W cieniu dwóch dat

29 maja mija 660 lat od dnia, gdy sułtan Mehmet II zdobył Konstantynopol. Obchody rocznicy zapewne będą imponujące. Nie tylko dlatego, że jest okrągła: muszą być wielkie, aby pokazać, że Turcji dzisiejszej jest coraz bliżej do Turcji osmańskiej.

20.05.2013

Czyta się kilka minut

Turcja odzyskuje pozycję mocarstwa regionalnego, co nasuwa skojarzenia z imperium Otomanów. Na zdjęciu: kadr z filmu „Feith 1453” – Mehmet II na czele swej armii pod Konstantynopolem. / Fot. Materiały filmu „Fetih 1453”
Turcja odzyskuje pozycję mocarstwa regionalnego, co nasuwa skojarzenia z imperium Otomanów. Na zdjęciu: kadr z filmu „Feith 1453” – Mehmet II na czele swej armii pod Konstantynopolem. / Fot. Materiały filmu „Fetih 1453”

Stewardesom tureckich linii lotniczych wolno będzie malować usta i paznokcie na czerwono – choć jeszcze na początku maja wszystko wskazywało, że z tym kolorem się pożegnają. Ale zarządzenie dyrekcji Türk Hava Yollari, która zakazała używania szminki i lakieru w jaskrawych odcieniach, miało krótki żywot. Po paru zaledwie dniach decyzję cofnięto, a dyrektor THY przekonywał opinię publiczną, że zakaz był inicjatywą urzędników średniego szczebla, podjętą bez wiedzy kierownictwa.

Czy ktoś w to uwierzył? Wątpliwe. Tak, jak nie wierzono tłumaczeniu, że czerwień musi ustąpić miejsca odcieniom pastelowym, gdyż są dyskretne i bardziej eleganckie. Ten pomysł powszechnie odebrano jako chęć „ukrycia” kobiet; sprawienia, by za mocno nie przyciągały uwagi, zwłaszcza męskiej. Dyrekcja, jak się podejrzewa, ustąpiła, bo boi się zarzutów, iż „islamizuje THY”. Już przecież na większości linii wewnętrznych nie podaje się alkoholu.

Wyjaśnienia brzmiałyby wiarygodniej, gdyby nie świeża pamięć afery z nowymi strojami personelu. Projekty, które w lutym przedostały się do prasy, wprawiły Turków w osłupienie. Zamiast szykownych granatowych kostiumików i białych bluzek – długie do kostek spódnice i równie długie kaftany, czyli narzutki, szczelnie zapięte pod samą szyję. Ciężkie, niezgrabne, bez wdzięku. A na głowie – fez! Nakrycie-symbol, zakazane od ustanowienia republiki. Mężczyźni mieli nosić żakiety dziwnego kroju, bogato pokryte haftem, również na dawną modłę.

Stroje wyśmiano tak mocno („Może od razu ubrać stewardesy w burki?” – kpił pewien internauta), że dyrekcja linii pośpieszyła z zapewnieniem, iż był to tylko niewiążący projekt. Ale trudno nie widzieć, co się za nim kryje: sentyment do przeszłości, do czasów sułtańskich, gdy Turcja była imperium. To już nie są ostrożne przymiarki, lecz prawdziwa fala „ottomanii”, jak się ją określa – w kulturze, a także w polityce. I z pełną aprobatą rządu.

Kemalizm, ideologia obowiązująca przez blisko 90 lat istnienia Republiki Tureckiej, dziś jest w odwrocie.

GODZINA 14.53

Tureckie słowo „fetih” oznacza podbój, zdobycie. Tytuł filmu „Fetih 1453” mówi więc sam za siebie: to opowieść o upadku chrześcijańskiego Konstantynopola, zdobytego przez wojska sułtana Mehmeta II, który później otrzymał przydomek „Zdobywca”. W Turcji „Fetih” wszedł na ekrany w lutym 2012 r., we wszystkich wyświetlających go kinach o tej samej, wymownej porze: godzinie 14.53. I okazał się największym hitem kinematografii tureckiej, bijąc wszelkie rekordy: nie schodził z ekranów przez 41 tygodni, został obejrzany przez 6,5 mln widzów i zarobił blisko 56 mln lir (ponad 100 mln zł).

29 maja ubiegłego roku, w ramach obchodów 559. rocznicy zdobycia Konstantynopola, film wyświetlono na ogromnym ekranie koło zatoki Złoty Róg, w miejscu, gdzie armia sułtańska wdarła się wówczas do miasta. Obchody były huczne, z fajerwerkami i inscenizacją na wodzie. Można sobie wyobrazić, jaką skalę przyjmą w tym roku, gdy rocznica jest okrągła.

Oblężenie i zdobycie Konstantynopola to wdzięczny temat: zderzenie wielkiej, ale chylącej się ku upadkowi cywilizacji Bizancjum z nowym, bitnym i rosnącym w siłę ludem, który niesie inną religię i inne wartości. Tak to wygląda z perspektywy zachodniej, chrześcijańskiej. Dla Turków perspektywa jest inna: Bizancjum to siedlisko intryg, zepsucia i bezsiły, a Mehmet nie tylko realizuje swe aspiracje, lecz wypełnia wolę proroka Mahometa, który we wstępie do filmu przepowiada zdobycie miasta.

A prawda historyczna? Nie jest z nią najlepiej. W filmie nie ma mowy o rzezi mieszkańców, splądrowaniu miasta i skazaniu greckich przywódców na śmierć. Należałoby właściwie zapytać, czemu mieszkańcy stawiali opór, skoro pod rządami sułtana czekało ich życie w pokoju i spokoju. Bo twórcy nie ustrzegli się, zapewne świadomie, czystej propagandy. Gdy miasto jest już zdobyte, Mehmet wkracza do świątyni Hagia Sofia, gdzie schronili się przerażeni ludzie – i biorąc na ręce jasnowłosą dziewczynkę, wygłasza zdanie: „Nie martw się, ludu Konstantynopola, możesz wyznawać taką religię, jaką chcesz”. Rzecz nie w deklaracji (podobno takie słowa padły), lecz w tym, że twarz wystraszonego dziecka rozjaśnia prawdziwy zachwyt.

OTOMANIA

„Fetih 1453” trafił w zapotrzebowanie społeczne, ale to nie znaczy, że jego treść i przesłanie nie budziły wątpliwości. Szerokim echem odbiło się oświadczenie znanego kompozytora Fazila Saya, który z oburzeniem zauważył, że figuruje wśród twórców filmu jako autor oprawy muzycznej, choć w trakcie prac wycofał się ze współpracy (bo, jak mówił, nie chciał brać udziału w przedsięwzięciu, które jest przejawem tureckiej megalomanii).

„Dla dobra akcji filmowej trzeba się pogodzić z pewnymi nieścisłościami historycznymi. Ale kiedy kino historyczne staje się narzędziem refleksji nad naszą tożsamością narodową i kulturalną, wówczas widać, jak bardzo »Fetih 1453« zaplątał się w hipokryzji” – pisała recenzentka anglojęzycznego dziennika „Today’s Zaman”, skądinąd przychylnego rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Film bowiem, jej zdaniem, utwierdza Turków w przekonaniu o ich wyższości nad Zachodem na dwa sprzeczne sposoby: męskie, autorytarne dążenie do władzy ustępuje postawie tolerancji dla wszystkiego i wszystkich.

Trudno powiedzieć, czy niezwykłe powodzenie filmu „Fetih 1453” wynika z „otomanii”, czy raczej ją napędza; zapewne jedno i drugie. W Turcji zainteresowanie epoką imperialną nigdy rzecz jasna nie wygasło, ale od pewnego czasu obserwuje się na tym polu wyraźne ożywienie. Jednak wystawy, informacje o renowacji zabytków z czasów osmańskich, aukcje dawnych przedmiotów użytkowych – to jedno. Reorientacja polityki zagranicznej – to drugie.

Turcja zaczęła odzyskiwać pozycję mocarstwa regionalnego, co siłą rzeczy nasuwa skojarzenia z epoką imperium. Nową, obowiązującą linią polityki staje się neoosmanizm, realizowany otwarcie i już bez zahamowań. 10 lat temu, na początku swych rządów, Partia Sprawiedliwości i Rozwoju co chwila podkreślała, jak bardzo respektuje idee kemalizmu. Dziś, umocniwszy się, otwarcie robi, co chce. Ugrupowaniu o korzeniach islamskich czasy sułtańskie są bliższe niż świecka republika, stworzona w 1923 r. przez Mustafę Kemala Atatürka (stąd: kemalizm).

Nowa polityka zagraniczna to dzieło szefa MSZ Ahmeta Davutoğlu. Jej osią jest bliska współpraca z państwami regionu, pojmowanego szeroko, w duchu osmańskim właśnie (w okresie rozkwitu imperium władza sułtanów sięgała od Bałkanów i Algierii po Kaukaz i Irak), i obsadzenie Turcji w roli wzoru do naśladowania. Model turecki, oferowany zwłaszcza krajom „Arabskiej Wiosny”, ma pokazywać, że islam i demokracja doskonale się ze sobą godzą.

WIĘZY IMPERIUM

Davutoğlu, choć de facto, neoosmanista w słowach zachowuje ostrożność. „Dlaczego jest tak, że gdy Europa się jednoczy i znosi granice, nikt nie mówi o odradzaniu się Świętego Cesarstwa Rzymskiego, ale gdy my wzywamy ludy, które zaledwie sto lat temu żyły w jednym państwie, by znów ze sobą współdziałały, stajemy wobec oskarżenia o neoottomanizm?” – pytał niedawno. Trudno wierzyć w szczerość tego zdziwienia, gdy zaraz potem minister deklaruje, iż „więzy łączące ludy dawnej Turcji są ważniejsze od nowej tożsamości, narzuconej nam w czasach nowoczesnych”, a drogi rozwoju Turcji należy szukać w jej przeszłości.

Deklaracje Davutoğlu brzmią jak lapidarna wykładnia nie tylko polityki zagranicznej, ale też polityki historycznej. Formułują cele w otoczce emocjonalnej: musimy wrócić do czasów, gdy Turcja była potęgą i liczono się z nią. Kryje się w tym nienazwane po imieniu, ale czytelne przeciwstawienie świetlanej epoki imperium okresowi republiki, gdy Turcja, pod rządami Atatürka i jego następców, odwróciła się od dawnych posiadłości, wybierając Zachód. Bo historię Turcji definiują dwie daty, które zna każdy, nawet niewykształcony Turek: rok 1453 (zdobycie Konstantynopola) i rok 1923 (powstanie republiki).

Yusuf Ziya Özcan, ambasador Turcji w Warszawie, dostrzega przesunięcie akcentów, uważa jednak, że jest ono bardziej subtelne. Obecne władze, przyznaje, rzeczywiście przywiązują do dawnej historii większą wagę. – Jednak – mówi „Tygodnikowi” – nie chodzi im wcale o to, by Turcja była taka sama jak za Ottomanów, lecz by miała w świecie pozycję tak mocną jak dawniej. Takie same oczekiwania żywi społeczeństwo.

Ambasador Özcan sądzi też, że mimo wzrostu zainteresowania epoką osmańską dla Turków nadal najważniejszym okresem w historii jest czas po I wojnie światowej: wojna o niepodległość i powstanie republiki. Największym zaś bohaterem pozostaje Atatürk. Bo gdyby nie on, Turcja nie byłaby taka, jaka jest.

Dostrzega on też istotną różnicę w stosunku do dawnego, bezkrytycznego pojmowania kemalizmu. Dziś bowiem mówi się otwarcie, że przy swych bezspornych zasługach Atatürk popełniał też błędy. – Niektórzy uważają, że jednym z najpoważniejszych była zmiana alfabetu z arabskiego na łaciński, odcięła bowiem Turcję od jej przeszłości, zarówno od Osmanów, jak i związków ze światem arabskim. Nie znając alfabetu arabskiego, nie jesteśmy dziś w stanie czytać dawnych pism – uważa ambasador Özcan.

UCIECZKA W DNIU REPUBLIKI

Jednak fakty przeczą tej spokojnej ocenie: w Turcji zaczął się proces odchodzenia od dziedzictwa Atatürka. W urzędach nadal wiszą jego portrety, nikt nie burzy pomników stojących w każdym mieście, ale zmienił się ton, w jakim pisze się o kemalizmie. A przedstawiciele władz pozwalają sobie na zachowania, jakie niedawno były nie do pomyślenia.

Najlepiej widać to po postępowaniu premiera Recepa Tayyipa Erdoğana. W 2012 r. zlekceważył on najważniejsze święto narodowe: 29 października, rocznicę ustanowienia republiki. Erdoğan, który wcześniej składał wizytę w Indonezji, zamiast wrócić na uroczystości do kraju, poleciał jeszcze do Brunei. „Czy to zbrodnia?” – ostro rzucił indagującym go dziennikarzom.

Jeszcze parę lat temu Erdoğan nie pozwoliłby sobie na tak demonstracyjną ucieczkę. Wtedy przy każdej okazji deklarował wierność dla idei Atatürka. Teraz, po trzech zwycięstwach wyborczych, sukcesach gospodarczych w kraju i politycznych w regionie, po skutecznej rozprawie z przeciwnikami (zwłaszcza armią, strażniczką kemalizmu), Erdoğan jest pewny siebie.

Czytelne intencje przyświecają też propozycjom jego partii – choćby tej, by z treści ślubowania poselskiego usunąć passus o wierności dla idei kemalizmu i dla świeckości państwa. Albo zapowiadanemu przez rząd uchyleniu czterech z tzw. ustaw rewolucyjnych Atatürka – w tym słynnej ustawy kapeluszowej, zabraniającej noszenia fezów i turbanów oraz ustawy zakazującej używania dawnych tytułów (jak „bej” czy „efendi”).

Albo taka sprawa: gdy w Van po trzęsieniu ziemi odbudowano szkołę, przy okazji dano jej nowego patrona: miejsce Atatürka zajęła zmarła niedawno matka premiera, co osobiście ogłosił Erdoğan, przecinając wstęgę. Wreszcie, po raz pierwszy od upadku sułtanatu, członek rodziny królewskiej będzie mógł działać politycznie: Abdülhamid Kayihan Osmanoğlu przyjął zaproszenie do polityki, z jakim podobno wystąpiło naraz kilka partii (choć na razie nie zdradza, co chciałby robić).

***

Z atatürkowskich reform niezagrożony jest przynajmniej alfabet, bo powrót do arabskiego nie miałby sensu. Ale kto wie, czy pewnego dnia nie pojawi się pomysł przeniesienia stolicy z republikańskiej Ankary do Stambułu, stolicy Osmanów.

I nie tylko Osmanów – także „sułtana ­Erdoğana”, jak nie bez złośliwości i nie bez szczypty racji nazywają go przeciwnicy. Premier, który tu się urodził i tu jako burmistrz zaczynał karierę, pewnie by tego chciał. Zwłaszcza gdyby Hagia Sofia – za Mehmeta II przekształcona w meczet, a za Atatürka w muzeum – znów stała się miejscem modlitwy muzułmańskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2013