Ubóstwo nie jest cnotą polityczną

Dopiero gdy władza słabnie, ludzi zaczynają drażnić jej przywileje.

21.05.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Joanna Grochocka
/ il. Joanna Grochocka

CEZARY MICHALSKI: Kiedy rozmawiamy o pieniądzach w polityce, trafiamy na dwie skrajności. Z jednej strony pycha, nieuczciwość, a nawet głupota niektórych ludzi władzy, niezdolnych nawet do hipokryzji i używających argumentu: „w prywatnym biznesie zarobiłbym więcej”. Drugą skrajnością jest populizm, przedstawiający polityków czy urzędników państwowych jako „darmozjadów, którzy powinni zarabiać grosze”.

ALEKSANDER SMOLAR: Konieczność zapewnienia godziwego wynagrodzenia, żeby polityk nie musiał dorabiać i nie był wystawiony na pokusę „innej zależności” to jedno. Ale odwoływanie się do wysokich dochodów w sektorze prywatnym nie jest dobrym argumentem. Nigdzie, nawet w najbogatszych państwach demokratycznych, polityka i państwo nie zapewniają porównywalnych, legalnie zarobionych pieniędzy. Władza polityczna sama w sobie jest wartością, dla której ludzie często poświęcają wysokie dochody.

Jedni robią to ze względu na poczucie misji i pragnienie odciśnięcia piętna na historii – tych jest oczywiście zdecydowana mniejszość. W Polsce takie motywacje występowały najsilniej zaraz po ustrojowym przełomie. Względy patriotyczne, etos inteligencki, poczucie wielkiego wyzwania i wielkiej przygody miały wpływ na wielu ludzi wchodzących wówczas do polityki. Ale w czasach normalnych polityka staje się zwykłym zawodem, gdzie do istotnych gratyfikacji zalicza się możliwość zaspokojenia potrzeby dominacji. „Prefabrykowany charyzmat”, jaki zapewnia władza, to możliwość dostrzeżenia zachwytu w oczach wielu bliźnich, których fascynuje władza. No i władza daje możliwość wpływu daleko poza jej właściwymi obszarami – również możliwość uzyskiwania przywilejów.

Głośny jest ostatnio przypadek ministra Sławomira Nowaka, który lubi się pokazywać w drogich miejscach i z drogimi gadżetami, po nuworyszowsku. Pan funkcjonował w polskiej polityce w nieco innej epoce: Tadeusz Mazowiecki czy Bronisław Geremek nie pozowali w roleksach...

Wtedy o pieniądzach się nie mówiło. Ale to był czas, w którym po prostu nie potrafiono korzystać z przywilejów władzy. Jeśli zdarzały się zachowania, które moglibyśmy nazwać elementami „zepsucia”, chodziło raczej o załatwienie sobie służbowego mieszkania, które następnie tanio się wykupywało, czy korzystanie z miejsca w którymś z rządowych ośrodków wypoczynkowych. Zresztą nie wszyscy chcieli tam jeździć – pamiętam, jakie były na ten temat spory.

Zatem przywileje raczej z epoki PRL i jej „gospodarki niedoboru”.

To się zmieniało wraz z szybko postępującą zmianą „ducha epoki”. Na przykład wraz ze zniesieniem zakazu wchodzenia przedstawicieli rządu do rad nadzorczych, przestrzeganym w gabinecie Mazowieckiego.

Ale już w tych najwcześniejszych czasach słyszałem zdania typu: „my ciężko pracujemy, nam się należy”. Pamiętam też, jak sam byłem kuszony mieszkaniem służbowym i darmowymi lotami do Francji, gdzie mieszkała moja rodzina. Rzeczywiście: to były PRL-owskie przywileje i nieprzypadkowo te propozycje były składane przez ludzi odziedziczonych z tamtych czasów. Ale „nowi” szybko się tego uczyli.

Prawdziwi polityczni liderzy nawet w tych nowych czasach wiedzą jednak, że władza polityczna dostarcza zupełnie innej satysfakcji niż pieniądz. Weźmy osobisty „purytanizm” Kaczyńskiego albo samodyscyplinę Tuska. I Millera, który się co prawda pokazywał z biznesmenami, ale jego realne ambicje były związane wyłącznie ze sprawowaniem władzy w partii i w państwie.

Przykład Kaczyńskiego jest bardzo ciekawy. Skromności osobistej – nie ma powodów, żeby ją negować – towarzyszy utrzymywanie wokół siebie dworu. Nie sądzę, żeby wynikało to jedynie ze względów praktycznych: to się wiąże z jego wyobrażeniem o godności państwa, charakteryzującym także pewien typ dawniejszych polityków francuskich. Taki gaullistowski typ republiki królewskiej, wizja państwa monarchicznego. Kiedy widzimy lidera PiS otoczonego przez grupę młodych, rosłych, elegancko ubranych mężczyzn (także ochroniarzy), wiadomo, że nie chodzi wyłącznie o względy bezpieczeństwa. To dodaje powagi, sugeruje poczucie zagrożenia, wywyższa. Kaczyński doskonale wie, że takie jest wyobrażenie dużej części polskiego społeczeństwa na temat powagi władzy.

Donald Tusk zawsze się wystrzegał ostentacji, jeśli chodzi o prywatną konsumpcję czy pieniądz, był wrażliwy na punkcie przywilejów i ja mu to poczytuję za plus. Chociaż szybko odszedł od posługiwania się samolotami rejsowymi.

To osobiste „pilnowanie się” daje także Tuskowi przewagę nad otoczeniem, wobec którego chętnie występuje w roli osoby dyscyplinującej.

Wspomniał pan Sławomira Nowaka. Pamiętam go z czasów, gdy kierował młodzieżówką Unii Wolności, ubrany jak jego koledzy, w granatowe marynarki, popelinowe szare spodnie, niebieskie koszule – na wzór ich ówczesnego protektora Pawła Piskorskiego.

Oni reprezentowali nowy wzór młodych ludzi przygotowujących się do kariery politycznej: pewni siebie i własnej przyszłości, traktowali politykę i jej obietnice jako zawód. Szybko opanowywali technikę tego zawodu i topografię wpływów: na kogo warto się orientować, w kogo inwestować. Przyznam, iż byłem nawet mile zaskoczony merytoryczną sprawnością Nowaka, gdy objął resort, którym dziś kieruje.

Ale nie sądzę, aby Polacy akceptowali spektakularną zamożność ludzi władzy. Ostentacja, jeśli chodzi o konsumpcję czy snobizm, nie jest czymś, co się dziś opłaca, nie tylko zresztą w Polsce. Można powiedzieć, że Nicolas Sarkozy złamał sobie karierę w pierwszych dniach na urzędzie prezydenta. On też miał słabość do roleksów, a jego wizerunkowe problemy zaczęły się już w pierwszy wieczór, kiedy po wygłoszeniu żarliwego przemówienia do zgromadzonych paryżan, jeszcze ze swoją byłą żoną Cecylią udał się na kolację do ekskluzywnej restauracji Fauchon. Szok wzmocniony był dodatkowo przez nowy typ elity, która mu tam towarzyszyła: biznesowej, estradowej i politycznej. To był Sarkozy w środowisku, w którym się czuł najlepiej, ale Francja nie była do tego przyzwyczajona: prezydent był tam wcześniej demokratycznie wybranym królem, a nagle zobaczono dość wulgarnego faceta w byle jakim towarzystwie. To stworzyło szczelinę, która później ułatwiła atakowanie go, niezależnie nawet od prowadzonej przez niego polityki.

Dla mnie jednak ważniejszy od zegarków czy gadżetów, a nawet od korupcji prywatnej, jest problem korupcji politycznej, związanej ze wzrostem kosztów polityki demokratycznej.

Błyskawicznie rosnące koszty PR-u, kampanii medialnych?

Żeby mieć na to wszystko pieniądze, partie są zmuszone do eksploatowania gospodarki i państwa. Nakładają więc swoisty podatek tam, gdzie mogą. Towarzyszą temu czasami realne dramaty ludzi uczciwych i z misją, którzy wikłają się w działania sprzeczne z prawem, niszczące ich kariery i życie. Ofiarą tego systemu stał się m.in. były premier Alain Juppé. Teraz podobna afera uderza w Sarkozy'ego, bo rozwija się śledztwo przeciwko niemu związane z aferą Bettencourt.

Sędziwej miliarderki, współwłaścicielki firmy L'Oreal, której rodzina oskarża byłego prezydenta o wyłudzenie od niej pieniędzy na kampanię wyborczą w 2007 r.

Jeszcze bardziej uderzają w wizerunek Sarkozy'ego zarzuty – wysuwane zresztą także przez jego byłych współpracowników – o finansowanie kampanii z pieniędzy dyktatora Libii Kadafiego. Ale dowodów na razie nie ma. Są to w każdym razie ewentualne przykłady korupcji politycznej, a nie prywatnej.

„Lud francuski” jest jednak kapryśny. Sarkozy'emu długo wybaczano roleksy, limuzyny czy małżeństwo z Carlą Bruni, które uczyniło go gwiazdą magazynów ilustrowanych.

We Francji długo istniała tolerancja dla królewskiego stylu życia polityków – w pewnym sensie uważano to za normalny styl władzy. Tu można przypominać diamenty Bokassy, które otrzymywał Giscard d'Estaigne, i prezenty od rozmaitych dyktatorów afrykańskich, które kolejni prezydenci, premierzy czy wysocy funkcjonariusze partyjni przyjmowali albo prywatnie, albo na cele partyjne.

Jednocześnie Francuzi mają też „fazę robespierre'owską”, do której w kampanii prezydenckiej mógł się odwołać ­Hollande, co kosztowało władzę Sarkozy'ego.

Może mówienie o robespierryzmie jest przesadą, ale język pewnej republikańskiej surowości ma się dobrze. A do tego dochodzi zarażenie polityką anglosaską, tabloidową, silnie zmediatyzowaną. Wrażliwość Francuzów na nadużycia finansowe, zarówno o charakterze politycznym, jak i prywatnym, znacznie się zwiększyła. Kiedy przyjechałem do Francji w latach 70., nie istniało tam tak silne dziennikarstwo śledcze; dziennikarze żyli w symbiozie z władzą, cenili sobie zaproszenia do pałacu prezydenckiego czy do poszczególnych ministrów. Skutkiem była swoista autocenzura, wynikająca też ze specyficznego kultu władzy państwowej.

Można powiedzieć, że dzisiejsza bardziej aktywna kontrola ze strony mediów służy pogłębieniu demokracji. Ale ma to i drugą stronę, którą widzimy też w Polsce. Zwiększa obywatelską kontrolę, ale służy też populistycznej nieufności wobec elit i instytucji demokratycznych. Szczególnie teraz, kiedy z powodu kryzysu wszędzie zaostrzyła się wrażliwość na przywileje władzy.

A jednak niedawna operacja Hollande'a, który zmusił ministrów socjalistycznego rządu, aby ujawnili swoje majątki i dochody, została ośmieszona i nikogo nie przekonała.

Kiedy Hollande był jeszcze kandydatem, dużo mówił o „normalnej prezydenturze” i „normalnym państwie”. Tam była istotna komponenta moralna, a nawet moralistyczna, związana także z krytyką stylu prezydentury Sarkozy'ego. Zmuszając ministrów do ujawnienia majątku, Hollande reagował na aferę tajnych kont za granicą jednego z nich, ukrywającego dochody przed urzędem podatkowym, ale reagował też na dramatyczny spadek własnej popularności. Jego czystość moralna, której nikt nie kwestionuje, pozostała dla niego ważnym elementem słabnącej prawomocności jego rządów. Zwrot polityczny, który obiecywał w kampanii, nie nastąpił. Wyniki gospodarcze są niedobre. Stąd waga czystych rąk i wspomnianej skromności republikańskiej.

Z ministra spraw zagranicznych Laurenta Fabiusa szydzono, że próbuje zamaskować swój imponujący majątek, a z minister ­Cecile Duflot, wywodzącej się z Zielonych, szydzono, że nic nie posiada.

Jednak opinia publiczna – chociaż nie bezpośrednio zainteresowana polityką – inicjatywę Hollande’a oceniła dobrze. Sam Fabius obronił się przed zarzutem o posiadanie kont poza Francją, ale pojawiła się sprawa jego syna. Okazało się, że człowiek, który praktycznie nie płaci podatków, bo nie ma dochodów i nie ma zawodu, kupił sobie za 7 mln euro mieszkanie w Paryżu. Niczego na razie nie udowodniono, ale w tej sprawie toczy się śledztwo i oczywiście Fabiusa to obciąża.

Z pani Duflot jedni szydzili, a inni nie. Ubóstwo jednak nie jest kwalifikacją polityczną. Można powołać się na Platona, dla którego posiadanie niewolników było warunkiem wolności i niezależności obywatela. W dzisiejszym języku można powiedzieć, iż niezależność finansowa sprzyja niezależności polityka.

Jest jeszcze jeden przypadek ostrego sporu o pieniądze i przywileje polityków i urzędników: Unia Europejska i jej instytucje, Komisja i Parlament Europejski.

Anglosaska prasa specjalizuje się w demaskowaniu tych przywilejów, ale w mediach kontynentalnych masowych ataków nie widzę. Instytucjom europejskim zarzuca się raczej nieefektywność: to, że w okresie globalnego kryzysu nie są w stanie chronić przed nim społeczeństw, narzucając strategię „zaciskania pasa” i słabo przyczyniając się do dynamizowania rozwoju gospodarek krajów najbardziej zagrożonych.

Taki jest przynajmniej dominujący typ krytyk formułowanych w krajach południa Europy. Mówi się też dużo o biurokracji unijnej, trochę bez świadomości, że nie jest liczniejsza niż kadra urzędnicza w średnim mieście europejskim. Innymi słowy: to wyrażanie w nieco innym języku zarzutu o brak legitymizacji Unii. Kiedy władza jest postrzegana jako skuteczna, jej przywilejów nie uważa się za bezprawne. Tym bardziej, jeśli – jak w przypadku instytucji europejskich – zostały nadane lege artis, decyzją rządów wszystkich państw członkowskich.

Polskie media przypominają raczej anglosaskie tabloidy: tam się „demaskuje” wysokość przyszłej emerytury pani minister Ashton, tu liczbę asystentów poszczególnych europosłów (rekordzista ma jedenastu, opłacanych z funduszy unijnych). Prywatnie można jednak od europosłów usłyszeć, że dzięki wysokim pensjom, przywilejom, gwarancji emerytury już po jednej kadencji – buduje się ich lojalność wobec instytucji europejskich. Nawet u prawicowych eurosceptyków.

To naturalny ludzki mechanizm, oczywiście korupcyjny: czerpania z publicznej funkcji prywatnych zysków. Ale nie sądzę, żeby to było świadomie wbudowane w logikę instytucji europejskich – żeby to był np. powód, dla którego posłom do Parlamentu Europejskiego stworzono te bardzo korzystne regulacje i zaplecze instytucjonalne.

Łącznie z 11 asystentami?

Trudno mi ocenić ten konkretny przypadek, ale zaplecze eksperckie to warunek skutecznego działania parlamentarzysty w dobrze rozwiniętym systemie demokratycznym. My tego w Polsce po prostu nie znamy. Jeśli parlamentarzysta nie jest obudowany całym zespołem doradców, asystentów, którzy zbierają materiały, piszą ekspertyzy i ułatwiają mu funkcjonowanie w coraz bardziej skomplikowanym kontekście współczesnej polityki, jego skuteczność jest żadna.

Jeśli dodać do tego system wodzowski panujący w polskich partiach, to posłowie są już tylko maszynkami do głosowania.

Nie mają żadnej rezerwy kompetencji, bo także instytucjonalnie nie mogą jej uzyskać?

Dlatego najchętniej mówią o polityce historycznej, symbolicznej, o religii...

„Kompetencje” w wojnach kulturowych można nabyć, czytając jedną gazetę czy portal.

To niesłychanie demoralizujące, a jednym z powodów jest właśnie brak instytucjonalnego zaplecza.

Zatem jeśli w Parlamencie Europejskim na jednego posła może pracować tylu asystentów, to przynajmniej w intencji twórców tych instytucji chodziło o zbudowanie zaplecza analogicznego do tego, jakim dysponują parlamentarzyści brytyjscy, francuscy, niemieccy czy amerykańscy.

Część tych asystentów to jednak zatrudnieni za europejskie pieniądze pracownicy aparatów krajowych partii.

Upartyjnianie pieniędzy europosłów to zjawisko występujące w wielu delegacjach krajów uboższych. W przypadku polskich przedstawicieli ta patologia zaszła jednak bardzo daleko. Niektórzy nasi europarlamentarzyści są bardziej obecni w Warszawie niż w Brukseli: w polskiej, a nie w europejskiej polityce, co jest oczywistym nadużyciem.

Zatem problemem jest nie obudowa instytucjonalna europosła, której intencją jest wzmocnienie jego kompetencji i w ten sposób kompetencji całego Parlamentu Europejskiego, ale upartyjnienie tych pieniędzy, czyli nadużycie, choć nie o charakterze prywatnym, tylko politycznym. Choć są też żenujące nadużycia prywatne: fikcyjne uczestnictwo w obradach komisji, fikcyjne przejazdy czy przeloty. Niemniej to nie jest najbardziej atakowany aspekt polityki unijnej.

Problemem nie jest też niedostatek demokratyzmu instytucji UE, lecz pogłębiający się problem ich prawomocności w oczach obywateli Unii, będący wynikiem utraty wiary w to, że potrafią zapewnić Europejczykom bezpieczeństwo i stabilność w czasach kryzysu. Powtórzę: moralna rewolta przeciwko przywilejom władzy zaostrza się wówczas, kiedy ludzie mają poczucie jej delegitymizacji ze względu na to, że nie jest w stanie spełniać tego, czym się powinna zajmować.

Bezpieczeństwa, dobrobytu, poczucia stabilizacji obywateli.

To wszystko zostaje nadwątlone przez kryzys i dopiero wówczas przywileje zaczynają drażnić. Kolejność nie jest taka, że przywileje, także finansowe, podważają prawomocność instytucji. Jest odwrotnie: słabnąca władza, coraz bardziej postrzegana jako „próżniacza”, zaczyna być atakowana za jej przywileje. To klasyczny problem opisywany przez Tocqueville’a w „Dawnym ustroju i rewolucji”. Arystokracja zaczęła budzić niechęć ludu już po tym, jak monarchia absolutna pozbawiła ją realnej władzy, pozostawiając wszak przywileje, majątki i dystynkcję społeczną, które w tej sytuacji zaczęły budzić agresję i zawiść.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2013