Swój do swego po swoje

Polityczna zmiana dotarła również do polskiego kina. Co oznaczają personalne zmiany w otoczeniu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej?

26.12.2015

Czyta się kilka minut

Magdalena Sroka, dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Kraków, czerwiec 2015 r. / Fot. Marek Lasyk / REPORTER
Magdalena Sroka, dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Kraków, czerwiec 2015 r. / Fot. Marek Lasyk / REPORTER

Polski Instytut Sztuki Filmowej świętował w minionym roku dekadę swojego istnienia pod hasłem: „10 lat emocji”. Ostatnio to jednak nie filmy, ale decyzje polityczne dotyczące funkcjonowania rodzimej kinematografii wywoływały największe emocje, nie tylko w środowisku filmowym.

Niepokój był w pełni uzasadniony. Przypomnijmy: najpierw minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński opóźnił o tydzień zatwierdzenie listy ekspertów decydujących o przyznawaniu dofinansowania na filmowe projekty, przez co wstrzymany został nabór wniosków. W tym czasie lista została skorygowana: wykreślono kilkanaście nazwisk, dopisując na ich miejsce trzydzieści nowych. Nie była to więc typowa polityczna czystka – raczej stopniowe poszerzanie pola walki (cała lista składała się dotychczas z aż 376 nazwisk, więc teoretycznie nadal będzie w kim wybierać). Pojawili się także nowi liderzy, czyli ci, którzy przez najbliższy rok będą kierować eksperckimi komisjami. Wybór był w wielu przypadkach kuriozalny. Trudno uznać za autorytet w dziedzinie filmu fabularnego kogoś takiego jak Alessandro Leone, czyli włoskiego producenta nieudanej „Bitwy pod Wiedniem”. O finansowaniu filmów dokumentalnych już za chwilę będą decydować nie tylko mistrzowie, tacy jak Marcel Łoziński, Jacek Bławut czy Wojciech Staroń, ale i filmowcy, którzy dziwnym trafem mają na koncie filmy o tematyce smoleńskiej (Anna Ferens, Maria Dłużewska).

Nasi i nie nasi

Łatwo się domyślić, według jakiego klucza wspomniani liderzy będą kompletować komisje ekspertów. Zasiądą w nich znani prawicowi publicyści i „niepokorni” twórcy (Rafał Ziemkiewicz, Piotr Zaremba, Ewa Stankiewicz, Robert Tekieli czy Jan Polkowski), którym w tej sytuacji trudno byłoby przypisać rolę inną niż partyjnych komisarzy. Można też przewidzieć, do których liderów będą kierować swoje projekty poszczególni producenci (przysługuje im prawo wyboru komisji). Obowiązująca dotychczas zasada „swój do swego po swoje” z pewnością nie była doskonała: wybieramy tych oceniających, którzy są najbliżsi naszej wrażliwości czy zainteresowaniom, ale zarazem są nam życzliwi. Teraz dojdą do głosu przede wszystkim kalkulacje polityczne, a środowiskowe znajomości mogą się okazać szczególnie przydatne. Istnieje ryzyko, że komisje eksperckie podzielone na „swoich” i „nie swoich” będą uprawiać niczym nieskrępowane kolesiostwo, a w imię ideowej jedności poszczególnych grup mogą wspierać również tytuły merytorycznie słabe.

Czy powinniśmy z tego powodu wpadać w panikę? Być może tym właśnie jest odmieniane dziś przez wszystkie przypadki słowo „demokracja” – kiedy w gremiach decyzyjnych zasiadają przedstawiciele różnych opcji światopoglądowych. PISF, pomimo sprawnego funkcjonowania i licznych sukcesów w minionym dziesięcioleciu, uważany był za ciało faworyzujące tylko jedną z nich. Tym tłumaczony bywa np. brak dofinansowania dla filmu „Smoleńsk” Antoniego Krauzego. Ale zarzut stronniczości można by postawić także ze strony zupełnie przeciwnej: jak w przypadku „Pokłosia” Władysława Pasikowskiego, którego scenariusz nawiązujący do zbrodni w Jedwabnem przeleżał w „zamrażarce” kilka lat, czy ostatnio wobec poruszającego podobne wątki filmu „Klezmer” Piotra Chrzana, który dofinansowania z PISF-u w ogóle się nie doczekał, a mimo to film powstał i nawet miał swoją premierę na festiwalu w Wenecji. Czyżby temat rozliczeń polsko-żydowskich, nazywany dziś przez prawicę „pedagogiką wstydu”, był jednak dla PISF-u niewygodny? A może po prostu przedstawione scenariusze, podobnie jak w przypadku „Smoleńska”, pozostawiały pod względem warsztatowym wiele do życzenia? Dotychczas, zamiast brnąć w teorie spiskowe, pozostawało nam zaufać ekspertom i ich liderom, którzy wspomniane scenariusze oceniali. Czy dziś, kiedy filmowe autorytety namaszcza ministerstwo, a nie środowisko złożone z profesjonalistów, na takie zaufanie będzie nas jeszcze stać?

Beczka miodu

Jeśli kogoś w tej rozgrywce najbardziej szkoda, to nowo wybranej dyrektor PISF-u, Magdaleny Sroki. Jej poprzedniczka, Agnieszka Odorowicz, piastująca tę funkcję przez dwie kadencje, miała dla polskiego kina niewątpliwe zasługi, ale mówiło się też, że konserwuje w polskiej kinematografii pewien zamknięty układ, bo to on właśnie wyniósł ją ongiś na szefową Instytutu. Wraz z nową dyrekcją pojawiła się nadzieja na przewietrzenie dotychczasowych nieformalnych struktur. Czy Sroka, o ile w ogóle przetrwa na tym stanowisku, będzie w stanie postawić się baronom polskiego kina, kiedy dziś w obliczu istotnych politycznych zmian są zmuszeni grać do tej samej bramki? Warto przypomnieć, że w rękach szefowej PISF-u pozostaje do rozdysponowania piętnaście procent budżetu, niezależnie od decyzji ekspertów. Być może to właśnie dziś polskie kino bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje swojej „carycy”, jak zwykło się nazywać byłą dyrektor Instytutu, kiedy podejmowała suwerenne decyzje.

Przy dzisiejszym kształcie ustawy o kinematografii i ciągle jeszcze zróżnicowanej liście ekspertów obawy, iż Polski Instytut Sztuki Filmowej stanie się urzędem ds. politycznej propagandy czy patriotycznej autopromocji, wydają się jednak przedwczesne. Jeśli czegoś można się naprawdę obawiać, to przede wszystkim utraty autonomii przez Instytut, finansowany – o czym warto pamiętać – ze środków publicznych, a nie państwowych. Od pewnego czasu mówi się po cichu o wchłonięciu PISF-u przez Narodowy Instytut Audiowizualny, co oznaczałoby znacznie większą zależność od Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (dotychczas minister sprawował jedynie nadzór nad PISF-em). Istnieją jeszcze inne zagrożenia.

Nowe polityczne rozdanie oznacza nie tylko wykorzystywanie koniunktury, autocenzurę, czyli przepychanie ideowo słusznych projektów, ale także, mówiąc najtrywialniej – zwykły skok na kasę (roczny budżet PISF-u na produkcję filmów to około 90 milionów złotych). W kraju, w którym politycy partii rządzącej nagle okazują się wielkimi znawcami kina, podobne kompetencje, tym razem już w praktyce, zaczną sobie przypisywać samozwańczy producenci i niedzielni reżyserzy. Mechanizm będzie działał także w drugą stronę: filmowcy zaliczani do „gorszego sortu”, którzy nie dostaną dofinansowania z powodu słabości projektu, będą chodzić w aureoli politycznych ofiar z przypiętymi do swetrów opornikami. Na drugim etapie oceny scenariuszy, kiedy przy stole zasiadają już tylko liderzy komisji, może dochodzić do ostrych politycznych przepychanek, zamiast rzeczowej dyskusji o walorach i wadach projektu. Zwłaszcza że nie wszyscy spośród nowo wybranych liderów, o ekspertach nie wspomniawszy, mogą się pochwalić rzetelną wiedzą na temat kina.

Na przykład Węgry

Kto na tym wszystkim straci? „Społeczeństwo” – rzekłby bohater „Rejsu” – czyli my, widzowie. Straci polska kinematografia i kultura w ogóle. A nasz kraj straci na tym wizerunkowo, choć to właśnie o tożsamość i wizerunek ma szczególnie dbać nowe polskie kino. Dobrej marki nie zagwarantują nam polityka historyczna czy pedagogika dumy narodowej, ale profesjonalnie zrealizowane filmy, które będąc ważnymi dla nas, jednocześnie poruszą wyobraźnię widzów poza naszymi granicami. Bo jeśli czegoś zagraniczny widz dowiedział się o Polsce z filmu „Ida”, to nie tego, że jesteśmy krajem antysemitów, ale tego, że powstaje u nas wartościowe kino.

A na koniec cokolwiek perwersyjne pocieszenie. Patrząc na europejską mapę filmową, okazuje się, że oprócz pogrążonej w kryzysie Grecji najciekawsze tytuły powstają dzisiaj... na Węgrzech, często w ramach międzynarodowych koprodukcji. Jeśli ktoś nie wierzy, niechaj obejrzy „Syna Szawła” László Nemesa (Złota Palma w Cannes), „Białego Boga” Kornéla Mundruczó, „To tylko wiatr” Benedeka Fliegaufa (Grand Prix w Berlinie), „Duży zeszyt” Jánosa Szásza (Kryształowy Globus w Karlowych Warach) czy filmy Györgya Pálfiego. Kino, choć w naszym systemie zależne od państwowego mecenatu, jest dziedziną twórczości, której nie da się do końca zadekretować. Nie oznacza to, że mamy przyzwalać, by Warszawa stawała się dzisiaj drugim Budapesztem – nawet jeśli pamiętamy z historii, że polskie kino również w warunkach reżymowych potrafiło tworzyć rzeczy wybitne. Chodzi o to, by pilnując niezależności i przejrzystości funkcjonowania PISF-u, tudzież dbając o personalny pluralizm, nie próbować za wszelką cenę przedkładać „swojości” ponad jakość. Bez względu na polityczne sympatie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2016