Ostatnia szansa Zachodu

Nie przejmując się resztą świata, Korea Północna konsekwentnie realizuje projekt, który ma jej dać status mocarstwa atomowo-rakietowego.

07.08.2017

Czyta się kilka minut

Kim Dzong Un (w środku, w białej koszuli) podczas testu nowej rakiety przeciwlotniczej. Niedatowane zdjęcie północnokoreańskiej agencji KCNA z maja 2017 r. / AFP PHOTO / KCNA VIA KNS / EAST NEWS
Kim Dzong Un (w środku, w białej koszuli) podczas testu nowej rakiety przeciwlotniczej. Niedatowane zdjęcie północnokoreańskiej agencji KCNA z maja 2017 r. / AFP PHOTO / KCNA VIA KNS / EAST NEWS

Dwa udane testy międzykontynen­talnych pocisków balistycznych, przeprowadzone w ostatnim czasie, każą przypuszczać, że przywódca z Pjongjangu, Kim Dzong Un, jest w stanie zaatakować USA – i to niekoniecznie tylko Alaskę.

Kwestia zasadności takiego ataku schodzi na plan dalszy. Po raz kolejny okazuje się natomiast, że sankcje i ostrzeżenia społeczności międzynarodowej, w tym Chin, niewiele znaczą dla Kima, który inwestuje w zbrojenia olbrzymie – jak na swe możliwości – pieniądze. Donald Trump znów zapewnia, że użyje „wszystkich dostępnych środków, aby zażegnać zagrożenie”. Ale te groźne deklaracje w praktyce znaczą niewiele. Wygląda na to, że Kim Dzong Un może spać spokojnie. Czy jest więc choćby cień szansy na zmiany?

Kraj jak poligon

Osiągnięcia Korei Północnej na polu militarnym nie powinny być zaskoczeniem.

Przez ostatnie lata wiadomości poświęcone temu krajowi dotyczyły głównie prób rakietowych. Niektóre były nieudane, ale kolejne już tak. Mowa była o rakietach o coraz większej mocy i zasięgu.

Kim Dzong Un kontynuuje politykę zapoczątkowaną przez ojca i dziadka. Rozwój armii zajmuje pierwsze miejsce na liście priorytetów od początku istnienia reżimu. Dziś, według Amnesty International, Korea wydaje aż 22 proc. PKB na zbrojenia. Od lat Pjongjang dążył też do tego, aby stać się nuklearnym mocarstwem: planował to już twórca Korei Północnej, Kim Ir Sen, w latach 70. XX wieku, ale nie dostał zgody Moskwy (wtedy sojusznika i sponsora).

Jakkolwiek buńczucznie brzmią więc słowa Trumpa, wojna na Półwyspie Koreańskim jest mało realna. Nawet wyprzedzający atak USA na instalacje nuklearne Północy niewiele by dał. Broń atomowa to tylko jeden z asów w rękach Kima. W jego talii znajdziemy też broń chemiczną i biologiczną oraz wielką liczbę rakiet krótkiego zasięgu, a także co najmniej milion żołnierzy w szeregach i kolejnych siedem milionów rezerwistów. Oraz owiane legendami tajne tunele w rejonie strefy zdemilitaryzowanej – i agentów po drugiej stronie granicy...

Choć więc w ostatecznym rozrachunku Korea Północna nie miałaby szans w starciu z USA, to koszty takiego konfliktu byłyby niewyobrażalne. W krótkim czasie (i to minut, nie godzin) Pjongjang może zabić miliony ludzi: aglomeracje Seulu (położony blisko granicy) i Tokio (w zasięgu rakiet Kima) to najbardziej oczywiste cele, ich zniszczenie nie byłoby problemem.

Atom, czyli gwarancja

Trudno też przewidzieć zachowanie obywateli Północy, od dzieciństwa karmionych propagandą o „obrzydliwych Jankesach”. Koreańczycy to dumny naród i nawet na Południu obecność wojsk USA jest dla wielu brzemieniem. Tych, którzy wierzą w fanfary witające wyzwolicieli, mógłby czekać zimny prysznic. Nawet po zdobyciu Pjongjangu ciężko byłoby w pełni opanować sytuację. Górzysta Korea grozi scenariuszem kolejnego Afganistanu.

Tak czy inaczej, jeśli interwencja zbrojna miała tu kiedykolwiek szansę powodzenia, to Zachód spóźnił się z nią o co najmniej dekadę.

Badacz Korei Północnej Oskar Pietrewicz podkreśla, że Pjongjang wpadł w syndrom oblężonej twierdzy. Wielki arsenał północnokoreański służy głównie do zapewnienia sobie nietykalności. Z kolei Thae Yong-ho, zbiegły ambasador Północy w Londynie, powtarza, że nie wolno mieć wątpliwości: ten kraj nigdy nie zrezygnuje z programu nuklearnego. Kimowie – obecny i poprzednicy – uważnie obserwowali upadek rządów autorytarnych w Afganistanie, Iraku i Libii; dziś „Kim trzeci” patrzy na Syrię. Reżim zamierza przetrwać za wszelką cenę.

Jest też druga strona medalu. Rodzaj nietykalności, jaką daje Północy jej potęga militarna, pozwala jej również prowadzić politykę, czy raczej interesy, które przypominają filmy Coppoli. Składają się na nie: światowy handel bronią i narkotykami, porwania, sekretne zabójstwa czy wręcz terroryzm. Także dlatego dla reszty świata kraj ten stanowi autentyczny problem.

Pułapki normalizacji

Doszło do niecodziennej sytuacji: obie strony ciągle demonstrują siłę, wymierzają sobie pomniejsze ciosy, ale nikt nie chce uderzyć za mocno, by nie doszło do katastrofy.

Część analityków wskazuje więc na potrzebę normalizacji relacji z Koreą Północną. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że po raz kolejny Pjongjang nie przechytrzy Zachodu.

Problem ten zdaje się widzieć nowy prezydent Korei Południowej, Moon Jae-in. Choć dąży do dwustronnych rozmów (od 1950 r. oba kraje oficjalnie są w stanie wojny, którą rozejm z 1953 r. jedynie zawiesił), choć krytykuje Stany za rozmieszczenie systemu obronny przeciwrakietowej THAAD (dla wielu tutaj kontrowersyjnego) i chociaż snuje wizje zjednoczenia Półwyspu, to prócz marchewki potrafi też użyć kija. W okresie wzrostu napięć stosował nawet wojenną retorykę.

Polityka Moon Jae-ina, dążąca do „ograniczania strat”, nie zmieni jednak znacząco jednego z najbardziej totalitarnych reżimów świata. Nawet jeśli Pjongjang zostanie przekupiony, by zaniechał „prowokacji”, wciąż pozostanie okrutną dyktaturą.

Co mówią uciekinierki

Skoro nie da się zmienić reżimu od zewnątrz, to może dałoby się od wewnątrz?

Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, spotykam się z dwiema uciekinierkami z Północy: studentką Uniwersytetu ­Hankuk, nazwijmy ją Hyang-mi, oraz z So-yi (imiona obu kobiet zostały zmienione na ich prośbę). Rzecz znamienna: wśród uciekinierów prawie 70 proc. to kobiety (mężczyźni są pod baczniejszą obserwacją, większość służy lub służyła w wojsku).

So-yi dotarła do Korei Południowej w 2002 r., Hyang-mi w 2013 r. Standardowo ich przyjazd na Południe poprzedził kilkuletni pobyt w Chinach. Wywiady przeprowadzone z obiema kobietami pokazują znaczne różnice pokoleniowe w postrzeganiu reżimu i sytuacji w kraju.

So-yi ma dziś 45 lat. Mówi, że w trakcie ucieczki przechwycił ją chiński gang i przez siedem lat zmuszał do prostytucji. W końcu dotarła do Korei Południowej. Początki były trudne. Nie potrafiła się odnaleźć. Pomoc otrzymała od jednego z protestanckich Kościołów, który wspiera uciekinierów. Dziś So-yi pracuje w restauracji. Mówi, że wciąż nie jest łatwo, ale że wiara pozwala jej patrzeć z nadzieją w przyszłość i przeganiać demony przeszłości.

28-letnia Hyang-mi jest studentką sinologii ze stypendium naukowym. Prócz chińskiego zna też angielski. Mówi, że mieszkała blisko chińskiej granicy. Jej ucieczka to prawdziwa odyseja, prowadząca przez Laos i Tajlandię. Ale Hyang-mi nie szuka rozgłosu. Na Północy żyła, pomagając matce na farmie i w domu. Jej rodzina była tak biedna, że rodzice nie wysłali jej nawet do szkoły. W przeciwieństwie do wielu Koreańczyków z Północy Hyang-mi nie ukrywa swego pochodzenia. Ma w Seulu przyjaciół i perspektywy. Inaczej niż So-yi więcej wie o tym, co się dzieje z jej bliskimi za 38. równoleżnikiem.

Mimo różnych przeżyć obie kobiety stanowią przykład dobrej adaptacji. Niektórzy uważają, że takie historie to najsilniejsza broń Południa. W ostatnich latach mury dzielące oba kraje pokrywa sieć małych pęknięć i każda historia uciekiniera, który ułożył sobie życie, jest na wagę złota.

Hyang-mi mówi, że kocha koreańską muzykę i popkulturę. Że na przemycanych pendrive’ach trafia na Północ tzw. ­k-pop i uwielbiane przez całą Azję tasiemcowe południowokoreańskie seriale. Na Północy nie ma wprawdzie wielu komputerów, ale takie filmy ogląda się na tanich chińskich telewizorach wyposażonych w porty USB. Kontakt z południowokoreańskimi mediami wciąż grozi śmiercią, lecz widać jego wpływ, np. coraz częściej młodzież używa słów typowych dla Południa. Niektórzy uciekinierzy z ostatnich lat przyznawali nawet, że inspiracją był dla nich kontakt z koreańską popkulturą.

Obie kobiety nie żałują, że uciekły na Południe. Biorąc pod uwagę wywiązujący się oddolny kontakt między oboma krajami (choć wciąż niewielki), ich przykład ma znaczenie. W im mniejszej mgle będą żyć mieszkańcy Północy, tym ­w­iększa jest szansa, że zaczną czuć potrzebę wewnętrznych zmian – choć niekoniecznie oznacza to od razu masowe protesty.

Obie uciekinierki zgadzają się też, że rozpowszechnianie się południowokoreańskiej popkultury może odegrać swoją rolę w odczarowywaniu północnokoreańskiej propagandy i spowodować ponowne zbliżenie obu nacji.

Córki marnotrawne

Jeśli historie So-yi i Hyang-mi są sukcesem, to ostatni głośny powrót Jeon Hye-sung na Północ jest spektakularną porażką Południa. Jeon opuściła Północ w 2014 r. Przez trzy lata pokazywała się w południowokoreańskiej telewizji. Kilka tygodni temu zniknęła, aby nagle w połowie lipca wystąpić w północnokoreańskim programie „Nasz naród”. Opowiadała o nieludzkich warunkach na Południu, o samotności i niespełnionym południowokoreańskim śnie.

Jej powrót budzi wiele pytań. Nie wiadomo, czy została porwana, czy też była częścią jakiegoś większego planu północno­koreańskich służb specjalnych. Znając metody manipulacji reżimu Kimów, można mieć wątpliwości co do jej opowieści. Mogła być szantażowana – w końcu jej rodzina przebywała na Północy.

Wiadomo jednak, że wielu uciekinierów w istocie nie odnajduje się w realiach Południa. Także Jeon wcześniej narzekała na brak akceptacji. Część uciekinierów wyjeżdża nawet dalej, szukając szczęścia w Europie lub innych krajach Azji. Szacuje się, że aż 800 osób pojechało do Chin. Nie wiadomo, ile z nich zdecydowało się na powrót do kraju Wielkiego Brata. O każdym synu bądź córce marnotrawnej co pewien czas donoszą media północnokoreańskie.

Oddanie i strach

Jest też pytanie, czy zasłuchane w k-pop elity Północy będą miały motywację, by zmieniać system. W swej książce „Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit” Suki Kim wspomina, że za każdym razem, gdy próbowała zasiać jakieś ziarno w młodzieży na temat tego, że można żyć inaczej, słyszała pytanie: „po co?”. Przecież w kapitalizmie nie będą mieli darmowej edukacji, mieszkań, szpitali, przecież partia nie załatwi im tam pracy, nie poprowadzi za rękę przez życie. A tutaj, w zamian za to wszystko, wystarczy tylko wierzyć w wodza...

Suki Kim zauważa też, że najwierniejszą kastę z Pjongjangu niewiele obchodzi życie reszty społeczeństwa. Poza tym państwowa opieka to nie wszystko. Istnieje też groźba kary dla tych, którzy się nie dostosują.

Rzecz znamienna: rozmawiając z So-yi oraz Hyang-mi, długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego – wiedząc o istnieniu obozów pracy – nie uznały tego za impuls do kwestionowania reżimu. – Myśleliśmy o nich jak o piekle. Jeśli ktoś tam lądował, znaczy że na to zasłużył – mówiła So-yi. Czyli: system okrutny, ale logiczny. Nawet młodsza Hyang-mi przyznała, że żyjąc na Północy, nigdy nie zwątpiła w moralność i boskość wodzów. Dla obu wszystko zmieniło się dopiero po opuszczeniu kraju.

Tymczasem wielu uciekinierów nadal żywi sympatię do reżimu. Jedna z ankiet pokazuje, że aż 75 proc. pytanych uciekinierów wciąż czuje oddanie swym liderom. Może to być reakcja obronna na odrzucenie i kłopoty w nowej rzeczywistości, może to być też strach przed mackami „Soprano z Pjongjangu”. Ostatni głośny zamach to morderstwo brata Kim Dzong Una w Malezji. Na Południu też zdarzały się morderstwa na uciekinierach. Nikt nie wie, ilu agentów Kima tutaj żyje. So-yi mówi, że nawet w Korei Południowej uciekinierzy boją się wyróżniać.

Promyki nadziei

System stworzony przez Kimów – okupiony wielkim cierpieniem – okazuje się wyjątkowo stabilny w polityce wewnętrznej i zewnętrznej. Szanse na rewolucyjne zmiany są dziś mało realne. Można jednak próbować skracać dystans między Północą a resztą świata – dlatego uciekinierzy są tak ważni. W przyszłości mogą się stać przyczynkiem do realnych zmian.

Nowy rząd Korei Południowej dostrzega problem, zwłaszcza że za rządów Kim Dzong Una (przejął władzę pod koniec 2011 r.) liczba przybywających na Południe spadła. Dyktator uszczelnił granice, zwiększył aktywność tajnej policji i propagandy. Dziś na Południe trafia mniej niż 1500 osób rocznie, gdy w 2011 r. było to 2706. Dlatego po raz pierwszy od 20 lat, wraz z objęciem władzy przez liberalnego prezydenta, rząd w Seulu znacznie podniósł finansową pomoc dla uciekinierów. Planowane są projekty mające poprawić los Koreańczyków z Północy mieszkających w Republice Korei.

Jeśli polityka ta będzie konsekwentna, być może w dzielącym oba kraje murze pojawi się jeszcze więcej szczelin. A więcej światła jest po drugiej stronie niezwykle potrzebne.©

 

KOREA PÓŁNOCNA: SZCZELINY W MURZE

Jeszcze w latach 80. XX wieku do Korei Południowej przedostawało się z Północy nie więcej niż kilka osób rocznie. Exodus zaczął się w latach głodu, mimo że uciekający z Północy w latach 90. nie wiedzieli praktycznie nic o życiu w Korei Południowej. Choć także dziś ta wiedza bywa szczątkowa, bariery zostały przełamane. Zdarza się nawet, że mieszkający na Południu uciekinierzy mają już kontakt z bliskimi, którzy zostali na Północy.

Także diaspora ma dziś możliwości, aby być bardziej aktywną. Szacuje się, że rocznie wysyła 15 mln dolarów na Północ.
W warunkach północnokoreańskich to niemało. Mediatorzy, zwykle chińskiego pochodzenia, dostarczają też listy, a czasem organizują, za pośrednictwem chińskiej sieci, połączenia telefoniczne.

Największą swobodą (czytaj: totalną korupcją) cieszą się obywatele Północy żyjący nad granicą z Chinami. Niektórzy uciekinierzy twierdzą, że mieszkańcy prowincji Hamgyong są kkaen saramdeul (przebudzonymi ludźmi).

Teoretycznie na Północy nie istnieje sektor prywatny i wszystko kontrolowane jest przez państwo. Ale badania z 2010 r. pokazują, że reżim traci kontrolę nad przedsiębiorczością obywateli: aż 62 proc. ankietowanych uciekinierów przyznało, że poza państwową posadą mieli jakąś pracę w szarej strefie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2017