Uchodźcy z Ukrainy: Za chwilę zaczniemy od zera

Stojąc już w drzwiach mieszkania, spytałam męża, czy niczego nie zapomnieliśmy. „Musimy zapomnieć o wszystkim, co było do tej pory naszym życiem” – odpowiedział.

05.03.2022

Czyta się kilka minut

Tysiące uchodźców z Ukrainy przybywa na dworzec kolejowy w Przemyślu. 28 lutego 2022 r. fot: Beata Zawrzel / REPORTER /
Tysiące uchodźców z Ukrainy przybywa na dworzec kolejowy w Przemyślu. 28 lutego 2022 r. fot: Beata Zawrzel / REPORTER /

Ale zdaje pan sobie sprawę – polski pogranicznik rzuca znad mojego paszportu badawcze spojrzenie – że można tam utknąć i na dwie doby? Dzisiaj wprawdzie jest spokojniej, bo Ukraińcy się wreszcie ogarnęli i kolejka po ich stronie stopniała, ale to się może znów błyskawicznie zmienić.

– Dobry moment, żeby jechać – uspokaja kilka minut później ukraińska strażniczka, wbijając pieczątkę w paszporcie. – Ludzi wprawdzie jest tu coraz więcej, ale po waszej stronie wreszcie się ogarnęli i czas oczekiwania na przejściu nie przekracza dwóch godzin. To wszystko. Witamy w Ukrainie – dodaje i naciska przycisk otwierający elektryczną bramkę.

Na przejściu granicznym Medyka–Szeginie zapada zmierzch. Temperatura spadła już w okolice zera, a w nocy dobije do minus sześciu. Zapowiadają też lekki śnieg. Na razie powietrze przesyca smród spalin. Opodal, w zatoczce na poboczu, stoją dwa autokary z włączonymi silnikami. „Drohiczyn–Warszawa”. „Chersoń–Polsza”. Za nimi łańcuszek kilkudziesięciu samochodów. Po wielokilometrowych korkach sprzed kilku dni zostały tylko śmieci walające się na poboczu.

– Zaraz wszystkich puścimy, najpierw autobusy, potem auta – uprzedza pytanie Andrij, młody żołnierz odpowiedzialny za porządek na tym fragmencie przejścia. – Jeśli w środku są same kobiety i dzieci, to kierujemy od razu do Polski. Gorzej, jeśli jadą też mężczyźni. Trzeba każdego sprawdzić, czy może przekroczyć ­granicę. 

Andrij jest opanowany i rzeczowy. Sfatygowany poradziecki kałasznikow przewiesił z przodu w poprzek, żeby służył za oparcie dla rąk, bo tylko do tego – jak żartuje – się nadaje. Wkrótce do przejścia dotrze kilka autokarów ze Lwowa, które kurs kończą na granicy. Pasażerowie przejdą odprawę na przejściu dla pieszych, ale najpierw trzeba ich sprawnie wyładować. 

– Pan, ja już idę, ale zasady proste. Masz nie fotografować żołnierzy, pograniczników i budynków. A jak będziesz przeszkadzać kobietom i dzieciom, które na granicy muszą się pożegnać ze swoimi mężami i ojcami, to dostaniesz po ryju – ostrzega Andrij.

Tylko jedna para butów

– Przynajmniej taki z niego pożytek, że teraz nie ma za kim płakać. Mąż zniknął z naszego życia, jak Ola miała dwa latka – mówi Julia, pocierając przy tym zmęczone oczy. Od momentu, w którym zamknęła drzwi domu w Nowej Kachowce koło Chersonia, minęło ponad 40 godzin.

Julia Pimaczowa ma 34 lata, ośmioletnią córkę Aleksandrę, dwuletnią labradorkę Dżinę, neseser ze sprzętem fotograficznym i dwie walizki, do których – jak mówi – nawrzucała, „co jej wpadło do rąk”.

– Boję się tam teraz zajrzeć, bo pewnie nie zabrałam najważniejszych rzeczy – śmieje się gorzko. – Spakowałyśmy się dosłownie w dwadzieścia minut. Nasi dali znać, że się wycofują i za jakąś godzinę do miasta mogą wejść Rosjanie. Trzy kwadranse później byłyśmy już u mojej cioci zostawić klucze.

– Kwiaty jeszcze podlałaś – zadziornie dodaje córka Julii. – Nie wiadomo po co.

Początkowo miały to być jedynie tymczasowe przenosiny w inną, bezpieczniejszą część Ukrainy. Julia wraz z Olą i Dżiną ruszyły w stronę pobliskiego Mikołajowa, do krewnych. 

– Jak tylko przyjechałyśmy, łup!, zaczęli bombardować – relacjonuje Julia. – Wsiadłyśmy więc w pociąg, który miał nas zawieźć do Chmielnickiego, ale okazało się, że on najpierw pojedzie na północ, w kierunku Połtawy. Tam też nie dotarłyśmy, bo ostrzelali tory, wysłali nas więc do Krzywego Rogu. A tam znów bomby! Dopiero koło Lwowa poczułam, że jest bezpieczniej. 

Naprawdę bezpiecznie będzie dopiero w Polsce. Po drugiej stronie granicy czekają już przyjaciele mieszkający od kilku lat we Wrocławiu. Julia spróbuje tam popracować w zawodzie. Jest fotografem ślubnym, ma swój sprzęt i bogate portfolio. A na Wrocław już teraz mówią przecież „Mały Kijów”. Mieszka w nim ponad 60 tys. Ukraińców.

– Piękne miasto. Świętowałam w nim ostatni Nowy Rok. Gdybym wtedy wiedziała, że tak się to skończy, zostawiłabym część rzeczy. Boże mój, przecież Ola ma tylko te buty, które włożyła do ucieczki – Julia nagle wybucha przejmującym płaczem. – Rozumiesz? Jedne buty...

Czy rozumiem? Niecałe 10 kilometrów od miejsca, w którym rozmawiamy, do 7 kwietnia 1944 r. istniała wieś Pyszówka, w której przyszła na świat moja mama. W nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę osadę zaatakowali banderowcy. Zginęły 52 osoby. Dziadek, w porę ostrzeżony przez ukraińskiego sąsiada, zdążył zbudzić rodzinę i ewakuować się z nią w stronę pobliskiego Krakowca. Podczas niemal każdej rodzinnej uroczystości wysłuchiwałem opowieści o starszej siostrze mamy, która uciekała zaśnieżonymi polami, mając na nodze lewy but jednej pary, podczas gdy w prawym wędrował jej brat. Dzieci co jakiś czas zamieniały się butami, żeby ogrzać jedną ze stóp. Mógłbym więc odpowiedzieć Julii, że chyba rozumiem, o czym mówi. Ale przeżyć to co innego, niż wysłuchać.

Na szczęście kolejka do odprawy zdaje się być wyposażona we własne wentyle psychicznego bezpieczeństwa. Stojąca obok Julii kobieta natychmiast zaczyna opowiadać anegdotkę o dwóch rosyjskich czołgach, które krążyły wokół jej domu. – Cuchnęło ropą i spalinami, do tego okropnie hałasowali. W końcu nie zdzierżyłam i spytałam ich, czemu to robią. Odpowiedzieli, że pojeżdżą tak jeszcze z godzinę, spalą całe paliwo i wrócą na piechotę do jednostki. Nie chcą walczyć.

Julia Pimaczowa uśmiecha się delikatnie. Chciałaby, mówi, żeby jej córeczka zapamiętała tę wojnę jako jakieś surrealistyczne przedstawienie. – Niestety wiem, że to niemożliwe – dodaje. 

Jak pachnie dom

– Dwadzieścia osób! – krzyczy nagle Andrij z przodu kolejki. – Proszę do odprawy, tylko bez bałaganu, najpierw kobiety z dziećmi. Do tej obrotowej bramki i dalej wzdłuż drutów. Powodzenia! 

W ruch idą walizki. W większości małe modele kabinowe o niewielkiej pojemności. Na tych ostatnich metrach ukraińskiej ziemi biegną tylko dzieci podniecone perspektywą bliskiego końca długiej wędrówki. Dorośli idą z trudem. Zmęczeni, a może i poruszeni tym, że opuszczają ojczyznę. Za chwilę zaczną wszystko – jak mówią – od zera. 

Tymczasem z budynku, w którym odbywa się ukraińska kontrola paszportowa, w przeciwnym kierunku wychodzi grupka młodych mężczyzn wracających do kraju. 

– Sława Ukrainie! – skandują niespodziewanie ustawieni w kolejce do odprawy.

– Gierojom sława! – odkrzykują tamci i znikają za ogrodzeniem. Nikt nie musi pytać, po co jadą do Ukrainy.

Rozmowa wraca w stare tory. Ktoś zastanawia się, czy na pewno obowiązkowi mobilizacyjnemu nie podlegają młode kobiety. Ktoś inny pyta, jak wyglądają formalności z pracą. Wątpliwości budzą też bezpłatne przejazdy polskimi pociągami. Ktoś upiera się, że trzeba jednak płacić za rezerwację miejsca. 

– Skoro już tu jesteś – zagaduje Oksana Litwinienko z Zaporoża – to powiedz proszę, jak najłatwiej dojechać do Niemiec? Jesteśmy w podróży równą dobę, część samochodem, część pociągiem. Chciałabym mieć to już za sobą.

Oksana, jej mąż Piotr i syn Dawid są świadkami Jehowy. Nie wolno im nosić broni. Oksana nie jest pewna, czy w trakcie wojny mąż nie zostałby za to skazany z paragrafu za dekownictwo. – Na szczęście ma 64 lata, a pobór jest do 60 – podkreśla. – Będziemy się modlić za naszych ludzi. Bo ludzi strasznie mi żal. Ukrainy jako ojczyzny także. Ale państwa to mi nie żal. 

W kraju, w którym bez łapówki nie można załatwić wielu rzeczy, a po 40 latach wyniszczającej pracy w fabryce dostaje się, jak Piotr, emeryturę wystarczającą jedynie na leki, nie jest łatwo mieć propaństwowe nastawienie. Oksana jest jednak daleka od pielęgnowania takich urazów, tym bardziej teraz, gdy kraj dewastuje Rosja. Chciałaby tylko zapewnić dziecku start w dorosłość wolny od wojennej traumy i balastu ciągłej walki o godny byt, który ona z mężem musieli dźwigać przez życie.

– Wierzę, że tam można się utrzymać z ciężkiej pracy i że nasi ludzie z Kościoła nam pomogą. Jestem gospodynią domową, mogę być i służącą. Ważne, żebyśmy byli bezpieczni i żebyśmy już nigdy nie musieli uciekać. Nie umiałam opuścić domu. Wracałam do niego dwa razy, żeby się jeszcze nawdychać jego zapachu. Wychodząc po raz ostatni, już w drzwiach, spytałam męża, czy na pewno niczego nie zapomnieliśmy. „Musimy zapomnieć o wszystkim, co było do tej pory naszym życiem”, odpowiedział. 

Uciec przed nienawiścią

Na zielonej karimacie wciśniętej w kąt hallu przemyskiego dworca stoją dwie walizki. Na jednej czeka parujący posiłek. Pierwsze jedzenie od rana – choć dwie godziny temu wybiła północ. Teraz ważniejsze są jednak zwierzęta. Żanna, czternastoletnia kotka i trzymiesięczny szczeniak Archie. Wypuszczony z transportera, natychmiast nadrabia godziny stracone w niewoli i zaplątuje smycz wokół nóg statywu kamery japońskiej ekipy telewizyjnej. Drogocenny sprzęt niemal ląduje na podłodze. Archie z piskiem ucieka z miejsca zbrodni do transportera. – No pięknie, dopiero przyjechałeś, a już robisz takie rzeczy? – śmieje się Alina Totmjanina z Zaporoża.

Alina zdecydowała się ruszyć w drogę do Polski po pierwszych bombardowaniach. Coraz więcej czasu spędzała w schronach, pojawiły się problemy z dostępem do jedzenia. Stało się jasne, że jeśli Rosjanie odetną miasto od dostaw wody i żywności, będzie źle – Alinie na chwilę głos więźnie w gardle, gdy głaszcze kotkę. – Podróż nie była dla nich tak męcząca, jak sądziłam. Naszego pociągu nawet nie ostrzelali. Na polskiej granicy zostały od razu zbadane, dali trochę jedzenia, a Archiego nawet zaszczepili i zaczipowali. Bardzo jestem wdzięczna Polsce. Jesteście jak rodzina. Losowi też dziękuję, że wyszliśmy z tego żywi.

24 lutego Alinę obudził telefon od mamy. Natychmiast pobiegła do kuchni, w której miała radio. – I nie wyszłam stamtąd do wieczora – wspomina. – W pewnym momencie zaczęło mi się kręcić w głowie. Telefon dzwonił, z radia napływały kolejne informacje, komunikatory pluły we mnie wiadomościami od znajomych. Jak za szybko oddychasz, to po chwili masz zawroty głowy. Ja tak miałam wtedy od nawału informacji. W pewnym momencie poczułam, że jeśli wstanę, to się przewrócę. Ja, która baletową arabeskę potrafię zrobić nawet w grubych zimowych kozakach!

Życie, które zostawiła w Zaporożu, kręciło się Alinie wokół sceny. Z wykształcenia jest aktorką, choć bliżej jej, jak zastrzega, do zawodowej tancerki. Niedawno ukończyła nawet kurs terapii przez taniec z osobami straumatyzowanymi. – W pociągu, którym jechaliśmy w stronę polskiej granicy, wyłapywałam spojrzeniem osoby, którym przydałaby się taka pomoc. Wciąż zesztywniałe z napięcia, z głową schowaną w ramiona jak bokser unikający ciosu. W wagonie nie było warunków, żeby coś z tym zrobić, jechaliśmy w plackarcie upchani jak szproty. 116 osób na 54 miejsca! Na noc dzieci i starszych kładło się do łóżek, reszta siedziała, na czym mogła. Ale nikt sobie do gardeł nie skakał. Bałam się, że ludzie będą narzekać na moje zwierzęta, ale gdzie tam! Zresztą spójrz – Alina zrywa się z karimaty i niemal tanecznym gestem kreśli w powietrzu okrąg wokół siebie – tu co drugi człowiek jedzie ze zwierzakiem. Dopóki o nie dbamy, dopóty jesteśmy ludźmi.

O człowieczeństwie atakujących Zaporoże Rosjan Alina Totmjanina nie chce rozmawiać. 

– Nie mam jeszcze 30 lat, ale od ośmiu mieszkam niemal przy linii frontu, bo w sąsiednich obwodach na wschodzie od dawna toczy się wojna. Kilkoro znajomych opłakiwało braci i ojców zabitych w Donbasie. Widziałam, co robi z nimi cierpienie i nienawiść. Po tym, co się teraz stało, Rosjanie już nigdy nie będą dla mnie po prostu jednym z narodów. Ale nie chcę ich nienawidzić. Dlatego niech znikną. Zrywam znajomości z Rosjanami. Chcę zapomnieć rosyjskie litery. Niech zniknie Teatr Bolszoj i cały ich cholerny balet. Zrozum, proszę, to nie jest nienawiść. Uciekam przed nią do Poznania. Tam jest moja mama – Alina mówi szybko, nerwowo. – Pracuje w Polsce od pięciu lat, a od jakichś dwóch namawiała mnie, żebym do niej dołączyła. W Poznaniu działa dużo instytucji kulturalnych, kwitnie teatr, mama mówi, że się tam odnajdę. Zaporoże i Ukrainę będę nosić głęboko w sercu, ale już tam nie wrócę. Z domu zabrałam tylko ubrania. Żadnych pamiątek. Im bardziej będzie bolało, tym szybciej przestanie.

Dochodzi czwarta nad ranem. Alina zwija karimatę. Za chwilę na peron drugi wjedzie pociąg do Warszawy, na który czeka od dziewięciu godzin. Na Dworcu Centralnym przesiądzie się do składu jadącego do Poznania i wieczorem uściska wreszcie mamę. Po ponad czterech dobach podróży. 

W jarzeniowym świetle na peronach tańczą płatki śniegu. Na peron piąty wjedzie też wkrótce pociąg ze Lwowa. Wolontariusze w seledynowych kamizelkach niosą gorącą herbatę i pożywienie. Ratownicy medyczni taszczą nosze. Pochód zamyka dwóch zziębniętych policjantów z długą bronią, którzy wsunęli dłonie za kamizelki kuloodporne i skuleni z zimna też drepczą na peron piąty.

„We Lwowie upchali dwa i pół tysiąca ludzi do pociągu, który normalnie mieści tysiąc czterysta osób” – skrzeczy opodal krótkofalówka jednego z kolejarzy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2022