Weekend do wstrzyknięcia

Niezależnie od statuetek, a „Dom z drzazg” ma ich już trochę na koncie, film Simona Lerenga Wilmonta jest dziełem wyjątkowym, bo zajął się Ukrainą, zanim stało się to modne na Zachodzie. I nie był to pierwszy raz, kiedy duński reżyser odwiedził okolice donbaskiego frontu, zwracając kamerę na najmłodszych. W 2017 roku nakręcił dokument „A w oddali ujadały psy”, o tym prawdziwym domu, który podczas wojny przestaje być bezpiecznym miejscem. Niedługo później, w okolicach Lisiczańska w obwodzie ługańskim, sportretował małych mieszkańców instytucji będącej ich domem przejściowym. Czy wrócą wreszcie do swoich rodzin, czy trafią do sierocińca? Tymczasowość i związana z nią niepewność wyznaczają emocjonalną temperaturę filmu, lecz z dzisiejszej perspektywy najsilniej przemawia zawarta w nim nadzieja.
Bohaterowie tego dokumentu nie są bezpośrednimi ofiarami wojny. Większość z nich to dzieci wzrastające w ubóstwie albo zaniedbywane przez najbliższych, jednak działania wojenne sprawiły, że w placówce zrobiło się gęściej, a za oknami słychać raz po raz kanonady. Mimo to personel robi wszystko, by Ewa, Sasza, Polina, Kolia poczuły się zaopiekowane i kochane. Oglądamy miejsce pod wieloma względami wyjątkowe i chwilami aż trudno uwierzyć w tak serdeczne relacje między podopiecznymi a pracownicami ośrodka. Na szczęście (dla filmu) ci pierwsi trochę łobuzują, co nie odbiera ostrości tytułowi. Drzazgi bowiem mogą oznaczać wiele: zgliszcza dawnych domów, kruche tworzywo, z jakiego próbuje się odbudować bezpieczeństwo tych dzieci, ale również ich trudne do usunięcia lęki i tęsknoty. Kolejna dobra wiadomość jest taka, że zaraz po 24 lutego 2022 roku mieszkańcom pogotowia, jak i samej placówce została udzielona pomoc, w dużej mierze dzięki aktywności twórców filmu.
To nie jedyny dokument z Ukrainą w tle, który warto zobaczyć. Łączy je istotny fakt, iż wszystkie powstały jeszcze przed ubiegłoroczną rosyjską napaścią i liczoną w milionach emigracją z najechanego kraju. Choć od momentu ich powstania zdarzyło się wiele, nie zdążyły się zestarzeć – może dlatego że zamiast skupiać się na kwestiach militarnych czy politycznych, traktują raczej o doznaniach i emocjach. Szczególny rodzaj bliskości z bohaterami, chwilami rozdzierająco intymnej, przynosi polecany już na łamach „TP” „Syndrom Hamleta” Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego (wkrótce ukaże się wywiad Małgorzaty Nocuń z twórcami). To rzecz o tym, jak bardzo przedstawiciele młodej generacji Ukraińców i Ukrainek różnią się między sobą, w tytułowym spektaklu zaś nie tylko przepracowują swe wojenne traumy, lecz także prześwietlają na wskroś własne, rozmaicie rozumiane tożsamości. Aczkolwiek pisane z dużej litery słowo na „U” już wtedy, tuż przed wybuchem pełnoskalowej wojny, wiele dla nich wszystkich znaczyło. A dziś – każde w inny sposób – po prostu służą ojczyźnie.
Z kolei „Moja Ozerna” Kariny Będkowskiej w ogóle o wojnie nie traktuje. Pokazuje spotkanie polskiej reżyserki, mieszkającej w Londynie, ze swą ukraińską rodziną. Przyjazd do wioski w zachodniej części kraju, pogwarki z babuszkami tudzież pierogi z serem i ziemniakami okazują się odtrutką na londyńsko-pandemiczny spleen. I tak jak film Niewiery i Rosołowskiego przynosi nadzieję, że powojenna Ukraina będzie lepszym miejscem do życia niż przedwojenna, tak skromny, samodzielnie nakręcony dokument Będkowskiej opowiada o transgranicznych więziach. Kolejne miesiące miały je ugruntować na dużo większą skalę.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)