Ukryte życie

Film dokumentalny, pospołu z artystyczną animacją, to najcenniejsze, co dzisiaj mamy w polskim kinie. Szkoda, że nie pamiętają o tym szefowie telewizji publicznej.

24.05.2011

Czyta się kilka minut

"Downtown" Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego / Oiko Petersen / materiały prasowe /
"Downtown" Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego / Oiko Petersen / materiały prasowe /

Jaki polski film dokumentalny oglądali Państwo w ostatnim miesiącu? Stawiam to pytanie nie w anonimowej ankiecie prowadzonej na przystanku autobusowym, ale na łamach pisma czytanego przez elitarną, kojarzącą się z inteligenckim etosem grupę naszego społeczeństwa.

Odpowiedzi na to pytanie łatwo przewidzieć. Większość z nas nie ma pojęcia, czym jest rodzimy dokument współczesny, bo wbrew ogólnoświatowym tendencjom jest on w życiu Polaka, nawet tego aspirującego do miana intelektualisty, po prostu nieobecny. Nawet jeśli bije na głowę dokonania twórców kina fabularnego, a opiniotwórcza prasa przypomina bezustannie o tym, jak skutecznym mógłby być narzędziem w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, fakty pozostają bezlitosne. Kino dokumentalne - to prawdziwe: nicujące rzeczywistość, zmuszające do krytycznego myślenia bądź prowokujące do wyjścia z ideologicznych okopów - cały czas w Polsce powstaje, ale cóż z tego, skoro trafia w próżnię. Nie przebija się do kin, nie istnieje (z wyjątkami, o absurdalnych porach) w publicznej telewizji i tym samym skazane jest na festiwalowe getto. W powszechnej świadomości polski dokument ma twarz "Solidarnych 2010", politycznej agitki, o której z wielką pasją się mówi i pisze, ale już mniej chętnie ogląda.

Jak ugryźć Smoleńsk

Trwa właśnie 51. Krakowski Festiwal Filmowy, który jest bodaj jedyną na tak dużą skalę okazją do przyjrzenia się najnowszym osiągnięciom polskiego dokumentu. W jakiej tenże dokument jest obecnie kondycji, nie mnie oceniać - zrobią to festiwalowe podsumowania. Trudno też wystawiać cenzurki, kiedy widać gołym okiem, że przedmiot naszej oceny jest wyraźnie niedoinwestowany, nieprzystający do epickich rozmiarów dokumentalnych filmów ze świata, nieśmiało wydeptujący nowe ścieżki.

A jednak w polskim dokumencie coś ważnego się dzieje. Kiedy ogląda się takie filmy, jak "Tonia i jej dzieci" Marcela Łozińskiego o dzisiejszych potomkach "Żydokomuny", widać ukryty potencjał gatunku, jego wielką moc rozliczeniową, zarazem wyzbytą prokuratorskiego tonu. Być może to właśnie kino dokumentalne radzi sobie najlepiej z otwieraniem i oczyszczaniem zadanych przez historię ran, ciągle gdzieś podskórnie w nas się jątrzących i promieniujących na kolejne pokolenia.

Ale jak opisać napięcia dnia dzisiejszego, który - zdaniem wielu - nadal pozostaje w naszym kinie dokumentalnym światem nieprzedstawionym? Zarzuca mu się w ostatnim czasie brak zaangażowania, a środowisko "Krytyki Politycznej" wydało nawet opasły tom, bezwzględnie rewidujący dokonania rodzimego dokumentu minionego dwudziestolecia, zarzucające mu ucieczkę w pięknoduchostwo i mały realizm, zamiast frontalnej krytyki nowego systemu. Jeśli jednak szukać polskiego Michaela Moore’a, to raczej, cóż za paradoks, po przeciwnej stronie barykady, gdzie powstają tak drapieżne tytuły, jak głośne przed kilkoma laty "Trzech kumpli" Anny Ferens i Ewy Stankiewicz czy krążący w swoim własnym obiegu "Kern" Grzegorza Królikiewicza.

Warto jednak zwrócić uwagę na te filmy, które odżegnując się od formuły manifestu, bynajmniej nie uciekają od konfrontacji ze światem. I tak w rok po smoleńskiej katastrofie, obok filmów uprawiających political fiction i prześcigających się w spiskowych teoriach, przewija się całkiem inna, wolna od ideologii i wyraźnie ściszona narracja. Spośród wszystkich oglądanych dotąd filmów "smoleńskich" i "posmoleńskich" największe wrażenie zrobił na mnie siedmiominutowy dokument "Powroty" Krzysztofa Kadłubowskiego. To zapis swoistej próby generalnej, która odbywa się na płycie lotniska w oczekiwaniu na przylot samolotu ze szczątkami ofiar katastrofy z 10 kwietnia. Słuchając Chopinowskiego marsza żałobnego, oglądamy symulację rytuału - niepokojący żołnierski balet z udziałem niewidzialnych trumien. Towarzyszy temu dziwne uczucie - absurdu? nieprzystawalności sztywnego protokołu do osobistego wymiaru tragedii? niesmaku, iż wkrótce zostanie ona tak bezceremonialnie zawłaszczona przez politycznych graczy...? W innym filmie, "Paparazzi", Piotr Bernaś portretuje cynicznego fotoreportera, który z pełną samoświadomością dostarcza czytelnikom tabloidów codzienną dawkę krwawych igrzysk. "Jak ugryźć Smoleńsk?" - zastanawia się ten, który jeszcze niedawno czatował pod oknami hospicjum z umierającym księdzem Jankowskim czy pod szwajcarską willą Polańskiego. To obcesowe pytanie wybrzmiewa dziś szczególnym tonem, kiedy spojrzymy wstecz na medialną eksploatację katastrofy. A także na jej filmowe pokłosie, z którym wkrótce przyjdzie nam się zmierzyć na ekranach kin.

Pod włos

Faktem jest, że w zalewie tzw. szlachetnych dokumentów, opartych na bezinteresownej obserwacji, do których tak bardzo przyzwyczaiło nas przez lata polskie kino, największe wrażenie robią dzisiaj te, które próbują być w jakiś sposób niewygodne, które chciałyby wziąć widza pod włos. Spośród tytułów pokazywanych w konkursie krakowskiego festiwalu warto zwrócić uwagę na "Downtown" Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego, będący zapisem niezwykłego projektu z pogranicza fotografii, teatru i akcji społecznej. Oiko Petersen zorganizował w Warszawie sesję zdjęciową dla młodzieży z zespołem Downa, pozwalając swoim bohaterom wcielać się w postacie ze swych marzeń, a zarazem w kogoś, kim nigdy nie będą: w baletnicę, szefa, punka, gospodynię domową... Widz zmuszony jest przejść w tym filmie ciekawą drogę: od podglądactwa i ekscytacji sensacyjnym tematem po zderzenie z wyobrażeniem na temat tego, co w naszej kulturze ma prawo stanąć w blasku fleszy jako atrakcyjne, luksusowe czy sexy.

Przełamanie innego rodzaju estetycznego wykluczenia dokonuje się w pięknym filmie "Decrescendo" Marty Minorowicz. Pensjonariuszy domu spokojnej starości odwiedza młody psychoterapeuta i wybitny flecista w jednej osobie. I to on właśnie, wymuskany delikatny młodzieniec, dokona w filmie prawdziwego cudu: pozwoli nam bez lichych pocieszeń zobaczyć prawdziwe piękno w starości, w "tych drzewach, z których opadły wszystkie ozdoby" - by przywołać słowa jednej z sędziwych pensjonariuszek. Kolejną lekcję z serii "inni to my" odnajdziemy w przewrotnym filmie "Księżyc to Żyd" Michała Tkaczyńskiego, którego bohater przeszedł w swoim życiu iście baśniową metamorfozę: będąc ksenofobicznym kibolem Legii Warszawa, któregoś dnia odkrył w sobie... Żyda, w dodatku ortodoksyjnego! Jak teraz wygląda jego życie w kraju, gdzie - cytując piosenkę śpiewaną w finale przez Marcina Świetlickiego - "moja drużyna nie lubi twojej drużyny"?

Odyseja złomowa

Częsty zarzut uciekania od krytycznego opisu rzeczywistości można na upartego postawić tym polskim filmom dokumentalnym, które kręcone są - w ostatnim czasie bardzo licznie - w odległej, czasem egzotycznej scenerii. Ileż jednak można się dowiedzieć o naszym złożonym stosunku do potężnego wschodniego sąsiada z filmów kręconych właśnie w Rosji czy w dawnych poradzieckich republikach! Pokazywany poza konkursem "Koniec lata" Piotra Stasika powstał w szkole kadetów w Penzie na południu Rosji. Dzieci przechodzą tam przyspieszony kurs dorastania, uczone dyscypliny, karmione wielkomocarstwowym duchem, ale ciągle niewinne. Jak długo jeszcze? - chciałoby się zapytać po seansie. W "Planecie Kirsan" Magdalena Pięta zabiera nas do Kałmucji, środkowoazjatyckiej republiki, gdzie w stepie szerokim na obrzeżach kałmuckiej stolicy powstało supernowoczesne miasteczko szachowe. Organizuje się tu międzynarodowe olimpiady i szkoli przyszłych mistrzów, a prezydent republiki, mający w swoim życiorysie zaszczytny szachowy epizod, ze sportu tego uczynił dzisiaj nową religię i nową ideologię narodową, z iście socrealistyczną ikonografią. W "Odysei złomowej" Pawła Ferdka i Łukasza Gutta podróżujemy ciężarówką przez dzisiejszy Kirgistan, który do sąsiednich Chin masowo eksportuje poradziecki złom - odpady dawnego imperium, za którym bohaterowie filmu wyraźnie dzisiaj tęsknią, przerażeni gospodarczą ekspansją z Dalekiego Wschodu.

Co ciekawe, po 1989 r. powstało przynajmniej kilkadziesiąt polskich dokumentów zwróconych w stronę krajów byłego ZSRR. Ów trend wzmocnił przed kilkoma laty stworzony przez Instytut Adama Mickiewicza program "Polska-Rosja. Nowe spojrzenie", który zachęca młodych polskich dokumentalistów do kręcenia filmów o Rosji, a rosyjskich - o Polsce. Ci pierwsi przyglądają się wschodniemu sąsiadowi z niezmienną ciekawością, łącząc fascynację ze zdumieniem, czasem ze zgrozą. Nietrudno się domyślić, że zainteresowanie drugiej strony jest zdecydowanie słabsze.

Czekając na sobotę

Właściwie tylko przy okazji festiwali przypominamy sobie prawdę na pozór oczywistą: film dokumentalny, pospołu z artystyczną animacją, to najcenniejsze, co dzisiaj mamy w polskim kinie. Dość przejrzeć listę nagród z najbardziej prestiżowych światowych festiwali specjalizujących się w tych dziedzinach. Zdają się o tym zapominać mocodawcy z telewizji publicznej, do niedawna główni producenci dokumentów, a dziś współfinansujący ten gatunek nader niechętnie, z wykluczeniem niewygodnych tematów i jeszcze mniej chętnie umieszczający swoje produkty we własnej ramówce.

Prywatna telewizja HBO od lat udowadnia, że kręcenie i pokazywanie dokumentów się opłaca - dość przypomnieć, ile szumu zrobił niedawno dokumentalny obraz Ireny i Jerzego Morawskich "Czekając na sobotę", pokazujący z bliska, jak się bawi polska prowincja. Filmy kręcone przez komercyjne stacje zwykle daleko odchodzą od szlachetnych tradycji polskiego dokumentu, bywają powierzchowne, populistyczne, podporządkowane tezie. Potrafią jednak wyciągnąć film dokumentalny z artystowskiej niszy i wprowadzić go pod przysłowiowe strzechy. Dlatego największą siłą polskiego dokumentu winna być jego różnorodność. Niechaj powstają filmy

zaangażowane i kontemplacyjne, prawo- i lewoskrętne, niechaj odżywają wszelkie zapomniane już dokumentalne formy i powstają nowe, na miarę naszych czasów. Innego postulatu być nie może, albowiem dokument jak żaden inny gatunek filmowy (może poza animacją) wyrasta z niezależnego ducha i koniunkturalizm, polityczny czy rynkowy, mu nie służy.

Argentyńska lekcja

Wiele z tych twarzy rodzimego dokumentu odnaleźć można w programie krakowskiego festiwalu. Anna Zakrzewska i Joanna Turowicz w filmie "KwieKulik" odświeżyły popularną w minionym ustroju formułę polskiego filmu o sztuce. Ich opowieść o legendarnym duecie artystów sztuk wizualnych, Zofii Kulik i Przemysławie Kwieku, ma w sobie niewiele z dawnego kina oświatowego - pokazuje unikalny rodzaj więzi, będącej bliskością, a zarazem ciągłym artystycznym sporem. Jacob Dammas i Helge Renner w pełnometrażowych "Pomorskich iluzjach" kreślą magiczny, czy wręcz wyimaginowany portret Darłowa, miasteczka tak niezwykłego, że nawet emerytowany, acz bardzo krzepki oficer z Kolorado tu właśnie odnalazł miejsce na resztę swoich dni. Film ten, podobnie jak ubiegłoroczne "Na północ od Kalabrii" Marcina Sautera, wnosi kolejny głos prowokujący do dyskusji na temat granic kreacyjności w dzisiejszym dokumencie, coraz bardziej chłonnym i elastycznym. Na antypodach takiego kina znajdują się "Lekarze" Tomasza Wolskiego, dokument "czysty", realizujący upowszechnioną przez Raymonda Depardona formułę kina obserwacyjnego, które prześwietla mechanizmy działania instytucji. W tym przypadku chodzi o funkcjonowanie publicznego szpitala, przedstawione bez typowego "mięsa" czy demaskatorskich atrakcji.

Polski dokument przestaje być sprawą narodową i coraz bardziej otwiera się na nowe obszary kulturowe, choć ciągle jeszcze odbywa się to w skali problemów bardziej kameralnych niż globalnych. Dzięki "Kołysance z Phnom Penh" Pawła Kloca z pewnością przewartościujemy nasze wyobrażenia o spotkaniach bogatego Zachodu z biednym Wschodem. Podążając za młodym Izraelczykiem, który zostawił wszystko, by rozpocząć nowe życie u boku kambodżańskiej żony, wchodzimy w świat mroczny i duszny, do którego nigdy jako turyści nie mielibyśmy wstępu. Osobistą podróż w obcą kulturę przynosi sfotografowana z wielką maestrią "Argentyńska lekcja" Wojciecha Staronia, nagrodzonego na ostatnim Berlinale za zdjęcia do meksykańskiego filmu "El Premio". Przed trzynastoma laty Staroń wygrał krakowski festiwal "Syberyjską lekcją" - dokumentem o współczesnej młodej "Siłaczce" wyjeżdżającej nad jezioro Bajkał, by uczyć języka polskiego potomków zesłańców. Dziś towarzyszy jej, już jako żonie i matce dwójki ich wspólnych dzieci, w podróży do Argentyny, gdzie również czekają na nią mali uczniowie. Tym razem jednak centralne miejsce w obiektywie zajmuje ich kilkuletni synek, który w obcym świecie będzie musiał przejść własną lekcję, o wiele trudniejszą niż nauka języka...

Cóż więc pozostaje? Chyba tylko wierzyć, że chociaż część spośród wymienionych tu tytułów wyjdzie w najbliższym czasie poza mury festiwalowych kin. Były dla polskiego dokumentu lata lepsze i gorsze. Nie zapominajmy jednak, że w dobie uproszczonej i poszatkowanej informacji, w dobie coraz bardziej zakamuflowanej medialnej manipulacji, trudno o bardziej skuteczne narzędzie rozbudzania naszej wrażliwości niż właśnie film dokumentalny. I nie warto wysuwać postulatów, jaki konkretnie ma być. Ma poruszać, niepokoić, drażnić. Bądź opisywać jakiś wycinek świata z perspektywy nie do końca dla nas oczywistej. I nic więcej. A tym, którzy potrafią to robić najlepiej, trzeba po prostu stworzyć możliwości nie tylko swobodnego wypowiadania się, ale i dotarcia ze swoją wypowiedzią do widza. Niejednego, oczywiście.

51. Krakowski Festiwal Filmowy potrwa do 29 maja 2011 r. Szczegóły na www.kff.com.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2011