiańska, miasta w obwodzie donieckim.

Po pół roku wojny na pełną skalę, po ostrzałach, zbliżającym się froncie i wezwaniach władz do ewakuacji centrum w sklepie rybackim jest dziś ostatnim w mieście zorganizowanym punktem wsparcia. Mimo trudności Chimion i jej koleżanki nie chcą wyjeżdżać. – To mój kraj i dom, będę tu do końca – stwierdza. – Jeśli nie pomożemy chłopakom na froncie, to front dotrze do cywilów.

Pomaganie jest jednak coraz trudniejsze, bo wolontariusze w całym kraju mierzą się ze słabnącym wsparciem zarówno ze strony rodaków, jak z zagranicy.

Idę

Gdy 24 lutego krajem wstrząsały wybuchy rakiet, w Słowiańsku było cicho. Chimion wstała z mężem jak zwykle koło dziewiątej. Zbierała się do pracy, jak co dzień miała prowadzić zajęcia z dziećmi i nastolatkami. Zaczynała zwykle koło trzynastej i kończyła wieczorem. Do jej studia przychodziło ok. 300 osób, z czego część brała udział w licznych zawodach. Na marzec szykowali się do Białki Tatrzańskiej, a na kwiecień do Wielkiej Brytanii.

Tetiana i jej mąż włączyli telewizor do śniadania i zrozumieli, że zaczęła się inwazja na ich kraj. Mąż ogolił się i powiedział: – Idę.

– Jesteś pewien?

– Tak.

Więcej nie pytała. Razem pojechali do komisji poborowej. Jego wzięli do obrony terytorialnej, jej nie. W pierwszej kolejności przyjmowano osoby z doświadczeniem. Nie podobało jej się to kryterium. Chimion uważa, że poborowi powinni być sprawdzani w komisji także pod kątem gotowości do walki i wytrzymałości w warunkach ekstremalnych. Czuła, że może poradzić sobie nawet w najgorszej sytuacji. – Nie wpadam w histerię, a czasami wręcz przeciwnie: w skrajnych warunkach staję się spokojniejsza – mówi.

Trzy kategorie

Poza tym Tetianę zahartowały wydarzenia sprzed ośmiu lat. Wojna w Donbasie zaczęła się właśnie od Słowiańska: to nieduże miasto stało się bazą Rosjan i miejscowych separatystów.

Chimion pamięta tamten dzień w kwietniu 2014 r., jakby zdarzył się wczoraj. Jej studio tańca jest naprzeciw budynku Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Zaczynała zajęcia, podeszła do okna, by włączyć magnetofon. Do siedziby SBU podbiegło dwóch mężczyzn, jeden podsadził drugiego przez bramę, a tamten go wciągnął. Minęły może dwie minuty, gdy funkcjonariusz wyszedł z portretem prezydenta-zbiega Wiktora Janukowycza pod jedną pachą i z komputerem pod drugą. Chimion i dzieci odprowadzały go wzrokiem, aż wsiadł do auta i odjechał.

Wokół miasta wkrótce rozgorzały walki, a Chimion zaczęła odczuwać silny związek ze swoim krajem. – Wcześniej po prostu mieszkaliśmy na Ukrainie, więc nie byłoby różnicy, jakby był to Kazachstan – przyznaje.

Chimion została w Słowiańsku przez dwa miesiące. Gdy miasto było coraz częściej ostrzeliwane, zdecydowała się wyjechać – bała się o synów, wtedy trzynasto- i dziewięciolatka. Siły rosyjskie opuściły miasto latem, Słowiańsk wrócił pod kontrolę Ukrainy.

Chimion twierdzi, że na tej wojnie są trzy kategorie ludzi. Pierwszym się ona podoba. Drudzy rozumieją, że jest konieczna i trzeba przez nią przejść. Trzeci po prostu chcą przeżyć.

W 2014 r. ona należała do tej ostatniej kategorii, z czasem przeszła do drugiej: wojna trwa i trzeba zrobić wszystko, by w niej zwyciężyć. Dlatego tuż po tym, jak miasto odzyskały ukraińskie wojska, przez kolejne lata zajmowała się pomocą dla żołnierzy.

Dziś intensywność wydarzeń jest nieporównywalna z rokiem 2014. – Jeszcze trochę tu posiedzę i trafię do pierwszej grupy – żartuje Tetiana.

Od rana do wieczora

Nie zdeprymowała jej odmowa w komisji poborowej. Nie zamierzała pozostawać bezczynna. Odświeżyła kontakty i jeszcze tamtego 24 lutego pojechała do sąsiedniego Kramatorska, aby pleść siatki maskujące dla armii. Dwa dni później była już w sklepie rybackim w Słowiańsku, bo żołnierze nie mieli do kogo się w nim zwrócić.

W pierwszych dniach było ciężko. Tetiana i pozostała część zespołu pisali do znajomych, aby każdy przynosił, co może. Potrzeby były ogromne, bo ukraińska armia w zasadzie z dnia na dzień rozrosła się do ogromnych rozmiarów.

Ci, którzy stacjonowali w okolicach Słowiańska, mogli odtąd liczyć na pełne zaopatrzenie w sklepie rybackim. W przeciwieństwie do wielu punktów wsparcia tutaj żołnierze mogli brać hurtowo ­niezbędne rzeczy, tak aby wystarczyło dla całej jednostki. Dziennie przychodziło około stu wojskowych i każdy czegoś potrzebował. Z czasem zespołowi ze sklepu rybackiego udało się znaleźć darczyńców nie tylko z Ukrainy, ale też z Czech, Niemiec i Stanów Zjednoczonych.

– Już nie było nam wstyd, że nic nie mamy – przyznaje Chimion.

Jednak po paru miesiącach to wsparcie zwolniło. Jedni się zmęczyli ciągłym działaniem, drugim skończyły się środki, bo wiele osób na Ukrainie straciło pracę i źródło dochodów. Ponadto pomoc stała się bardziej scentralizowana i sformalizowana. Często nie są już to jedynie spontaniczne działania. Mniejsze punkty wsparcia, takie jak dawny sklep rybacki, które nie mają rozbudowanych struktur, są na straconej pozycji.

W centrum pomocy Tetiana przebywa od rana do wieczora. Czasami przynosi ze sobą komputer, aby pisać wnioski o wsparcie do różnych instytucji.

– Tylko go otworzę, a zaczynam szukać, coś pisać, i zaraz ktoś przychodzi. Mijają dwie godziny i próbuję sobie przypomnieć, co robiłam – opowiada. – Dlatego piszę wnioski po nocach, proszę też o pomoc znajomych.

Tetiana Chimion twierdzi, że pozytywna odpowiedź przychodzi na jeden z dwudziestu wysłanych wniosków. Czasami sklep rybacki odstrasza inne organizacje hurtowymi zamówieniami, bo one są przyzwyczajone do mniejszych, ale bardziej skonkretyzowanych działań. Do tego wiele fundacji, szczególnie tych zagranicznych, z założenia pomaga nie wojskowym, lecz tylko ludności cywilnej.

Trupa w akcji

Szybko do tych zmian przystosowuje się charkowski SzOK Kulturowy. SzOK to skrót od Sztab Ołeha Kadanowa.

Kadanow jest muzykiem, aktorem i poetą, od lat pomaga żołnierzom. Kulturalny SzOK powstał spontanicznie, a z czasem stał się sformalizowaną organizacją.

Od pierwszych dni rosyjskiej inwazji z Kadanowem współpracuje 24-letnia Tetiana Hołubowa. Od jakiegoś czasu odpowiada za pozyskiwanie środków dla SzOK-u. Gdy spotkałem się z nią w połowie marca [patrz „TP” nr 13/22 – red.], jej telefon dzwonił nieustannie po tym, jak lokalny portal opublikował jej numer z informacją, że to sztab humanitarny Charkowa.

– Wtedy nie zastanawialiśmy się, czym jesteśmy – przyznaje Hołubowa. – Nie było żadnej struktury, wszystko działo się spontanicznie.

SzOK Kulturowy to grupa znajomych związanych ze środowiskiem teatralnym. Jak to w takich sytuacjach bywa, na początku wszyscy robili, co akurat było trzeba. Zresztą regularne ostrzały i bombardowania półtoramilionowego wcześniej Charkowa nie dawały zbyt wielu okazji, aby systematycznie planować działania. Po prostu wstawali rano, jedli szybkie śniadanie i gnali, aby załatwić, co się tylko da, zanim wieczorem zacznie się godzina policyjna.

Kadanow wraz z kilkoma osobami woził rzeczy wojskowym: celowniki, drony, okulary taktyczne, krótkofalówki. Ktoś dzwonił do Hołubowej i mówił, że ma pół tony kaszy, a ona szukała miejsc, dokąd można ją rozwieźć. Jej koleżanka szukała agregatu prądotwórczego. Ktoś inny prosił o niezwłoczne przywiezienie leków, więc obie ich szukały; następnie próbowały znaleźć kierowcę gotowego je zawieźć. W międzyczasie odpowiadały na niekończące się telefony i wiadomości wysyłane na wszystkie możliwe komunikatory. I tak przez cały dzień.

Cztery tysiące

Było jasne, że długo w takim trybie nie wytrzymają, zaczęli więc dzielić różne obowiązki pomiędzy tych, którzy byli na miejscu w Charkowie, i tych, którzy pomagali na odległość. Przez cały ten czas ich liczba wahała się w okolicach dziesięciu osób.

W pierwszych miesiącach pomagali nawet czterem tysiącom osób dziennie – ludności cywilnej w Charkowie, w tym uchodźcom wewnętrznym, a także wojskowym. Z czasem, gdy sytuacja w mieście się ustabilizowała – przy czym owa stabilność polega na tym, że Charków jest ostrzeliwany właściwie codziennie – ruszyli z pomocą także dla mieszkańców podmiejskich wsi wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji.

– Jakoś od czerwca w Charkowie zaczęło działać więcej sklepów, wznowiono transport publiczny, wciąż działały punkty wydawania pomocy humanitarnej i organizacje partnerskie. Postanowiliśmy, że w mieście będziemy pomagać tylko tym, których znamy i wiemy, że naprawdę tego wsparcia potrzebują. Poza tym wciąż rozwozimy lekarstwa – opowiada Tetiana Hołubowa. – Natomiast we wsiach znajdujących się w pobliżu frontu nie działa praktycznie nic, a ci, którzy tam zostali, są zazwyczaj w podeszłym wieku.

Już w pierwszych tygodniach inwazji Hołubowa wraz ze współpracowniczką stworzyły formularz w Google’u, który udostępniały osobom proszącym o pomoc. Opracowały też tabele i na ich podstawie pomoc była rozdawana z większą prezycją.

Dopóki „rusnia” nie zniknie

W międzyczasie Tetiana Hołubowa zmieniła numer telefonu, by nareszcie móc trochę wytchnąć. Także tempo pracy trochę się zmieniło: nie jest to już szaleńczy galop, tylko rozkładanie sił na długi marsz. Bo w którymś momencie w ­SzOK-u uświadomili sobie, że wojna szybko się nie skończy. Dlatego część czasu Tatiana poświęca na pracę zarobkową. Musi w końcu z czegoś żyć. Pisze też wnioski grantowe dla zespołu teatralnego, który obecnie znajduje się we Lwowie.

Ponadto do 24 lutego Tetiana pracowała przy konferencji Fake X, której celem była walka z nieprawdziwymi informacjami. Spotykanie się w Charkowie jest obecnie niemożliwe, więc zespół Fake X szykuje inne sposoby na to, by organizować się na odległość.

Teraz w SzOK-u poszukują przede wszystkim środków na dalsze działania. Zwracają się, gdzie tylko mogą, składają wnioski. Jeśli chodzi o wspieranie żołnierzy, to Hołubowa przyznaje – podobnie jak Chimion – że dziś jest z tym trudniej. Otrzymują darowizny z prywatnych środków, od firm informatycznych czy znajomych przebywających za granicą. Hołubowa zauważa też, że pomoc nie płynie już tak szerokim strumieniem jak na początku inwazji, gdy walki toczyły się nie tylko na południu i wschodzie Ukrainy, ale także w jej centralnej części, w tym wokół Kijowa.

– Przez pierwszych kilka tygodni czy nawet miesięcy mieliśmy wrażenie, że wszyscy coś robili, a potem stopniowo się wykruszali. Myślę, że ludzie nie mogą być ciągle skupieni na tym, co jest daleko i ich bezpośrednio nie dotyczy – przyznaje.

Ona nie zamierza przerywać swojej pracy, dopóki wojna się nie skończy.

– Wszyscy mamy jeden problem: jest nią „rusnia” na naszym terytorium – mówi Tetiana Hołubowa, używając pogardliwego określenia Rosjan, często stosowanego po 24 lutego. – Jeśli mogę jakoś przyłożyć się do tego, aby „rusnia” stąd zniknęła, muszę to robić.

Czarny pas

Mimo to w miastach, od których oddaliła się perspektywa walk, wielu nie zapomina o tym, że wojna wciąż trwa.

W Kijowie niewiele zostało dziś z atmosfery grozy – tej, która była wszechobecna w dniach, gdy rosyjska armia stała u bram miasta. Ponownie otworzyły się sklepy, kawiarnie, restauracje, nawet niektóre kluby, ulice zapełniły się ludźmi i stanęły w korkach.

Jednak dla Bohdany Hołub wojna stała się wszystkim.

– Myślę tylko o tym, żeby to jak najszybciej się skończyło, żeby nasi chłopcy więcej nie umierali. Dlatego zastanawiam się, jak zapewnić im jak najlepszy ekwipunek i skąd wziąć na to pieniądze – mówi Bohdana.

24 lutego także jej świat stanął na głowie. Jej ojciec, były wojskowy, od razu dołączył do obrony terytorialnej. Wraz z rodziną Bohdana mieszka w kijowskiej dzielnicy Obołoń, gdzie już w pierwszych dniach dochodziło do starć z rosyjską armią. Czas spędzała w piwnicy dzielonej z innymi mieszkańcami bloku.

Zupełnie zapomniała o sali, o tatami (macie) oraz o gi (potocznie nazywanym kimonem). Bo Bohdana Hołub od dziewięciu lat uprawia brazylijskie ju-jitsu, w którym zdobywa medale na arenie międzynarodowej. – Wiedziałam, że to jest to, od kiedy zrobiłam pierwszy krok na tatami – mówi.

Ten sport oparty jest głównie na walce w parterze i chwytach. Także dzięki mieszanym sztukom walki, których jest elementem, brazylijskie ju-jitsu od lat zdobywa popularność na świecie, w tym w Polsce i na Ukrainie. Bohdana Hołub jest pierwszą Ukrainką w kategorii senior, która otrzymała czarny pas. Od 2019 r. reprezentuje swój kraj w ju-jitsune-waza, jak oficjalnie nazywa się ta dyscyplina sportowa.

W piwnicy starała się wykorzystać swoje kontakty i pisała do wszystkich znanych sportowców z jej dyscypliny, aby mówili głośno o tym, co się dzieje na Ukrainie. Niektórzy udostępniali jej list i publikowali apel o wsparcie dla Ukrainy.

– Każdy powinien działać na swoim froncie. Zajmuję się sportem, więc zrobiłam wszystko, aby wspólnota brazylijskiego ju-jitsu pokazała prawdę – mówi Bohdana.

Podciąganie na gałęzi

Sportem Bohdana zajmowała się całe życie: najpierw gimnastyką, a potem także crossfitem. Jest zawodniczką, trenerką i sędzią. Mimo to tamtego dnia, 24 lutego, sport przestał ją interesować. – Moje życie podzieliło się na okresy „do” oraz „po” rosyjskiej agresji – stwierdza.

Wielu jej znajomych z sal treningowych poszło bronić kraju. To im chciała pomóc w pierwszej kolejności. Pytała ich, czego potrzebują. Pierwszą rzeczą, na którą zbierała pieniądze, były krótkofalówki. Potem na płyty do kamizelek kuloodpornych i okulary taktyczne, hełmy czy ochronniki słuchu. Wkrótce stworzyła własną organizację. Nazwała ją: „Chronię żołnierza z grupy specjalnego przeznaczenia”.

– Mam poduszkę finansową, którą zebrałam wcześniej. To dzięki niej kupuję niezbędne rzeczy i wysyłam żołnierzom. Jak są już w użyciu, to dopiero organizuję zbiórkę. Następnie kupuję kolejne rzeczy – wyjaśnia.

Wiele z nich się zużywa, więc czasami musi kupować to samo po raz kolejny. Wiosną kupiła żołnierzom czapki. Niedawno jeden z nich wysłał jej zdjęcie z nakryciem głowy z dziurą od kuli. Od razu kupiła kolejną.

Żołnierzom pomaga także w utrzymaniu sprawności fizycznej. Ci, którzy u niej kiedyś trenowali, gdy tylko mają czas po powrocie z pozycji, proszą ją o rozpisanie treningów. Bohdana adaptuje je do warunków, w jakich się znajdują, i do sprzętu, który posiadają. Na telefonie pokazuje mi filmik, jak jeden z wojskowych podciąga się na gałęzi. Gdy potrzebne było do tego obciążenie, brali pnie drzewa.

Kolejny sezon

Bohdana Hołub przez dwa miesiące nie odwiedziła sali sportowej ani nie trenowała. Zmusiła się wreszcie, bo zbliżały się kluczowe imprezy międzynarodowe. Tyle że na salę pchało ją coś innego niż dotąd: nie była to już chęć bycia najlepszą ani też przyjemność. Potraktowała to jako pracę, za którą zapłatą miało być podniesienie na duchu żołnierzy walczących na froncie i duma jej rodziny.

– Sport nie przynosi już takiej radości jak dawniej. W zasadzie nie przynosi jej wcale – stwierdza Bohdana.

Mimo myśli skupionych na wojnie, mimo przerwy w treningach i ogromnego stresu, najpierw zdobyła złoto w mistrzostwach Europy, a następnie srebrny medal na odbywających się co cztery lata World Games. Potocznie określa się tę imprezę mianem igrzysk sportów nieolimpijskich (rozgrywane na nich dyscypliny z czasem mogą zostać włączone do programu właściwych igrzysk).

Po zdobyciu medalu Bohdana od razu wróciła z zagranicy do Kijowa i znów zajęła się pomocą dla wojskowych. Nie jest w stanie myśleć o wakacjach, gdy wie, że jej bliscy i znajomi codziennie ryzykują życiem. To dla nich przywiozła ten medal.

– Gdyby nie oni, żołnierze, nie moglibyśmy dalej zajmować się sportem – mówi.

Teraz szykuje się do kolejnego sezonu. Nie tylko sportowego. Wojna trwa, a w pracy wolontariackiej, podobnie jak w sporcie, nie powinno być przerw. Dlatego Bohdana myśli już o tym, jak wyposażyć żołnierzy na czas zimy.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Wolontariuszki