Swój lengłydż mają

Czy można mieć pretensje do Polonii, że wchłania obce słownictwo i łączy je, mniej czy bardziej wdzięcznie, z rodzimą mową? Tak jest nie tylko w Ameryce.

28.04.2009

Czyta się kilka minut

/fot. Margaret Pietkiewicz-Price/stock.xchng /
/fot. Margaret Pietkiewicz-Price/stock.xchng /

Czy opuszcza się język, opuszczając kraj, który jest tego języka ojczyzną? Wydawać by się mogło, że naturalną koleją rzeczy zamazuje się w pamięci wszystko, co w Starym Kraju zostawione: pejzaże, nazwy ulic, daty imienin, słowa. A jednak - wiedzą to emigranci ze wszystkich stron świata - zostają sny, natrętnie śniące się w języku opuszczonej ojczyzny. I dowcipy, których nie sposób przetłumaczyć, i słowa bez odpowiedników w mowie nowego kraju. I zostaje akcent, którego nie sposób się pozbyć. Nawet w dzisiejszym, kurczącym się świecie język wyznacza przynależność bardziej niż paszport: dla wielu przeprawa przez oceany często jest łatwiejsza niż mentalna przeprowadzka z jednego języka w drugi.

Nigdzie nie obserwuje się tego tak dobitnie jak w Stanach, ziemi obiecanej wszelkich wychodźców: w nowojorskiej dzielnicy

Queens, najbardziej urozmaiconej pod względem etnicznym enklawie w USA, słyszy się codziennie gwar ponad 130 języków. Także polskiego. I jakkolwiek polska emigracja w Stanach ma swe specyficzne smaczki, analiza jej języka stanowi wdzięczny punkt wyjścia do studiów nad polszczyzną polskich emigrantów w ogóle.

***

Polonia w Stanach marnie się nadaje na bastion poprawnej polszczyzny. A przynajmniej tak by się mogło wydawać, wspominając jej stereotypowy wizerunek, utrwalony przez popularne swego czasu książki i filmy o nowojorskich czy chicagowskich "szczuropolakach". Jeśliby wierzyć Redlińskiemu i złośliwym Polish jokes, typowy Polak w Stanach mieszka przy ulicy Onewaj (od napisu "One Way" na znakach drogowych, oznaczających ulicę jednokierunkową), koszule kupuje w Macysiu (Macy’s: sieć domów towarowych), a gdy nie może dogadać się z kelnerem, powtarza zamówienie ("biii-goos!") po polsku, ale głośno i wyraźnie... I jeśli jest krzepkim pracownikiem budowlanym, a nie jednym z tych starych, przedwojennych inteligentów - nic a nic sobie nie robi ani ze swej kiepskiej angielszczyzny, ani z okaleczeń dokonywanych codziennie na języku ojczystym.

Czy jest powód, by mieć pretensje do Polonii, że wchłania obce słownictwo i łączy je, mniej czy bardziej wdzięcznie, z rodzimą mową? Wiadomo, że walka z gruntu jest przegrana; nie tylko w Ameryce, która dzieciom cudzoziemskich przybyszów bez ceregieli oferuje obywatelstwo, i nie tylko dlatego, że dla każdego kraju najlepszy emigrant to zasymilowany emigrant. Pisząca te słowa stara się być pobłażliwa dla sióstr i braci w wychodźstwie, zanurzonych od świtu do nocy w drugim języku. Nie sposób uciec od obcojęzycznych wtrętów, opowiadając o swej pracy, gdzie naturalnym środowiskiem jest angielski. Jeszcze trudniej przestawić się z jednego języka na drugi, gdy mąż lub żona w domu nie mówi po polsku, a dzieci witają od progu radosnym "hi, mommy!". Im więcej czasu upływa z dala od krainy wierzb płaczących, tym bardziej zrozumiałe powinny być obce naleciałości w mowie. Tym bardziej że każdy język zmienia się wraz z innymi aspektami życia społeczności, która się nim posługuje, a prawidłowość ta dotyczy i emigrantów, i kraju. Im więcej ma się w codziennym życiu wspólnego z dziedzinami, gdzie (jak w nowych technologiach czy mediach) dominacja angielskiego jest naturalna - tym szybsze tempo nieuchronnych zmian.

Swoje robi też czas. Czy to jednak znaczy, że polonusy od dziesięcioleci żyjące w Stanach bez wyjątku "parkują karę i idą do storu", a młódź świeżo przybyła z kraju opiera się (przynajmniej przez czas jakiś) obcej nawale? Z moich obserwacji wynika coś przeciwnego. Stara emigracja częściej się stara, walczy z pokusą pójścia na skróty. O "karze" pod "storem" się żartuje, a samemu robi się, co można, by "samochód" pod "sklep" zajechał.

Kontakt z językiem ojczystym bywa zresztą pielęgnowany nie tylko przez dbałość o język potoczny. Znajoma bibliotekarka z Greenpointu z dumą powtarza, że wśród wieloetnicznej nowojorskiej emigracji Polacy szczycą się drugim miejscem w konkurencji największego czytelnictwa. I że czytają nie tylko romanse, ale np. pisma ks. Tischnera, które znikają z bibliotecznych półek jak świeże bułeczki. Także argument lingwistycznego "głębokiego zanurzenia" nie wydaje się sprawdzać, bo są Polki i Polacy, którzy, choć w domu rozmawiają z małżonkiem po angielsku, nie mają problemów z ładną polszczyzną. Chcieć to móc. A najważniejsze - nie wstydzić się i nie bać.

***

Bo o emocje chyba chodzi w tej galopującej makaronizacji własnego języka. Nie zawsze, rzecz jasna. Ale łatwo zauważyć, kto z emigranckiej braci najchętniej ulega pokusie pomieszania języków. Najchętniej chłoną angielskie słówka ci młodsi, co z Polski dopiero wyjechali, lub - co najciekawsze i najstraszniejsze - ci, co nie wyjechali wcale. Można podejrzewać, że - choć nikt tego głośno nie powie - robią tak, bo wstydzą się wszystkiego, co może ich zdekonspirować jako pobratymców tych wyśmiewanych Polaków od Macysia i Onewaja. Przez uwolnienie się z polszczyzny czują się zwolnieni z obowiązku oglądania się za siebie; czują się obywatelami świata. Nie mają zamiaru wyróżniać się z tłumu zadowolonych kosmopolitów. Ci, co czują, że jest w angielskim jakaś cudowność, której nie dostrzegają w ojczystej mowie, są najczęściej tymi, którzy z największym entuzjazmem głoszą wyzwolenie od obciachu szeleszczących spółgłosek i pokrętnej składni - w imię nowoczesnego, żywego, syntetycznego języka mówionego.

Dlaczego tak? Może tłumaczy to przedziwny polski kompleks, każący obce cenić wyżej od rodzimego. Ale to także rodzaj obrony. Polskie słowa, tkwiące w głowie i sercu, wydają się bezbronne, emocjonalne i przez to trochę śmieszne - podczas gdy angielskie zwroty, ogarniane wyłącznie na intelektualnym poziomie, pozwalają odsunąć się od przedmiotu wypowiedzi na bezpieczny dystans. Brzmią jakoś dostojniej, wyrwane z kontekstu wspomnień i przegadanej słowiańskiej frazeologii. Zgrabne, sucho brzmiące angielskie zwroty wynoszą jakby na bezpieczniejszy poziom. Dźwięk zdań w obcym języku nie każe dostrzegać ich emocjonalnej treści. Nazwane nowym słowem, wszystko okazuje się nowe, cool, doskonałe jak produkt z reklamy. Wzięte w cudzysłów wyuczonego, powściągliwego języka, własne myśli wyglądają nagle na dużo poważniejsze, głębsze - tak przynajmniej zdają się myśleć ci, którzy nie widzą nic złego w pławieniu się w pozbawionym reguł wielojęzycznym bigosie.

***

Może jest metoda w tym szaleństwie. Może magia języka jest tak wielka, jak wierzą niektórzy. I może stanie się cud, kiedy (jeśli) przyjdzie do Polski wrócić. Może faktycznie tylko upór i konsekwencja w stosowanym obcym nazewnictwie potrafią zmienić dziurawą podkielecką szosę w trzypasmowy highway. Może więcej fitnesu i lajfstajlu wreszcie "zjadaczów chleba w anioły przerobi". To by było piękne. Ale zdaje mi się, że nie tędy droga. Że zamiast zyskać na precyzji i powadze, których brakowało nam w rozświergotanej polszczyźnie (często porównywanej przez cudzoziemców do dziecięcego gaworzenia) - pupę sobie robimy i przyprawiamy gębę. A może nawet, o zgrozo, pupcię i gębunię: bo czegośmy jeszcze w potocznej polszczyźnie nie zanglicyzowali, to zdrabniamy, brnąc w infantylizm, przed którym niby chcieliśmy uciekać. I już tylko czekać, kiedy przyjdzie nam się przed narodami postronnymi - wystarczająco już chyba rozbawionymi niepojętą dziecinnością niektórych naszych polityków - przyznać z rumieńcem, żeśmy nie gęsi i swój lengłydż mamy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2009