W górę życie, w dół śmierć

Prof. Ryszard Koziołek, literaturoznawca: „Czyszczenie” własnych poglądów, swoista operacja higieniczna na nich wydają mi się szalenie niebezpieczne dla przyszłości demokracji.

12.04.2021

Czyta się kilka minut

„Aleja Graffiti” w Toronto, czerwiec 2020 r. /  / COLE BURSTON / AFP / EAST NEWS
„Aleja Graffiti” w Toronto, czerwiec 2020 r. / / COLE BURSTON / AFP / EAST NEWS

MARCIN ŻYŁA: Skąd się wzięła kultura unieważniania?

RYSZARD KOZIOŁEK: Podobne do niej praktyki kulturowe są stare jak świat. Wiążą się przede wszystkim z działaniami władzy, która cenzuruje, uprawia politykę historyczną, interweniuje w obraz przeszłości i teraźniejszości. Celem jest homogeniczność, unieważnienie elementów, które zakłócają założony, projektowany kształt świata.

Tyle że władza robi to z premedytacją. A w kulturze unieważniania internetowy tłum dokonuje szybkiego linczu.

Nie tylko – także udziela aprobaty i pochwały. W szerszym sensie to proces przekształcania sfery publicznej, w której może wybrzmieć głos pojedynczego obywatela. Ważnym momentem były narodziny opinii publicznej. Alexis de Tocqueville, pisząc o jej roli w Ameryce, zwracał uwagę na zjawisko widoczne także w dzisiejszej kulturze unieważniania. Mianowicie, że opinia publiczna wywołuje postawy konformistyczne i lękowe, które rodzą się z obawy przed tym, jak zostaniemy ocenieni. A w konsekwencji – pozbawieni szacunku czy zaufania.

Nowość polega na tym, że teraz wszystko dzieje się w sieci?

Tak, internet zmienił wiele, jeśli nie wszystko, w dostępie obywatela do głosu publicznego. Każdy ma nie tylko swoje 15 minut sławy, jak prorokował Andy Warhol, ale i bezkres wirtualnej przestrzeni oraz czasu dla swoich komunikatów. Siła połączonych w sieci głosów wywołuje zdarzenia społeczne – manifestacje, strajki, decyzje rządowe i biznesowe.

A jednak nagłość i afektywność tych głosów, zwłaszcza zaś bezwzględność sądów, niepokoją mnie. Najbardziej to, że opinie wyrażane na portalach społecznościowych przejmują instytucje publiczne – szkoła, uniwersytet, media. Zaczynają się wsłuchiwać w zbiorowość internetową. Tymczasem demokracja wymaga życia i debatowania razem z tymi, którzy nie są w mojej grupie „przyjaciół”. Jeśli napiszę na Twitterze: „»W pustyni i w puszczy« powinno być czytane przez nastolatków”, jedni uznają mnie za kryptorasistę lub „prawaka” i „unieważnią” mój sąd, inni zaś powiedzą, że bronię tradycyjnych wartości, i go „polubią”. Ale to ma niewiele wspólnego ze sporem merytorycznym.

W kulturze unieważniania chodzi też o wpływ na tych, którzy dotąd sami byli wpływowi.

I którzy byli poza zasięgiem głosu zwykłego obywatela. Teraz może on wydać opinię na temat niemądrych lub nagannych wypowiedzi i zachowań polityków, artystów lub celebrytów. Podlegają oni pewnego rodzaju kontroli społecznej. Owszem, często niesprawiedliwej czy szyderczej. Ale jeśli ktoś wprowadza się do internetu ze swoim życiem zawodowym i prywatnym, a do tego mocny jest politycznie i ekonomicznie, pośrednio daje przyzwolenie na publiczną ocenę swojego wizerunku.

W lipcu 2020 r. w amerykańskim „Harper’s Magazine” ukazał się list otwarty krytykujący kulturę unieważniania i przypominający, że warunkiem sprawiedliwości jest wolna wymiana poglądów. Podpisało go kilkudziesięciu wpływowych intelektualistów. Ich z kolei krytykowano właśnie przy pomocy tego argumentu: są bogaci i uprzywilejowani, powinni więc podlegać surowemu osądowi. To naprawdę sprawiedliwe?

Słowo „sprawiedliwość” jest tu kluczowe. Widzę w tym pragnienie natychmiastowego wymierzenia kary temu, kto nie spełnia standardów „naszej” grupy. Stają się te działania wyrazem swoistej sprawiedliwości ludowej, która sama, bez dochodzenia i sądów, wymierza karę lub ułaskawia. Jest w internetowym unieważnieniu coś, co czasem przypomina lincz – nie ma w nim szansy na odkupienie. Internet nie wybacza, co najwyżej zapomina. Skumulowane tweety stają się siłą, która wpływa na zachowanie potężnych instytucji.

Przywołany tu list wyrasta z protestu przeciw polityce Trumpa i jest inspirowany ruchem Black Lives Matter. Co ważne, sygnatariusze zwracają się przede wszystkim do „swojej”, liberalnej strony, podkreślając, że jej surowość wobec siebie samej jest równie bezwzględna, jak wobec ideowych adwersarzy. I powoduje zanik rzeczywistej debaty, w zamian za dopasowywanie się do poglądów większości. Zgadzam się z tym. „Czyszczenie” własnych poglądów, swoista operacja ­higieniczna na nich wydają mi się szalenie niebezpieczne dla przyszłości demokracji.

Jak to działa?

W cenzurze PRL-u funkcjonował tzw. zapis na nazwisko – w mediach nie mogły pojawić się nazwiska niemiłe władzy. Próbując ominąć zakaz, Kołakowskiego nazywano „Filozofem”, a Miłosza „Poetą”. Dziś też mamy zapisy na określone słowa, z tym, że to określona społeczność internetowa, a nie władza, ustala te zapisy. Niektóre są słuszne, bo dotyczą słów stygmatyzujących lub obelżywych, niosących pamięć krzywd wyrządzonych tym, którzy są nimi nazywani.

Ale słowa, nawet te „złe”, nie służą wyłącznie nazywaniu. Są częścią historii języka, literatury, historii. Zamiast unieważniania słów lub ludzi, którzy je wypowiadają, należy pracować nad budowaniem świadomości znaczenia i działania słów, które zawsze będą słyszane lub czytane przez dzieci i młodzież. Gdzie trafią słowa lub całe teksty wykluczone ze słownika danej społeczności, ze szkoły lub debaty akademickiej? Najprawdopodobniej nie znikną, będą rozkwitać w innej, obcej „nam” bańce.

Ta bezwzględność egzekwowa­nia sło­wnika jest czymś, co dla mnie jako filologa stanowi niebezpieczeństwo. Czuję wręcz, że ktoś czyści mój słownik, jak u Orwella, kiedy zmienia się treść gazet i książek z przeszłości.

Jakich słów i obrazów to dotyczy?

Sam zaczynam się obawiać, czy powinienem użyć w tej rozmowie, nawet na prawach cytatu, obraźliwych nazw wspólnot rasowych czy etnicznych – słów na „m” albo na „c”. To tak właśnie działa. Ale chyba chodzi mi o to, żeby osiągnąć stan świadomości, kiedy wypowiadanie tych słów jest trudniejsze, obciążone.

Na przykład?

U Sienkiewicza o chłopach ukraińskich mówi się „czerń”, co było popularną nazwą tej grupy społecznej między XVI a XVIII wiekiem, nie tylko w polszczyźnie. Mogę sobie wyobrazić, że ­ukraiński student na moich zajęciach powie: „Nie chcę czytać »Ogniem i ­mieczem«, ponieważ bohater, z którym łączy mnie rodowód etniczny, jest ­przedstawiony w tak pogardliwy sposób, że lektura jest dla mnie bolesna”.

I co wtedy?

Nie wolno mi tego zlekceważyć. Tym bardziej że czytając „Potop” jako luteranin nie miałem lekko, bo chciałem być z Kordeckim na wałach Częstochowy, a moja religijna tożsamość umieszczała mnie w okopach ze Szwedami śpiewającymi „psie psalmy”.

Niemniej oczekiwanie, żeby ze spisów lektur zniknęło wszystko, co sprawia nam przykrość, jest brnięciem w ślepą uliczkę kolejnych „zapisów”. Pozbawiamy się w ten sposób zrozumienia, skąd się ten ból wziął. Jeśli wypreparujemy świat oczyszczony z elementów krzywdzących czy bolesnych, nie damy sobie szansy na zbudowanie aparatu krytycznego przeciw takim słowom i obrazom.


CZYTAJ TAKŻE

NIE MA PRZEBACZ. ARTYKUŁ DARIUSZA ROSIAKA: Zawstydzanie, piętnowanie i, ostatecznie, unieważnienie – to techniki, których ofiarami padają uczestnicy wojny wszystkich ze wszystkimi, wypełniającej debatę publiczną w Polsce i większości krajów Zachodu >>>


Kiedy staje przed nami ktoś, kto mówi: „mnie to boli” – jak zareagować?

Przede wszystkim należy przyjąć jego perspektywę lektury oraz skłonić do tego innych uczniów czy studentów. Do tego służą nam wyobraźnia, rozum i empatia. Po drugie, pokazać uczestnikom rozmowy, że to jest napisane, a nie rzeczywiste, i że może być napisane inaczej. Jak? Jak chcemy? Jak być powinno? Dlaczego tak?

Obecność tego ukraińskiego studenta czyni dla mnie widzialną tę sferę opowieści, której wcześniej nie brałem pod uwagę albo traktowałem jako zwykły element konwencji. Dzięki jego krytyce nie mogę już czytać tych scen niewinnie. Samo pozbawienie nas niewinności używania tych słów już jest wielką lekcją wiedzy o funkcjach mowy.

Jak jednak sprawić, żeby opór wobec tego, co boli, nie skutkował podejrzliwością czy hipokryzją – i nie blokował prawdziwej rozmowy?

Trzeba opuścić poziom tweetu, wpisu czy jednozdaniowego komentarza. A przede wszystkim grupę ludzi podobnych do mnie. To wielka wartość edukacji. Klasa szkolna w szkole publicznej to przeciwieństwo grupy na portalu społecznościowym. Nie tylko jeśli chodzi o zróżnicowanie poglądów, rodzin, płci, mowy czy zamożności, ale ze względu na sposób rozmowy z samym sobą. Oczekujemy tu wiedzy, dobrej mowy, argumentacji. Tymczasem mam wrażenie, że opinie w mediach cyfrowych przypominają znak kciukiem w rzymskim amfiteatrze – w górę życie, w dół śmierć.

Tylko że nie zlikwidujemy mediów społecznościowych.

Chodzi o to, żeby nie stały się modelem demokratycznej debaty, ale jej inspiracją lub stymulacją. To, czego się obawiam, to ujednolicanie poglądów i postaw w ramach tej samej grupy komunikacyjnej. Tymczasem ulica, sklep, kawiarnia, klasa szkolna są miejscem mieszania się ludzi z różnych grup. Oni muszą ze sobą pokojowo żyć. Gdzie mają się w tym ćwiczyć? Na pewno nie przez wymianę lapidarnych wpisów.

Znowu poproszę o przykład.

Ktoś pisze na Facebooku: „W Święta byłem na mszy”. Pojawiają się komentarze w rodzaju: „Jak możesz należeć do instytucji pełnej pedofilów?”. Ktoś inny oświadcza: „Piszę pracę z młodego Marksa”. Reakcje? Lewak, komunista itp. Kiedy jednak te dwie osoby spotykają się na zajęciach, muszą rozmawiać inaczej. Nie tylko rzeczowo argumentować swoje sądy i oceny, ale muszą czuć się bezpiecznie.

To jest moje zadanie jako nauczyciela, ale też zadanie instytucji publicznych w zdrowej demokracji – stworzyć warunki bezpiecznej, otwartej i merytorycznej debaty. Tymczasem obserwujemy raczej eskalację radykalności i bezwzględne profilowanie światopoglądowe lub polityczne uczestników niemal każdego sporu. Zanim go rozpoczniemy, przebieramy się w barwy plemienne zwiastujące nasze przekonania. Kształcenie zdalne umożliwiło to choćby przez awatary umieszczane na profilach zamiast naszych twarzy. Dyskusja na temat znaku Strajku Kobiet w przestrzeni akademickich platform edukacyjnych to jeden z przykładów przemian debaty publicznej.

Emotikon, znak, mem czy wzniesiony kciuk nie wystarczą?

To skrót, rodzaj identyfikacji plemiennej, niczym zawołanie w „Księdze dżungli”: „Ja i ty jesteśmy jednej krwi”. Zadaniem nauczyciela jest przeprowadzenie uczniów i studentów przez ten proces: od hasła, krzyku, emblematu, ikonicznej manifestacji do narracji na temat świata i siebie, czyli do mowy i rozmowy, które potrzebują innego miejsca, więcej czasu, a przede wszystkim zakładają fizyczną obecność w przestrzeni sporu.

Jesienne protesty były też momentem, kiedy zaczęto mówić „nie ma przebacz”. Trwa wojna, wszelkie półśrodki należy odłożyć na bok, będą ofiary.

Rozumiem gniew sprawiedliwy, który rodzi się w obliczu bezradności, lekceważenia i pogardy. Ale ta erupcja, eksplozja tłumionych emocji i energia muszą zostać opracowane, przetworzone w coś trwałego. Inaczej pozostaną wyłącznie negacją.

Bertolt Brecht powiedział kiedyś o wizerunkach masek ukazujących gniewne duchy, że pokazują zmęczone istoty, ponieważ nikt nie jest w stanie trwać długo w takim stanie. Jestem reakcyjnym pozytywistą, wierzę w edukację, nie w rewolucję. Jeśli już, to w rewolucyjną edukację. Nie ma w niej miejsca na unieważnianie, ale na naprawianie i ulepszanie wspólnego życia ze sobą. To, że komuś damy „ban”, niewiele rozwiązuje. Co dalej? Co z tym zablokowanym głosem się dzieje? Jak zadośćuczynić skrzywdzonym, ale też niesłusznie oskarżonym? Tym już internet się nie zajmuje.

A czy samo pojawienie się tego zjawiska nie było znakiem, że inne sposoby walki o społeczną tolerancję, inkluzywność wspólnoty były po prostu nieskuteczne?

W Polsce nie zdążyliśmy przerobić charakterystycznego dla późnych demokracji Zachodu etapu politycznej poprawności. Nigdy nie było u nas powszechnego zobowiązania do powściągliwości wypowiedzi i zachowań publicznych, które choć prawnie dozwolone, są społecznie nietolerowane, ponieważ naruszają godność grup lub jednostek. Dyskurs internetowy rozwiązał ten problem w obrębie przestrzeni plemiennych – baniek czy „stref komfortu”. Ale rzeczywiste życie nie polega na izolacji i funkcjonowaniu w grupach podobnych, bliźniaczych jednostek, lecz na byciu razem ze swoimi odmiennościami. I za tym najbardziej tęsknię w czasie epidemii.

Siła wymazywania jest jednak potworna. I dosięga życia w realu.

To prawda. Dziś już mało kto będzie z przyjemnością lub w ogóle oglądał Billa Cosby’ego i jego sielski serial familijny, podobnie jak seriale i filmy z Kevinem Spacey. Sprawiedliwość internetu okazuje się często bardziej bezwzględna niż ta systemowa. Nie ma od niej odwołania, odkupienia win; jest niemiłosierna. Nie byłoby bez niej wprawdzie np. sprawy Harveya Weinsteina, co oznacza, że nawet najpotężniejsi i najbogatsi muszą się z głosem internetu liczyć chwilami bardziej niż z sądami powszechnymi. Ale przecież nie chcielibyśmy, aby opinia użytkowników portali zastąpiła sądy.

W liście z „Harper’s Magazine” znajduje się fragment, który dobrze ilustruje to niebezpieczeństwo: „Ograniczanie debaty, czy to przez represyjny rząd, czy nietolerancyjne społeczeństwo, niechybnie uderza w tych, którzy nie dysponują władzą, i odbiera ludziom możliwość uczestniczenia w demokracji. Najlepszym sposobem na pokonanie złych idei jest prześwietlanie ich, argumentowanie, a nie uciszanie ich czy ignorowanie”.

Jest jeszcze jeden element, który odkryła przed nami kultura unieważniania: obniżył się próg naszej wrażliwości. Wiemy więcej o uczuciach innych, większą mamy śmiałość mówić o własnych.

Więcej: staliśmy się moralnymi zakładnikami tej wiedzy. Nie możemy już twierdzić, że nie wiemy, co robią innym nasze wypowiedzi. Jednostki i grupy komunikują nam to i oczekują zmiany sposobu mówienia o nich i do nich. O ich płci, rasie, przekonaniach, moralności. Które roszczenia należy uwzględnić, kto ma o tym decydować, jak możliwe jest współistnienie przy rosnących różnicach? Jak żyć razem, kiedy wszyscy domagają się uznania dla swej odmienności? To jest nowa polityczność uświadomiona nam przez internet, który po raz pierwszy w dziejach świata dał publiczny głos każdemu.

Usuwanie i unieważnianie głosów, które nam nie pasują, to zaprzeczenie procesu powszechnej emancypacji. Zgoda na mówienie wszystkiego i w każdej postaci owocuje właśnie skłonnością do wykluczania głosów, które obrażają lub krzywdzą. Dlatego tak istotne wydaje mi się połączenie świata cyfrowego z realnym. Patrząc, jak internet umożliwia wgląd w skrywane tajemnice potężnych instytucji i wpływowych ludzi – #metoo, nadużycia seksualne w Kościele, przemoc i upokarzanie w środowiskach artystycznych – widzi się, że ten proces interwencji będzie postępował i prawdopodobnie obejmie wszystkie sfery życia publicznego. Ale to nie mogą być akty sprawiedliwości czy rewanżu za krzywdy, lecz interwencje sygnalistów.

Czyli jedyne możliwe?

Czasem tak. Ale jeśli taka interwencja nie zostanie przejęta i wprowadzona do rzeczywistej rozmowy, edukacji, polityki – pozostanie albo krótkotrwałą erupcją gniewu bez konsekwencji, albo krzywdą bez zadośćuczynienia i możliwości odkupienia. Czyli ostatecznie czymś, co z impulsu sprawiedliwości zmieni się w głęboką niesprawiedliwość. Albo wyładuje się w spazmie gniewu, po którym pozostaną tylko kac i melancholia. ©℗

PROF. RYSZARD KOZIOŁEK jest rektorem Uniwersytetu Śląskiego, laureatem Nagrody Literackiej Gdynia za esej „Ciała Sienkiewicza”. Ostatnio opublikował „Wiele tytułów”, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2021