Okruch wieczności

Powojenne Stany Zjednoczone stały się szybko największym rynkiem sprzedaży diamentów. A centrum tego wartego miliardy dolarów biznesu to krótki kawałek niepozornej ulicy w Nowym Jorku.

14.07.2009

Czyta się kilka minut

Sprzedawcy diamentów przy pracy w Diamond Dealers Club. Nowy Jork, druga połowa lat 40. XX w. / fot. Underwood & Underwood, Corbis /
Sprzedawcy diamentów przy pracy w Diamond Dealers Club. Nowy Jork, druga połowa lat 40. XX w. / fot. Underwood & Underwood, Corbis /

W 1947 r. najstarsza amerykańska agencja reklamowa, N.W. Ayer Company, wypromowała niezwykle chwytliwy i genialny w swej prostocie slogan reklamowy. "A Diamond Is Forever" - brzmiało owo błyskotliwe hasło, opracowane na zlecenie kartelu diamentowego De Beers. Diamenty są wieczne...

Szybko bogacąca się, powojenna amerykańska klasa średnia poszukiwała symbolu swego nowo zdobytego, wyjątkowego statusu - diamenty, niegdyś rzadko spotykane i noszone jedynie przez arystokrację, stały się jego idealnym symbolem, odrobiną królewskiego zbytku w demokratycznym raju. Slogan trafił w samo serce rodzącej się właśnie nowej amerykańskiej tęsknoty. Brylant, ofiarowywany jako prezent - szczególnie w zaręczynowym pierścionku - stał się w popularnej kulturze synonimem dowodu najwyższej miłości. Okruch błyszczącej wieczności na palcu czynił ze zwykłej amerykańskiej dziewczyny kogoś wyjątkowego: księżniczkę, boginię? Tak zaczął się romans Ameryki z brylantami: afera miłosna wyceniana co roku na dobre dwadzieścia miliardów dolarów.

Wielki biznes w Wielkim Jabłku

Handel diamentami narodził się dużo wcześniej. W Antwerpii i Amsterdamie żydowscy kupcy i rzemieślnicy doskonalili sztukę obróbki brylantów. Ten biznes nie był skrępowany cechowymi prawami jak inne dziedziny handlu i usług - które w niechętnym innowiercom europejskim społeczeństwie doby Kontrreformacji pozostawały zamknięte dla niechrześcijan. Diamenty - niewielkie, a drogocenne - łatwo dawały się przewieźć, co stanowiło duży atut z punku widzenia społeczności będącej obiektem prześladowań i z tego powodu często przenoszącej się z całym majątkiem. Zamknięty, niemal plemienny charakter diamentowego handlu, w którym pieniądze i towar przechodzą z rąk do rąk w kręgu doskonale znających się ludzi, sprzyjał przestrzeganiu tradycyjnego żydowskiego obyczaju i prawa religijnego, czynił z niego idealne środowisko dla ludzi, którzy przywiązują wielką wagę do zachowania własnej kulturalnej i obyczajowej odrębności.

Historia nowojorskiego handlu diamentowego zaczęła się w latach dwudziestych XX wieku, gdy na fali międzywojennej prosperity antwerpskie i amsterdamskie firmy jubilerskie zaczęły rozszerzać działalność, otwierając filie w Nowym Świecie. W początkach swego istnienia nowojorska dzielnica diamentowa mieściła się na Dolnym Manhattanie, nieopodal pierwszej nowojorskiej bursy (jak nazywane są branżowe centra handlu i sprzedaży) diamentowej przy rogu Bowery i Nassau Street. W miarę jednak, jak biznes się rozrastał - napędzany przez rozwój rynku i coraz liczniejszą imigrację żydowskich fachowców z Europy - rosnące jak na drożdżach skupisko sklepów, szlifierni i warsztatów polerowniczych przestało mieścić się w dotychczasowym miejscu.

Dodatkową zachętą do przeprowadzki był fakt powstania nowego, pełnego przepychu centrum biznesowego w Midtown, między 48. i 51. Ulicą. Rockefeller Center oferowało preferencyjne czynsze dla przedsiębiorców, skłonnych umieścić swe biura w jego granicach. Ponadto zaś - nowe Centrum ze swymi niebotycznie wysokimi, artdecowskimi wieżowcami, prestiżem i atmosferą wielkiego świata wydawało się idealną lokalizacją dla biznesów zajmujących się handlem i obróbką królewskich kamieni. W ostatnich latach przed wybuchem II wojny światowej jeden po drugim sklepy i warsztaty zaczęły przenosić się w górę miasta. W połowie lat 40. otwarto tu nową bursę - Klub Handlarzy Diamentowych (Diamond Dealers Club, zwany popularnie DDC), ulokowany w budynku przy 36 West 47th Street.

Na poziomie chodnika nowojorski Dystrykt Diamentowy wygląda okazale, ale nie tak egzotycznie, jak można by się spodziewać: na pewno rozczarowany będzie ten, kto chciałby zobaczyć na każdym rogu pejsatych chasydów, oglądających brylanty przez staroświeckie lupy. Gołym okiem widać za to, że to prawda, iż 90 proc. brylantów trafiających na amerykański rynek wchodzi nań za pośrednictwem firm mieszczących się przy 47th Street. Liczący pięćset metrów odcinek między Piątą i Szóstą Aleją, stanowiący serce tej dzielnicy, po obu stronach wypełniają sklepy jednego tylko rodzaju - salony jubilerskie. Gnieździ się tutaj ponad 2500 mniejszych i większych firm, związanych z diamentami.

Witryny uginają się od błyskotek; w słoneczny dzień, gdy światło pada na wystawione w oknach precjoza, niewprawne oko dostrzega jedynie migotanie światła, odbitego od niezliczonych kamieni, tak licznych, że wyglądają banalnie, jak ziarnka grochu rozsypane na warzywnym straganie. Dziesiątki brylantowych pierścionków i naszyjników, spinek, kolczyków i brosz - a do tego niezliczona ilość nieoprawionych kamieni, spoczywających w specjalnych pudełkach na czarnych i purpurowych aksamitnych poduszkach.

Ludzi, którzy obracają tym nieprawdopodobnym bogactwem, widuje się najczęściej w biegu - rano w trakcie codziennej wędrówki od własnego biura do biur klientów, w porze lunchu do jednej z mieszczących się w dystrykcie diamentowym koszernej restauracji - a  nade wszystko z i do Klubu. To Klub bowiem ciągle pozostaje sercem dzielnicy: to tu poznaje się ludzi z branży, tu dobija interesów. Tu także przychodzi się w czysto towarzyskim celu: wielu starych kupców (najstarsi dobiegają dziewięćdziesiątki!), którzy już wycofali się z pracy na pełny etat, ciągle przychodzi do DDC, by zobaczyć znajome twarze i przez choćby chwilę ponapawać się ekscytującą atmosferą towarzyszącą transakcjom.

Nikt, kto nie jest członkiem Klubu, nie ma szans przedostać się przez bramkę wejściową; tylko ci, którzy z racji profesji lub koneksji rodzinnych docierają na dziesiąte piętro, mają szansę zobaczyć na własne oczy, jak przebiegają transakcje, w których z rąk do rąk przechodzą klejnoty warte setki tysięcy i miliony dolarów.

Uścisk dłoni wart milion dolarów

Pomimo zawrotnego rozwoju technologii komunikacyjnych, większość transakcji - tak między hurtownikami, jak i detalistami - zawierana jest w cztery oczy, z przestrzeganiem niemal identycznego rytuału jak ten, który towarzyszył wymianie w bursach diamentowych renesansowej Antwerpii.

Strony spotykają się przy jednym ze stołów w głównej sali DDC albo w prywatnym biurze; rzadko ograniczają się do rozmów wyłącznie o interesach - w końcu wszyscy się tu znają, czasem nawet od wielu pokoleń, bo wiedza i umiejętności w brylantowym biznesie często przechodzą z ojca na syna, a ciągłość zawodowej tradycji u najbardziej wpływowych rodzin sięga czterech lub pięciu pokoleń. Rozmawia się więc o rodzinach i o starych znajomych, wymienia informacje, żarty i plotki.

Przedmiot transakcji - zwykle zawinięty w papierową paczuszkę - zostaje odpakowany, zaprezentowany, obejrzany, skomentowany, czasem wzięty w depozyt na kilka dni. Co niepojęte, zważywszy ogromną wartość każdego diamentowego okrucha - nie praktykuje się kaucji za wypożyczony diament. Nie ma także zwyczaju sporządzania wielostronicowych, obwarowanych zastrzeżeniami umów. Gdy zainteresowani dobiją targu, brylant zostaje "zakaszetowany", czyli zamknięty w papierowej kopercie, na której odręcznie odnotowuje się warunki kupna i sprzedaży. Na znak zawarcia umowy zostaje wygłoszone tradycyjne błogosławieństwo "mazel und brucha", a strony wymieniają uścisk dłoni.

To wszystko: transakcja zawarta "na gębę" jest wiążąca i honorowana tak samo, jak zawierane w obecności sztabu prawników kontrakty, podpisywane w eleganckich biurach bankierów z Piątej Alei. Jeśli z jakiegoś powodu pojawi się problem, zwaśnione strony nie idą ze sprawą do sądu: spory rozsądzane są na ogół polubownie, a ich regulowaniem zajmuje się branżowy sąd koleżeński, funkcjonujący na zasadach spisanych w tradycyjnym prawie Shulhan Arukh. Wyłaniani w drodze wyborów sędziowie diamentowego sądu koleżeńskiego cieszą się wśród kupców wyjątkową estymą, a ferowane przez nich wyroki zwykle są egzekwowane - i to pomimo faktu, że DDC nie ma wewnętrznej policji, czuwającej nad egzekucją wyroków.

W małym, zamkniętym światku brylantowych transakcji groźba utraty dobrej reputacji jest dla wielu o wiele straszniejsza niż wizja komornika. Raz zepsuta opinia nieprędko daje się naprawić, a spalony przez nieuczciwą praktykę kontakt jest nie do odzyskania. Ten biznes wymaga wyjątkowej dyskrecji i olbrzymiego wzajemnego zaufania, więc chciwość i kłamstwo zwykle mają tu krótkie nogi.

Ciemne strony brylantowej dzielnicy

Nie znaczy to bynajmniej, że tutejsi przedsiębiorcy nie mają problemów. Najbardziej oczywistym i dotkliwym (choć też najrzadziej omawianym głośno) problemem jest paserstwo. Co kilka lat społecznością 47th Street wstrząsa informacja o policyjnej akcji przeciwko nieuczciwym jubilerom, kupującym za ułamek uczciwej ceny kradzioną biżuterię.

W 2004 r. właściciel jednego z najbardziej znanych koreańskich sklepów jubilerskich przyłapany został na kupowaniu od złodziei biżuterii wartej ponad milion dolarów. Winnego aresztowano i wyprowadzono w kajdankach, ale sklep istnieje do tej pory. Przyzwoici biznesmeni potępiają paserski proceder i chętnie współpracują z policją w ewidentnych przypadkach. Mimo to trudno go wytępić: nawet laserowo "podpisany" kamień można wypolerować tak, że nikt prócz znawców nie będzie w stanie ustalić jego pochodzenia. Trudno wymagać kryształowej uczciwości od drobnych handlarzy, gdy tajemnicą poliszynela jest, że nawet najbardziej poważani giganci diamentowego przemysłu nieraz bez cienia wyrzutów kupują diamenty z objętych krwawymi konfliktami krajów Afryki, nie dbając o to, że dochód z transakcji wykorzystany zostanie do opłacania dalszego rozlewu krwi.

Nie tylko kryminalne problemy trapią biznesmenów z 47. Ulicy. Ogromna konkurencja i dramatyczne zmiany w strukturze samego przemysłu sprawiają, że praca w dzielnicy diamentowej jest wyjątkowo stresująca. Przez dziesiątki lat brylantowy biznes należał do najbardziej stabilnych regionów gospodarki. Od końca XIX wieku jedyną i niepodzielnie królującą potęgą tego biznesu był olbrzymi kartel De Beers, zarządzany przez wspólników i spadkobierców swego twórcy, sir Ernesta Oppenheimera. Gigantyczna firma, kontrolująca do dzisiaj ponad połowę światowego wydobycia i obrotu diamentami, przez wiele dziesięcioleci dyktowała warunki wszystkim graczom w diamentowym świecie. Wstęp na dziesięć dorocznych "widzeń" (sights) w londyńskim biurze De Beers, gdzie wybrani, osobiście zaproszeni kupcy oglądają i kupują pakowane w pudła surowe kamienie, zawsze był synonimem prestiżu i wpływów w brylantowym świecie. Korzystając ze swej wyjątkowej pozycji, kartel bezwzględnie reglamentował dostęp do surowych kamieni, dyktował ceny w czasach prosperity, ograniczając zyski drobnych kupców, ale za to w okresach recesji kontrolował podaż w tak umiejętny sposób, że nawet w najczarniejszych czasach Wielkiego Kryzysu ceny brylantów nigdy nie spadały poniżej pewnego poziomu, gwarantując wszystkim uczestnikom diamentowego rynku bezpieczne lądowanie.

Co najważniejsze, przez prawie 150 lat swego istnienia kartel nie zajmował się detalicznym obrotem i nie handlował biżuterią; dopiero stosunkowo świeżej daty kontrakt ze złotniczym oddziałem paryskiego domu mody Louis Vuitton uczynił z brylantowego giganta znaczącą firmę jubilerską - i konkurenta dla mniejszych, rodzinnych firm Antwerpii, Londynu i Nowego Jorku. W rezultacie nastąpiła przyspieszona i dramatyczna konsolidacja rynku: dziesiątki małych i średnich firm zbankrutowało, a te, co pozostały przy życiu, zaczęły w popłochu próbować obniżyć własne koszty. Ucierpieli szczególnie drobni brokerzy - pośrednicy, niebędący właścicielami kamieni, które kupują i sprzedają, żyjący z coraz skromniejszej prowizji, a ponoszący wielkie ryzyko przy transporcie cudzej drogocennej własności. Ci, którzy przetrwali, prowadzą interesy inaczej, agresywniej niż za dawnych czasów.

Jakby tego było mało, światem tym - którego funkcjonowanie opierało się na głęboko subiektywnej, zbudowanej na wieloletnim doświadczeniu wiedzy - wstrząsnęły dwa wydarzenia całkowicie odmieniające oblicze diamentowego przemysłu. Pierwsze trzęsienie ziemi nastąpiło w 1978 r., gdy znany kupiec Martin Rapaport ogłosił opracowaną przez siebie zestandaryzowaną listę cen, oferowanych za określonej klasy kamienie. Cennik, zwany w branży Listą Rapaporta, wywołał prawdziwą burzę: dostęp do tego typu informacji zmieniał całkowicie punkt wyjściowy cenowych negocjacji i dawał klientom do ręki oręż, o jakim nie mogli dotąd nawet marzyć.

Przed Listą Rapaporta kupujący nie miał najmniejszego pojęcia, ile naprawdę wart jest kamień, który mu oferowano - chyba że był zaprawionym w bojach starym wyjadaczem, który od dziecka oglądał brylanty pod czujnym okiem wykształconego w antwerpskim warsztacie ojca i dziada. Stąd fachowiec-sprzedawca miał w każdej transakcji ogromną przewagę nad nieoświeconym nabywcą, a prowizje przy sprzedaży oferowały o wiele większy poziom zysku. Upublicznienie cen wywołało wśród kupców diamentowych takie oburzenie, że Rapaport został nawet na jakiś czas wyrzucony z Diamond Dealers Club. Wywołanej przez niego rewolucji nie dało się już jednak powstrzymać, a jak się szybko okazało, atmosfera zaistniałego skandalu zaszkodziła całej branży. Rapaport odzyskał swoje członkostwo w DDC. Wbrew najczarniejszym przewidywaniom jego przeciwników, handlarze diamentów ciągle byli w stanie zarobić na życie.

W małym, zamkniętym światku brylantowych transakcji groźba utraty dobrej reputacji jest dla wielu o wiele straszniejsza niż wizja komornika.

Najbardziej znaczący cios zadała diamentowemu biznesowi organizacja, którą sami biznesmeni z 47th Street wspierali i hołubili. Istniejący od 1931 r. Amerykański Instytut Gemmologiczny - Gemological Institute of America (GIA) - niedochodowa organizacja, której celem było pogłębianie wiedzy o szlachetnych kamieniach - przez lata był naturalnym sojusznikiem diamentowych kupców, ceniących wiedzę i fachowość, popartą latami doświadczenia. Podstawą prestiżu GIA była zgodność jego ekspertyz ze zwyczajowym sposobem oceniania kamieni: to szlifierze i kupcy wymyślili system wyceny, oparty na "czterech C" (od carat, cut, color, clarity - waga w karatach, szlif, kolor i przejrzystość). Instytut tylko zawłaszczył ten tradycyjny system i nadał mu cechy "naukowej" ekspertyzy. Kiedy jednak od początku lat 90. GIA zaczął standaryzować klasyfikację kamieni jubilerskich i upowszechnił system pozwalający opisać brylant bez użycia zwyczajowych określeń typu "białoróżowy" czy "pierwszej wody" - świat, w którym dotąd każdy szlifierz i każdy handlarz mieli własne, subiektywne sposoby określania jakości brylantu, po raz kolejny zatrząsł się w posadach.

Nie minęło dziesięć lat, a sklepy 47. Ulicy zaczęli nawiedzać klienci uzbrojeni w cennik Rapaporta i domagający się czterokaratowych D-VVSI o Asscherowskim szlifie. Upowszechnienie systemu GIA było wielkim triumfem "oświeconego konsumenta", ale jego wprowadzenie utorowało drogę do nieprzewidzianych zmian, zagrażającym firmom z 47th Street - m.in. stworzenia internetowego handlu brylantami (dzięki standaryzacji i systemowi certyfikatów klienci skłonni są zamawiać kamienie nie oglądając ich osobiście). Z drugiej jednak strony, jeśli zapytać doświadczonego biznesmena z branży o wartość raportów GIA, opowie historię o tym, jak to dwukrotnie wysłał do laboratoriów GIA ten sam kamień, i za każdym razem dostał go z powrotem z innym certyfikatem...

Wieczna jak brylanty?

Dzisiejsza 47th Street bardzo różni się od niemającego sobie równych diamentowego centrum, jakim była jeszcze czterdzieści lat temu. Nowoczesność i globalizacja redukują tradycyjne strefy wpływów. Mniejsze, najczęściej kupowane kamienie sprzedaje się dziś głównie w internetowych sklepach i wielkich supermarketach takich jak Sears czy Walmart - a ich obróbka, dająca niegdyś zatrudnienie setkom żydowskich szlifierzy i jubilerów, wyekspediowana została do Indii, gdzie siła robocza jest o wiele tańsza. Młodzi, ambitni, bezwzględni i całkiem świeccy kupcy z Południowej Afryki i Izraela coraz częściej lekceważą tradycyjne prawo i jego instytucje.

Nowojorskie czynsze ciągle idą w górę, dolar spada... a jednak na Czterdziestej Siódmej Ulicy nie zamyka się sklepów. Nowojorscy rzemieślnicy z małych, wielopokoleniowych, rodzinnych żydowskich firm, szlifierze i polerowacze, magicy zdolni zobaczyć potencjał w nieatrakcyjnym, koślawym kawałku nieoszlifowanego kamienia ciągle mają opinię najzdolniejszych i niedościgłych, i to im powierza się obróbkę kamieni o wyjątkowej wartości, przeznaczonych dla wyjątkowych osób.

- Jak idzie interes? - pytam uśmiechniętego właściciela salonu jubilerskiego, który zagadał do mnie, gdy gapiłam się na piękny brylant z jego wystawy, i umiejętnym manewrem namówił, bym weszła do środka. - Okropnie - odpowiada, ale nie wierzę mu na słowo: tu większość doświadczonych biznesmenów bez przerwy narzeka: trochę w tym przesądnego lęku przed chwaleniem dnia przed zachodem słońca, a trochę zadziwiająco nieamerykańskiego, bo odziedziczonego po europejskich przodkach narzekania. Cóż, nie przyczynię się dziś do poprawy kondycji biznesu diamentowego w Nowym Jorku: nijak nie stać mnie na piękny, lśniący przedziwnym, wewnętrznym światłem brylant, który sprzedawca pozwolił mi obejrzeć z bliska.

Jednak po mnie przyjdą inni i kupią swój kawałek migoczącej wieczności. Uniosą go w przekonaniu, że uczyni ich wyjątkowymi. Dzięki tej wierze 47. Ulica będzie trwała, odmieniona może, inna niż u swych początków, lecz wieczna - jak wieczne są diamenty i marzenia o nich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2009