W cieniu Wież, których nie ma

Wszystkie dzieła poświęcone tragedii WTC budzą gorycz nowojorczyków. Dla nich jedynym prawdziwym filmem o tej tragedii byłby obraz wypełniony ciemnością i milczeniem, które bywa bardziej elokwentne od podniosłych słów.

02.10.2006

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu Olivera Stone'a /
Kadr z filmu Olivera Stone'a /

Niemal wszystkie współczesne amerykańskie filmy dzieją się w Nowym Jorku - do tego widzowie na wszystkich szerokościach geograficznych zdążyli się przyzwyczaić. Charakterystyczne budowle i fragmenty miejskiego pejzażu - Central Park, Empire State Building, Times Square - służyły za tło do romansów i dramatów, komedii i katastroficznych widowisk tyle razy, że każdy, kto kiedykolwiek chodził do kina, po trochu czuje się nowojorczykiem. A przynajmniej sądzi, że wie coś o życiu Wielkiego Jabłka, jego topografii i obyczajowości.

Nie ma drugiego miasta tak gruntownie obfotografowanego i sfilmowanego - a jednak od razu daje się dostrzec ciekawy paradoks. Mimo że media używane do ich wytworzenia uchodzą za wierne narzędzia rejestrowania rzeczywistości, filmowe i fotograficzne obrazy Nowego Jorku zawsze trochę kłamią, portretując wielką metropolię jako nieco lepszą, efektowniejszą i ładniejszą, niż jest w istocie. W filmach manhattańskie mieszkania przymierających głodem artystów są niezmiennie ogromne i pełne stylowych mebli, a żółte taksówki bez chwili postoju przemykają szerokimi alejami, na których korki są zjawiskiem nieznanym. Z punktu widzenia kinomanów jest coś nierealnego w mieście, które służyło za malownicze tło Dianne Keaton i Meg Ryan, King Kongowi i Godzilli, które przeżywało zalew tsunami i deszcze meteorów.

Bez katharsis

Może dlatego gdy rankiem 11 września 2001 r. telewizje całego świata zaczęły pokazywać olbrzymi kłąb dymu unoszący się nad wieżami World Trade Center, nie tylko telewidzowie na pięciu kontynentach, ale nawet mieszkańcy dolnego Manhattanu patrzyli na ów nieprawdopodobny, szokujący obraz z niedowierzaniem. We wspomnieniach tych, co widzieli zagładę Bliźniaczych Wież, z zadziwiającą częstotliwością powtarza się to samo zdanie: "to było jak film". Gigantyczny efekt specjalny, wykonany na zamówienie jakiegoś ekscentrycznego hollywoodzkiego reżysera.

Minęło pięć lat, w ciągu których zapis ataku na WTC powielany był w fotografiach na pierwszych stronach wszystkich gazet i powtarzany bez końca przez telewizje w nieustającej, niemal pornograficznej fascynacji tą niewyobrażalną katastrofą. Żaden z wcześniejszych wielkich kataklizmów w historii ludzkości, żadna z tragedii spowodowanych przez ludzi nie była tak dokładnie skomentowana, zanalizowana - choćby z tego powodu, że żadna dotąd nie wydarzyła się w miejscu niejako z natury swojej nieustająco fotografowanym i filmowanym każdego dnia.

Straszliwa rzeczywistość do tego stopnia przerosła wyobraźnię filmowców, iż przez długi czas wydawało się, że nie ma potrzeby odtwarzać tego wydarzenia w dziele fikcyjnym. Niezliczone głosy, że "to za wcześnie", podnoszące się za każdym razem, kiedy jakiś twórca zdradzał zainteresowanie dramatyzacją tragicznych wydarzeń 11 września, zniechęcały amerykańskich filmowców do podejmowania tematu.

Kiedy wreszcie gruchnęła wieść, że za fabularną opowieść o tej wielkiej tragedii zabiera się wytrawny znawca amerykańskiej duszy, Oliver Stone, cała Ameryka zaczęła wyczekiwać obiecanego na piątą rocznicę "9/11" filmu. Czekali na niego nie tylko intelektualiści i znawcy kina, ale także - a może przede wszystkim - najzwyklejsi, "szeregowi" Amerykanie. Nie chodziło o reżyserski kunszt twórcy "Nixona" i "JFK", czy o gwiazdy, które zadeklarowały udział w projekcie. Widzowie czekali na "World Trade Center", bo w całej medialnej zawierusze, która nie ucichła od chwili ataku aż do dzisiaj, we wszystkich podniosłych przemówieniach przywódców duchowych i mężów stanu, w teoriach spiskowych i w sprowadzających wszystko do prostych czarno-białych formułek oficjalnych interpretacjach nie znajdywali odpowiedzi na podstawowe, dręczące ich pytanie: co się właściwie wydarzyło tego tragicznego dnia? Dlaczego? I jakie wnioski powinni wyciągnąć z tego, co zaszło? Jeśli ktoś byłby w stanie odpowiedzieć na te pytania, to właśnie Stone - ten sam, który potrafił znaleźć zadowalające wyjaśnienia innej wielkiej amerykańskiej tajemnicy: zagadki tragicznej śmierci prezydenta Johna F. Kennedy'ego.

Oglądałam wyczekiwany i zapowiadany z wielką pompą film w jednym z manhattańskich multipleksów, na zwykłym seansie dla szarych kinomanów. Dzień po uroczystej premierze sala pękała w szwach. Dla wielu z tych, co przyszli - często całych rodzin - był to najprawdopodobniej pierwszy od niepamiętnych czasów seans filmowy w kinie, a nie w zaciszu własnego living roomu. Ci sami Amerykanie, którzy pięć lat temu znosili dary do punktów Czerwonego Krzyża, wywieszali narodowe flagi i palili świece pod remizami strażackimi - teraz przyszli zobaczyć w kinie tę samą tragedię, którą wtedy widzieli na własne oczy. Obejrzeli - i wyszli rozczarowani. Film Stone'a - bez końca konsultowany z rodzinami ofiar, nieustannie przykrawany do oczekiwań różnych widzów, z których nikogo nie chciano obrazić ani alienować - nie przynosi katharsis, którego po nim oczekiwano, nie wywołuje spodziewanych emocji. Jest jeszcze jednym filmem, nijak mającym się do amerykańskiej i nowojorskiej rzeczywistości Anno Domini 2006.

Czego zabrakło? Pewnie niczego, bo jest w nim wszystko, co być powinno: z wyczuciem nakreślone tło, budzące sympatię postacie, wiernie wzorowane na prawdziwych uczestnikach wydarzeń, dramat i chaos katastrofy. Nawet odrobina życiowego, nieoczekiwanego humoru (w końcu nawet bohaterowie czasem się śmieją, zwłaszcza kiedy powaga sytuacji jest zbyt przytłaczająca, by podchodzić do spraw tylko na serio). Ci, co byli w Nowym Jorku w tamte dni, wiedzą doskonale, że takie i nie mniej nieprawdopodobne historie wydarzały się naprawdę. I że podobnie jak w filmie Stone'a , w obliczu takiej tragedii nikt z bezpośrednich uczestników wydarzeń nie zastanawiał się nad ich politycznymi implikacjami, bo zwykłe, ludzkie emocje były po stokroć ważniejsze.

Jeśli film nie oddaje sprawiedliwości duchowi tamtych dni, to dlatego że Stone nie mógł oprzeć się pokusie dopowiedzenia wszystkiego do końca, podkreślenia grubą kreską rzeczy, które dla każdego, kto to widział i przeżył, trwają, prawdziwe i oczywiste. Jedyna naprawdę przejmująca scena w filmie odbywa się w całkowitej ciszy, bez wielkich słów, którymi Amerykanie są nieustannie karmieni niemal od chwili, kiedy ucichł łoskot walących się Bliźniaczych Wież. Chwila, kiedy nad wynoszonym przez ratowników z ruin WTC Nicholasem Cagem nagle otwiera się błękit, jest jak małe wniebowstąpienie, moment prawdziwej transcendencji. Stary jak cywilizacja mit o bohaterze, co uciekł śmierci, zstąpił do piekieł i powrócił żywy - znajduje ucieleśnienie na miarę dzisiejszych czasów. I tylko w tej ciszy, trwającej zaledwie kilka sekund, słychać w kinie czyjś cichy, serdeczny płacz.

Tańczący linoskoczek

Jeden jest jeszcze problem z "World Trade Center" - problem, który widać najdokładniej z tego miejsca między East River a Hudsonem, gdzie to wszystko się wydarzyło. Stone wymarzył sobie "WTC" jako film o amerykańskiej tragedii. Paradoksalnie w tym punkcie ujawnia się nieoczekiwane podobieństwo w myśleniu islamskich fanatyków, którzy dokonali ataku - i rozumowaniu pełnego dobrych intencji filmowca, próbującego godnie upamiętnić ofiary. I zamachowcy, i Stone jednakowo nie dostrzegli, że dumne Bliźniacze Wieże, w których chcą widzieć symbol Ameryki, zlokalizowane były w mieście nawet przez Amerykanów uznawanym za... głęboko nieamerykańskie.

Świadomość tego faktu pomaga zrozumieć gorycz, jaką w nowojorczykach budzą wszystkie dzieła poświęcone tragedii WTC. Do 10 września reszta Ameryki uważała ich za odszczepieńców i dziwaków, ślepych na prawdziwie amerykańskie wartości; moment później ich miasto, w opinii wielu duchowo bliższe Europie niż Stanom Zjednoczonym, stało się najbardziej wysuniętym szańcem w nowej wojnie Ameryki z wcielonymi w islamskich terrorystów siłami ciemności. Dzisiaj, o wiele bardziej niż pięć lat temu, kiedy w chwilach przerażenia, rozpaczy i gniewu mieszkańcy Wielkiego Jabłka znaleźli poczucie jedności z resztą Ameryki, widać, jak inna od amerykańskiej jest nowojorska mentalność i jak bardzo ton dzieł adresowanych - jak film Stone'a - do ogółu Amerykanów nie zadowala wymagających dusz nowojorczyków.

Kiedy nowojorczyk patrzy w dół Szóstej Alei, w miejsce, gdzie zwykle widziało się Bliźniacze Wieże, widzi nie fragment miejskiego krajobrazu z domami i antenami - ale olbrzymią, ziejącą dziurę. Mimo mnóstwa obietnic i bezmiaru dobrych intencji miejsce po WTC pozostaje przeraźliwie puste. To coś nienormalnego w Nowym Jorku - mieście, które nie zna próżni. Wszystko w nim nieustannie się zmienia, jedne sklepy i knajpy się zamykają, otwierają się inne, każde wolne miejsce natychmiast zarasta budynkami. Nieustanny ruch i ciągłe zmiany sprawiają, że nowojorczycy nie są zbyt sentymentalni: zbyt wiele elementów ich codzienności odchodzi w niebyt każdego dnia, by płakać nad rozlanym mlekiem.

A jednak z Twin Towers jest inaczej. Mimo że to wbrew nowojorskiej naturze, wielu z mieszkańców miasta nie czeka na moment, gdy nowe wieżowce zajmą miejsce tamtych, utraconych. Brak kompromisu w sprawie planowanego pomnika i zagospodarowania terenu dawnego WTC może świadczyć, że jedyny pomnik, który nowojorczycy są w stanie zaakceptować, to ten, który w pełni uświadamia im brak Bliźniaczych Wież. I tak jak jedynym naprawdę ukochanym przez nowojorczyków pomnikiem ofiar 11 września jest widmowy, świetlny pomnik, zapalany co roku w rocznicę zamachów - tak jedynym prawdziwym filmem o tej tragedii byłby obraz wypełniony w większości ciemnością i milczeniem, które bywa bardziej elokwentne od najbardziej podniosłych słów.

Uczucia nowojorczyków sto razy lepiej niż pełen rozmachu film Stone'a oddaje ilustracja zdobiąca okładkę numeru tygodnika "The New Yorker", opublikowanego w piątą rocznicę zagłady wieżowców WTC. Zewnętrzna i wewnętrzna okładka, z dwiema ilustracjami autorstwa Johna Mavroudisa i Owena Smitha, pokazują tę samą drobną ludzką sylwetkę: pierwsza umieszcza ją na tle zupełnej, białej pustki, druga - na tle scenerii Dolnego Manhattanu, w której jedynie dwie głębokie wyrwy wskazują, gdzie stały Bliźniacze Wieże. Na obydwu linoskoczek balansuje w przestworzach; nie ma nic, na czym mógłby oprzeć stopy.

Ten dziwny obraz to echo prawdziwego wydarzenia. W pogodny sierpniowy poranek 1974 r. młody Francuz Philippe Petit stawiał ostrożne kroki na stalowej linie przeciągniętej między wierzchołkami najwyższych w owym czasie wieżowców świata, świeżo oddanych do użytku World Trade Center One i Two. Był prawdopodobnie pierwszym człowiekiem, którego dwa niebotycznie wysokie budynki zainspirowały do zrobienia czegoś niezwykłego, szaleńczo śmiałego - czegoś, na co nie poważył się dotąd nikt inny. Ani psotnemu linoskoczkowi (który wybrał się na podniebny spacer między Bliźniaczymi Wieżami bez wiedzy i zgody zarządu budynku), ani nikomu z tych, co podziwiali lub krytykowali jego wyczyn, nie przyszło pewnie do głowy, że dwie wielkie budowle staną się kiedyś celem czynu po stokroć bardziej bezczelnego. Dla tych, którzy widzieli podniebny taniec Petita lub tylko słyszeli o nim i prawie trzydzieści lat później oglądali na własne oczy zagładę Twin Towers, widok drobnej ludzkiej sylwetki zawieszonej na wysokości ponad stu pięter nad ziemią przypomina dni na zawsze utraconej niewinności. Jest również jednak znakiem nadziei - linoskoczek na obrazku dokonuje bowiem rzeczy poetyckiej i niemożliwej: ciągle tańczy, w próżni, między widmowymi Wieżami, których nie ma. Wieżami, w których niewidocznym cieniu nowojorczycy żyją do dziś.

KAMILA SŁAWIŃSKA (ur. 1972) jest krytykiem filmowym. Publikowała m.in. na łamach "Machiny", "Świata filmu" i "Filmu", współpracuje z miesięcznikiem "Cinema" i internetowym pismem "Esensja". Od 1998 r. mieszka w Nowym Jorku.

WORLD TRADE CENTER - reż.: OLIVER STONE, scen.: Andrea Berloff, zdj.: Seamus McGarvey, muz.: Craig Armstrong, wyst.: Nicolas Cage, Michael Pena, Maria Bello, Maggie Gyllenhaal i inni. Prod.: USA 2006. Dystryb.: UIP. W kinach od 6 października.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2006