Bardzo smutna rocznica

ALEKSANDER SMOLAR: Marzec to jedyny moment, o którym można powiedzieć: „to nie my, to oni”. To nie my wyrzucaliśmy Żydów, to komuniści.

05.03.2018

Czyta się kilka minut

Aleksander Smolar / Fot. Grażyna Makara
Aleksander Smolar / Fot. Grażyna Makara

MICHAŁ OKOŃSKI: Dlaczego nie chce Pan o tym rozmawiać?

ALEKSANDER SMOLAR: Bo mam ambiwalentny stosunek do tematu. Także ze względu na kontekst bieżący: awantury o nowelizację ustawy o IPN i język, jakim się o niej mówi.

A ta ambiwalencja na czym polega?

Nie rozumiem roli, jaką Marzec ’68 odgrywa w polskiej pamięci i świadomości – w każdym razie tej inteligenckiej. Po pierwsze, było wiele innych ważnych wydarzeń, które nie zostały tak zapamiętane albo w dzisiejszej świadomości nie domagają się uczczenia – np. rok 1956, który był niezwykle istotną cezurą w dziejach systemu sowieckiego i stwarzał w społeczeństwie poważne nadzieje na zmiany. Dziś w samej Warszawie organizuje się o Marcu wystawy, konferencje i debaty, ukazują się książki, są spektakle teatralne, z których jeden reżyseruje zresztą moja córka. Ale poczucie dwuznaczności w obchodzeniu tej rocznicy towarzyszy mi od początku... Ile to już, pół wieku minęło?

Nie da się ukryć.

W ciągu tego półwiecza Marzec był bardzo różnie pamiętany. Świetny lewicowo-liberalny kwartalnik drugiego obiegu „Krytyka” zorganizował ankietę na 10-lecie. Kiedy dostałem numer, byłem zaskoczony, bo temat żydowski prawie w ogóle się w nim nie pojawił (nota bene również w mojej odpowiedzi). Mówiliśmy wszyscy o totalitaryzmie, niszczeniu nauki i kultury, o losie studentów. O problemie anty- semityzmu wspominał Jacek Kuroń i może ktoś jeszcze. Uważano problem za drugorzędny? A może ludzie opozycji obawiali się przyklejenia żydowskiej łaty do Marca, a więc i do tradycji, z której wyrastali?

10 lat temu było już inaczej. Prezydent Lech Kaczyński wygłosił dwa przemówienia, jedno na Dworcu Gdańskim, skąd odjeżdżały pociągi z żydowskimi emigrantami, a drugie na Uniwersytecie Warszawskim. Problem ówczesnego antysemityzmu i wyjazdów zaczął dominować w pamięci o Marcu. Ciekaw jestem, jak będzie teraz, ale myślę, że ze względu na to, co władze zafundowały Polsce ustawą o IPN, będą podkreślały swoją poprawność w kwestii żydowskiej.

Tylko że to wciąż nie tłumaczy wagi tej rocznicy. Kogo obchodzą ówczesne walki frakcyjne w łonie PZPR? Czy ruch studencki może dziś ekscytować? Los Żydów w Polsce po 1945 r. – nie mówiąc o wojnie – też miał bardziej tragiczne rozdziały: pogromy, mordy indywidualne i grupowe, masowe wyjazdy. Nawet po 1956 r. wyjechało znacznie więcej Żydów w atmosferze silnie odczuwanego antysemityzmu.

Dlaczego więc?

Moja dość nieprzyjemna hipoteza mówi, że to jedyny moment, o którym można powiedzieć: „to nie my, to oni”. To nie my wyrzucaliśmy Żydów, to komuniści.

W czerwcu ’56 i grudniu ’70 to też byli komuniści.

Ale wtedy mieliśmy do czynienia z protestem robotników, z etapami wyzwalania się narodu. Nie ma moralnych problemów, jest najwyżej pogłębiające się zapomnienie.

Jest więc w tym obchodzeniu rocznicy coś dwuznacznego. Zresztą w nieco groteskowej wersji potwierdził to ostatnio w Monachium premier Morawiecki, gdy mówił, że za pogrom kielecki i Marzec Polska nie może czuć się odpowiedzialna, bo jej wtedy nie było. Coś podobnego pojawia się w przygotowanej przez Jana Żaryna propozycji uchwały Senatu.

Inny problem wiąże się z tym, że bardzo szybko nabrałem wątpliwości co do naszej – środowiska „komandosów” i grupy wspierających ich starszych kolegów, z Jackiem Kuroniem i Karolem Modzelewskim na czele – decyzji o uruchomieniu całego protestu. Nie wchodzę w to, czy mieliśmy do czynienia z prowokacją – choć warto podkreślić, że władza była przygotowana do uderzenia i gdyby nie chciała dopuścić do umasowienia protestu, mogła to zrobić.

Daliście się wykorzystać?

Na pewno. Chociaż o sensie i znaczeniu ważnych wydarzeń nie decydują elementy prowokacji, które mogły być u początków. W każdym razie świadomość tej dwuznaczności powoduje, że nigdy nie uczestniczyłem i nie będę uczestniczył w obchodach Marca.

Dla mnie wyjaśnienie różnicy między Marcem a Czerwcem czy Grudniem jest prostsze. Tu w centrum wydarzeń są elity. Ludzie, którzy potrafili potem o swoim doświadczeniu opowiedzieć, ba: zamienić w mit. I ludzie, dla których była to inicjacja w działalność polityczną – tworzący później KOR, będący ikonami Solidarności i architektami przełomu 1989 r.

Na pewno elity mają większą szansę wpisania się w historię. Jak to ujął wielki polityk i wybitny pisarz: „historia będzie dla mnie łaskawa, bo sam ją spiszę”.

Ale środowiska marcowe zaczynają tworzyć wielki mit dopiero wraz z KOR-em. To mit liberalny, ale też mit wspólnoty walczącej o wolność i sprawiedliwość. Rzeczywiście, jego zaczątki można odnaleźć w Marcu, w języku środowiska skupionego wokół Jacka i Karola, jednak historia antypolitycznej polityki zbudowanej na tych ideach zaczyna się w 1976 r.

Jan Lityński powiada, że wybór Marca był wyborem na całe życie.

Marzec odcisnął się na życiu wielu ludzi – również na moim – ale do jakiego stopnia był wyborem? Częściowo był to przecież wybór wrogów, którzy skazali nas na marginalizację.

Z pewnością z ludzi aktywnych w proteście wyłoniła się grupa, która odegrała istotną rolę przywódczą w następnych dekadach. Do tego pokolenia należy nie tylko Adam Michnik, ale także Bogdan Borusewicz i Aleksander Hall, Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz. To pokolenie przede wszystkim inteligenckie, przeważnie lewicowe. Czasem – jak w przypadku Macierewicza – radykalnie lewicowe, chociaż później modyfikuje swoją biografię. Dla wielu Marzec jest momentem ostatecznego zerwania z PRL i mitologią marksistowską. Jest to też pokolenie traumy więzienia i potężnych trudności o charakterze życiowym.

Niedawno przeczytałem w „Polityce” artykuł, którego autor, profesor Akademii Teatralnej, wywodził, że w kulturze mamy właśnie czas przejścia od pokolenia marcowego do pokolenia stanu wojennego. A pokolenie marcowe – sprowadzone do środowiska Adama Michnika – głównym tematem swojego doświadczenia miało uczynić antysemityzm. Otóż nie wydaje mi się. Poza przytoczonym przykładem ankiety „Krytyki” warto przypomnieć reakcję „Gazety Wyborczej” – instytucjonalnie na pewno najsilniej, poprzez biografie twórców, związanej z Marcem – na „Sąsiadów” Jana Tomasza Grossa. Zaczęła o nich pisać pół roku po „Rzeczpospolitej”.


CZYTAJ WIĘCEJ ARTYKUŁÓW ZE SPECJALNEGO DODATKU MARZEC. 50 LAT PÓŹNIEJ >>>


Ja bym powiedział, że przejmujemy się Marcem, bo przejmujemy się wszystkim, co dotyczy Polaków i Żydów.

Powtarzam pytanie: dlaczego tak dużo mówimy o Marcu, a tak mało np. o pogromie kieleckim? I odpowiedź: bo to zrobili komuniści, a nie my.

Czyli jednak się przejmujemy.

Tylko że w ten sposób zmniejsza się ciężar poczucia odpowiedzialności – tak jak próbowano to robić przy okazji Jedwabnego, mówiąc: „to nie my, to Niemcy”.

Pawła Lisickiego myśl „to nie my, to komuniści” prowadzi dalej. On powiada, że nie ma się czym przejmować, bo Marzec to było starcie dwóch komunistycznych frakcji.

Nie dość, że zrobili to „oni”, to jeszcze oni między sobą. W świetle jego diagnozy obecnej sytuacji w stosunkach z Izraelem i, szerzej, Żydami zrozumiały się staje rysunek satyryczny, zamieszczony w redagowanym przezeń tygodniku: poza napisem „#Polish Holocaust” przedstawia klęczącego mężczyznę z biało-czerwoną opaską na ramieniu i dwie postaci w mundurach celujące z pistoletów w jego głowę; jedna ma na piersiach swastykę, a druga czerwoną sześcioramienną gwiazdę Dawida. Swastyka jest banalna, ale czerwona gwiazda Dawida – jakże wyrafinowana aluzja do Izraela i żydokomuny! Oto oblicze nowej polskiej wojny z Żydami: Żydzi są tak samo źli jak naziści.

Antoni Macierewicz powiada z kolei, że Marzec to nie tylko komandosi. Że pamięta z protestów na Uniwersytecie ludzi o korzeniach robotniczych i chłopskich. Ot, jeszcze jeden antykomunistyczny zryw narodu, który chce wyzwolić się z kajdan.

To może być częściowo prawda. Sam wprawdzie pamiętam tylko dwa wiece – na UW i dzień później na Politechnice. Kiedy wracałem z tego drugiego, wpadłem w kocioł w mieszkaniu Adama Michnika – gospodarza już wyprowadzono, ale ekipa ubecka czekała na kolejnych gości.

Moja znajomość dalszych wydarzeń jest więc siłą rzeczy ograniczona, ale już na Politechnice widziałem spontaniczny ruch, w którym komandosi nie odgrywali wielkiej roli. Nie był to oczywiście ruch ogólnonarodowy. Dominowali studenci i dominowały hasła lewicowe, skandowano np. „Cała Polska czeka na swego Dubczeka”, nawiązując do Praskiej Wiosny. Im bardziej protest obejmował inne miasta, tym bardziej tracił więź z pierwotnym ośrodkiem inicjatywy. Zapewne różnicowały się hasła i postulaty.

Ale i w naszym środowisku byli ludzie o nieco innej wrażliwości, np. raczej konserwatywnie myślący Marcin Król czy Jakub Karpiński.

Komandosi odgrywali ważną rolę przy protestach przeciwko zdjęciu „Dziadów”, gdzie jeden z patronów środowiska, Karol Modzelewski, wymyślił hasło „Niepodległość bez cenzury”; ale nie powinni w tej opowieści dominować. Z drugiej strony ich rola wybija się nawet poza horyzont krajowy – mnie się wydaje, że wiele haseł, które pojawiały się podczas młodzieżowych wystąpień w Europie, słyszałem po raz pierwszy w Warszawie: protesty przeciwko prześladowaniu i cenzurze, w obronie wolności, prawa i konstytucji, praw człowieka. Mówienie o starciu frakcji komunistycznych jest w tym sensie bzdurą, choć oczywiście w tym samym czasie rozgrywały się konflikty w ramach PZPR.

Czego zatem chciało w Marcu Pańskie środowisko?

Nie mogę odpowiadać za innych. Byłem wówczas związany z gronem młodych asystentów (moim szefem naukowym na ekonomii był wyrzucony po Marcu z Uniwersytetu Włodzimierz Brus), z Winicjuszem Narojkiem, Jadwigą Staniszkis, Jakubem Karpińskim, Marcinem Królem, Waldemarem Kuczyńskim, Andrzejem Mencwelem i jedynym studentem w tym gronie, Janem Grossem. Odróżniał nas większy niż w przypadku komandosów umiar, ale też status społeczny – poza Jankiem było to już grono młodych naukowców. Nasze zaangażowanie w Marzec miało charakter protestu – bezpośrednio przeciwko zdjęciu „Dziadów” i relegowaniu z uczelni Adama Michnika i Henryka Szlajfera. W tle protest miał szerszy, demokratyczny charakter. Ale pozytywnego scenariusza nie było.

Liczenie na osiągnięcie jakichś dalekosiężnych celów byłoby wówczas naiwnością. Nawet jeśli to nie Moskwa żądała zdjęcia „Dziadów” – co mało prawdopodobne – i tak przywrócenie spektaklu zostałoby uznane za dowód słabości władzy i posunięcie antysowieckie. Oklaski w teatrze po każdej frazie dotyczącej Moskwy były bardzo wymowne.

Zygmunt Bauman już w 1968 r. pisał w „Kulturze” o rewolucyjnej sytuacji w kraju, tworzonej przez milczącą, ale mającą dość powodów do niezadowolenia klasę robotniczą, naładowaną dynamitem młodzież, rozgoryczone środowiska intelektualne, sfrustrowaną nową klasę średnią i niepewną wszystkich i wszystkiego górę partyjną.

Moim zdaniem przesadzał. To był ruch protestu, a nie nadziei. Ówczesna atmosfera kojarzy mi się raczej z procesami gnilnymi, zarówno w życiu codziennym, jak w polityce. Coraz więcej ograniczeń, coraz mniejszy margines swobód.

Czytając o Was po latach ma się wrażenie raczej, że żyliście na wyspie wolności.

Co nie zmienia faktu, że wokół było peerelowskie bagno.

Uniwersytet Warszawski był faktycznie wyspą względnej wolności. Do wyrzucenia mnie w 1966 r. byłem członkiem partii, i mając świadomość, że to jest system dyktatorski, równocześnie wierzyłem w coś, co pod koniec lat 50. i w latach 60. wydawało mi się wręcz dominującą ideologią – w system konwergencji. Pierwszy noblista z ekonomii, Holender Jan Tinbergen sformułował taką teorię, że socjalizm będzie się liberalizował, gospodarka urynkawiała, a kapitalizm socjalizował. Myśmy o tym dyskutowali w organizacji partyjnej, a kiedy mówiliśmy o totalitaryzmie, nie wyłączaliśmy z rozważań ZSRR. Kiedy zaś Karol Modzelewski przyszedł do komitetu uczelnianego ZMS, gdzie byłem drugim sekretarzem, i zaproponował utworzenie klubu politycznego, to – choć jego intencje opozycyjne były oczywiste – klub powstał i przez jakiś czas odbywały się publiczne spotkania, na których mówiło się rzeczy straszne z punktu widzenia władzy. Było też bogate życie intelektualno-towarzyskie. Śrubę jednak przykręcano coraz mocniej.

A los żydowski? Czytając wiele relacji marcowych można odnieść wrażenie, że na członków środowiska spadł trochę jak grom.

Tutaj ze mną też było trochę inaczej. Moja matka była wprawdzie Żydówką zasymilowaną od dwóch pokoleń, w rodzinie był nawet jakiś dworek i własności ziemskie, ale ojciec pochodził z rodziny o niższym zdecydowanie statusie, wychowano go w jidysz, a w PRL był „zawodowym Żydem”: redagował dziennik partyjny „Fołks Sztyme”, kierował Towarzystwem Społeczno-Kulturalnym Żydów w Polsce. Temat żydowski wyniosłem z domu.

To nie jest oczywiste w relacji z rodzicami.

Nie miałem z nimi łatwo. Ale atmosfera, w jakiej wzrastałem poza domem – rozmytych, bo na szczęście nie brutalnych form polskiego antysemityzmu – nie pozwalała się zdystansować. Pamiętam np., że w szkole co roku wychowawczyni wypełniała dokumenty na temat uczniów, poświęcając na to całą lekcję, i wśród różnych pytań były także te dotyczące obywatelstwa i narodowości. Odpowiadałem zgodnie z własnymi przekonaniami, ale, jak się okazywało, niezgodnie z przekonaniami innych: obywatelstwo polskie, narodowość polska. Śmiech powtarzał się co roku. Czekałem na to z napięciem i z uczuciem zbliżającego się upokorzenia. Sporo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że żydowski los to coś, czego się nie da porzucić. Ani to nie jest uczciwe, ani też inni na to nie pozwolą. Polakiem może zostać Niemiec, Rosjanin, Ukrainiec, ale nie Żyd – to zdanie wypowiedziane w nieco innej formie przez Jacka Kuronia. Nie wiem, skąd się bierze ta polska specyfika, to musi mieć chyba jakiś związek z religią. Za udawanie, że jest inaczej, płaci się wysoką cenę. Widać to nawet u wybitnych pisarzy, którzy swoje pochodzenie skrzętnie ukrywali.

Odpowiadał Pan potem: obywatelstwo polskie, narodowość żydowska?

Nikt mi takiego pytania od dawna nie zadaje. Jestem, kim jestem. A o tym, kim jestem, świadczy to, co mówię i robię przez całe życie. Lata emigracji, oddalenia od Polski pozwoliły mi na pewną normalizację stosunku do siebie samego.

Te formuły językowe zresztą zawsze mnie męczyły: Polak narodowości żydowskiej, Polak pochodzenia żydowskiego... Jest z tym jakiś kłopot. Z drugiej strony miałem zawsze świadomość, że Polska jest moim wyborem, nie losem. To też mnie odróżnia: możliwość wyjazdu zawsze była na horyzoncie. Już jako uczeń, gdy dostałem paszport i wyjechałem do Francji, krewni proponowali, żebym został.

Spróbujmy to sobie przypomnieć: zaczyna się wojna sześciodniowa, Gomułka wygłasza antyżydowskie przemówienie o „piątej kolumnie”... Odczuwa Pan zmianę atmosfery?

Ja wzrost nastrojów antysemickich wyczuwałem, zanim jeszcze stało się to linią oficjalną. To przyczyniło się też do mojej radykalizacji. Niezależnie od tego, jak byłem kulturowo ukształtowany, że się w pełni utożsamiałem z Polską, to – mówiąc językiem Znanieckiego – występował problem jaźni odzwierciedlonej. Byłem postrzegany jako Żyd, więc byłem Żydem.

Kiedy w grudniu 1966 r. wyrzucano mnie z PZPR, po wystąpieniu na zebraniu uniwersyteckiej organizacji w obronie wyrzuconych już Leszka Kołakowskiego i Krzysztofa Pomiana – wystąpieniu zresztą dość histerycznym, bo mówiłem z wysoką gorączką i dopiero koło północy – narastający antysemityzm w PZPR był jednym z tematów, które poruszyłem. Ale pamiętam też rozmowę z Michnikiem i Grossem, którzy się ze mnie śmiali – oni nie mieli świadomości, co się szykuje, i tematu żydowskiego nie traktowali ani poważnie, ani osobiście. W tym sensie dla nich Marzec był szokiem, dla mnie nie.

Czyli można powiedzieć, że przygotował Pana dom?

Tak, w podwójnym sensie. Po pierwsze – dzięki pozycji ojca jako redaktora gazety partyjnej miałem dostęp do „Biuletynu specjalnego”, przedruku artykułów z prasy zachodniej. Wiedziałem też dzięki niemu o narastającym oficjalnym antysemityzmie. Po drugie – rodzice mieli staż więzienny w II Rzeczypospolitej. Choć czasy były inne, więzienie inne, to wiedza, jak się zachowywać w celi, była pożyteczna od pierwszego dnia na Rakowieckiej.

Mama została w Polsce i była członkiem PZPR aż do 13 grudnia 1981 r.

Była historykiem i w ostrych czasami rozmowach mówiła, że żyje w Polsce przeszłości: wypisała się z polityki. Ojciec wyemigrował do Izraela miesiąc przed moim wyjazdem.

Nie próbowali Pana powstrzymać przed angażowaniem się w politykę kompletnie wbrew ich zapatrywaniom?

Nigdy! Ojciec za naiwne uważał to, co mówiłem, ale był też gdzieś tam dumny, że wykazuję charakter i jestem gotów zapłacić wysoką cenę. Należał zresztą do bardzo dziwnej psychologicznie i intelektualnie formacji: był komunistą, ale bał się Związku Sowieckiego znacznie bardziej niż ja. Jego różni przyjaciele siedzieli albo stracili życie w ZSRR. Idee, które wyznawał, miały być aplikowane w krajach rozwiniętych, a nie w zacofanej Rosji, ale kraj ten miał być niezbędnym elementem procesu historycznego, postępu. Ojciec bał się do tego stopnia, że kiedy ja i mój brat znaleźliśmy się w więzieniu, nie był pewien, czy wyjdziemy.

Komandosi nie liczyli się z tym, że mogą zostać wsadzeni?

Ze spotkania decydującego o rozpoczęciu protestów pamiętam twarz Karola. Milczał i miałem wrażenie, że wie, jak to się skończy. Że nie ma ochoty wracać do więzienia, ale czuje, że nie ma prawa się sprzeciwić. Jacek jak zawsze był entuzjastyczny, choć przypuszczam, że również wiedział. Co do młodszych, to sądzę, że nikt się z taką perspektywą nie liczył.

A Pan?

Nie byłem optymistą, ale aż tak daleko moje myśli nie sięgały. Wyrzucenie z uniwersytetu – tak, zresztą już po wyrzuceniu z partii z tym się liczyłem, a pozostanie wówczas na UW zawdzięczałem przypadkowi. Na ówczesnym Wydziale Ekonomii Politycznej panowała obrzydliwa atmosfera i większość pracowników mnie nie dostrzegała. Nigdy później nie odwiedziłem mojego wydziału. Ale też nikt mnie nie zapraszał.

Uniwersytet Warszawski do dziś ma problem z Marcem?

Nie zrobił nic, żeby uhonorować grupę wyrzuconych wówczas profesorów. Przecież Kołakowski, Baczko, Brus, Pomian, Hirszowicz, Bauman to była grupa wybitnych uczonych. Nie wyobrażam sobie, by w jakimkolwiek innym kraju było to możliwe.

Wróćmy do kwestii więzienia: rozumiem, że z tą lekcją wyniesioną z domu był Pan jednak wyjątkową postacią. Większość wsadzonych wówczas młodych ludzi nie wiedziała, że można odmawiać zeznań, kodeks postępowania w takich sytuacjach, wypracowany w czasach KOR-u, to pieśń przyszłości.

Zdecydowana większość zachowała się przyzwoicie. Niektórzy nic nie mówili, inni mówili prawdę. Były wyjątki pójścia na współpracę, niektórzy złamali się i mówili więcej, niż wiedzieli.

Kiedy się czyta o tym książkę Andrzeja Friszkego, ma się wrażenie dramatów na miarę Dostojewskiego: widać, przepraszam za słowo, talent oficerów prowadzących śledztwo. Wiedzę, jak łamać ludzi.

A mimo to hańbiących przypadków prawie nie było.

Jest taki obraz, silny w marcowej propagandzie, który odżywa potem w narracjach prawicowych: bananowa młodzież, salony, uprzywilejowana kasta.

W pojęciu „bananowa” jest podwójna sugestia: co do statusu społecznego i co do stylu życia. Oczywiście większość z nas nie wywodziła się z „ludu pracującego miast i wsi”. Byliśmy dziećmi redaktorów, naukowców, działaczy partyjnych – byliśmy uprzywilejowani. Ale jeśli chodzi o styl życia, na pewno nie było tu żadnych ekscesów. Był za to wysoki poziom ideowości.

Rewolty w różnych krajach autorytarnych często zaczynają się od dzieci ludzi władzy. Po pierwsze, takie dzieci żyją w świecie idei wpajanych im przez rodziców, widzą jednak, że nijak się one nie mają do praktyki. Po drugie, żyją w poczuciu bezpieczeństwa, bo do głowy im nie przyjdzie, że mogą zostać aresztowane. Innymi słowy: mimo patologii uważaliśmy ten ustrój za nasz i wierzyliśmy, że historia jest po naszej stronie.

Różni moi znajomi o przekonaniach liberalnych i konserwatywnych stosunkowo późno zaangażowali się w działalność opozycyjną, bo mieli tak pesymistyczną wizję PRL-u i komunistów, że nie wierzyli, aby cokolwiek można było robić, poza przemycaniem w publikacjach wolnej myśli i jakąś formą pracy organicznej.

Proste pytanie: to Polska wygnała Żydów czy wygnał ich Moczar?

Odpowiedź jest podwójna. Oczywiście to był symbolicznie Moczar, a w istocie cały aparat partyjno-ubecki. Pisałem kiedyś, że była to trzecia próba legitymizacji systemu przez komunistów. Pierwsza – rewolucyjna – poprzez nacjonalizację, reformę rolną, masowy awans robotników i ludzi ze wsi; druga – w roku ’56 – poprzez poszerzenie granic suwerenności i wolności; trzecia – w 1968 r. – poprzez próbę nawiązania kontaktu z tą częścią Polski, która była wrażliwa na hasła nacjonalistyczne.

Znam wybitne osoby, które nie bez racji uważają, że po Marcu otworzyły się szersze możliwości badań nad polską historią i myślą, że pojawiły się możliwości zablokowanego dotąd awansu. Nie mówiąc o zmianie stosunku do AK i Powstania Warszawskiego. Dla wielu nie była to Polska wymarzona, ale taka, w której można wreszcie oddychać.

Antysemityzm był kładką, która łączyła władzę z dużą częścią Polski. W tym sensie problemu nie można sprowadzić do PZPR. Pamiętam, jak Janusz Szpotański, z którym w więzieniu i później bardzo się przyjaźniłem, spytał, czy wyjadę, a jak odpowiedziałem, że nie, powiedział: „Głupi ty! Wiesz, kto by został, gdyby granice otworzono? Pięć tysięcy wahających się Żydów!”. W innej, mniej przyjaznej wersji słyszałem: „żadna krzywda wam się nie dzieje. To chłopów czy AK-owców naprawdę prześladowano. Macie szansę, której oni nie dostali: możecie wyjechać do wolnego świata”.

Nie mówię o opiniach – do dziś powtarzanych – że wyjeżdżają aparatczycy i ubecy, którzy powinni być tutaj sądzeni. Pamiętam też list bliskiej mi wówczas osoby: „ci, którzy wyjeżdżają, budować będą swoje nowe bezpieczne i dostatnie życie na naszej hańbie” – pisała, mając na myśli kampanię antysemicką.

Było poczucie obcości?

Kiedyś, już po wyjściu, piliśmy z Januszem wódkę i on powiedział, że znów jest jak w czasie wojny, tylko że wtedy po drugiej stronie muru zdarzały się przyjazne dusze, a teraz ich nie ma. Świadomie przesadzał, ale poczucie osamotnienia było duże. Poziom kolektywnego narcyzmu do dziś jest w Polsce niesłychanie wysoki. Widać to w niezdolności rozumienia, czym był Holokaust dla Żydów. Żarciki i drwiny ukazują zdumiewający brak empatii, zamknięcie w narodowym egoizmie. Nawet chrześcijańska myśl na temat Holokaustu jest nieobecna, podobnie jak słowa Jana Pawła II. W 1968 r. od Zagłady minęło ledwie jedno pokolenie. Jeśli ludzie pamiętający o piecach zetknęli się z marcowym językiem propagandy, a zarazem z obojętnością, o ile nie wrogością sąsiadów, to trudno się dziwić, że nie mogli wytrzymać – a przecież zdarzały się też zachowania „szmalcownicze”, pytania, kiedy wreszcie wyjedziesz, dyktowane nadzieją na przejęcie czyjegoś mieszkania.

Oczywiście, że wyrzucili nas komuniści, znajdując jednak wspólny język z dużą częścią społeczeństwa. Mówię: wyrzucili, choć sam nie uważam, aby mnie ktokolwiek wyrzucał – najwyżej silnie do tego zachęcał. Ja dokonałem świadomego wyboru, na zimno. Po usunięciu z uniwersytetu wiedziałem, że na długo zamknięta będzie przede mną droga nauki. Z drugiej strony moją pasją było uczestniczenie w życiu publicznym. Wiedziałem, że jestem w stanie ponosić wysoką cenę, a więzienie mnie w tym utwierdziło. Po doświadczeniach Marca byłem jednak przekonany, że dla mnie jako Żyda ta droga też jest zamknięta – mogę tylko szkodzić innym, dostarczając władzy antysemickiego paliwa.

Wspomniał Pan, że jeden ze spektakli o Marcu robi Pana córka. W rozmowie z „Tygodnikiem” mówiła, że ta historia w domu była właściwie nieobecna.

Mocno mnie to zaskoczyło, bo przecież to nie jest tak, że cokolwiek próbowaliśmy ukrywać. Pamiętam zresztą rozmowę ze starszym od niej o sześć lat Piotrkiem, dziś dziennikarzem „Le Monde”. Miał kilkanaście lat i był mocno zafascynowany religią i Kościołem. Próbowałem mu tłumaczyć złożone losy rodziny: skąd to się bierze, że dziadek jest w Izraelu, babcia w Polsce, przyrodnia siostra i stryjek z rodziną w Anglii, a my we Francji. Przerwał: „Nie chcę tego słuchać, mam wystarczająco wiele problemów jako francuski katolik”. Rzeczywiście, koledzy z klasy drwili z jego katolicyzmu.

Dzieci wiedziały oczywiście, że z żoną pochodzimy z rodzin o żydowskich korzeniach, ale dopóki mieszkały we Francji, była to kwestia czysto abstrakcyjna. Ania zaczęła się z nią mierzyć dopiero, gdy przeniosła się i zaczęła reżyserować w Polsce. Ciekawe, prawda?

Ciekawe. Ale wciąż nie rozumiem.

Niełatwo opowiadać dzieciom o żydostwie, skoro samemu nie ma się z nim wiele wspólnego. O kulturze żydowskiej prawie nic nie wiem, niestety. O religii również. Izrael nie jest mi krajem obojętnym, ale też nieszczególnie bliskim. Mogłem łatwo łączyć polskość i żydowskość we Francji, ale nie w Polsce. Nie myślałem też, że kiedykolwiek będę tu jeszcze żył. Zarazem Polska to było zadanie, które codziennie wykonywałem – wraz z żoną, rodziną brata w Londynie, z przyjaciółmi, których większość była z „żydowskiej” emigracji. Pracując naukowo we francuskim odpowiedniku Akademii Nauk, harując nad redagowaniem „Aneksu”, wysyłaniem paczek, przyjmowaniem telefonów z wiadomościami z kraju, przekazywaniem ich dalej, komentowaniem spraw polskich i międzynarodowych w Wolnej Europie, BBC, Głosie Ameryki, pełniąc też rolę lobbysty sprawy polskiej w różnych gabinetach rządowych i partyjnych w paru krajach... O czym miałem Piotrkowi i Ani opowiadać? O dramatycznej historii Żydów i ich wierności religii, której nie znałem? O Holokauście? Jak wytłumaczyć, że choćby symbolicznie, ale też trochę przez stosunek do świata, muszę być wierny mojemu żydowskiemu dziedzictwu? Słusznie mówiła, że Polska wypełniała nasz dom.

Może tego się nie da opowiedzieć.

Pewnie się da, ale małemu dziecku? Żyliśmy we Francji, Ania, co paradoksalne, zważywszy na jej późniejsze losy, kiedy mówiliśmy do niej po polsku, odpowiadała po francusku.

Nie rozumiem też, dlaczego nie chce Pan iść na obchody Marca.

Mówiłem już o tym eksterioryzowaniu odpowiedzialności: „to nie my, to oni”. Zamiast powiedzieć, że Marzec jest częścią procesu o bardzo głębokich korzeniach, komunistycznych, ale też czysto polskich – wspomnieć o Kielcach i innych powojennych pogromach, o innych falach emigracji Żydów – eksponować się będzie zapewne jeden wymiar Marca – żydowski – z licznymi aluzjami do obecnej sytuacji, do polityki władz i szokującej fali popularnego antysemityzmu. Spychając w cień zjawisko masowego protestu, daleko wykraczającego poza środowisko, o którym zazwyczaj mówi się przy tej okazji (również my w tej rozmowie), i wnoszącego nowe, kreatywne elementy do kultury protestu XX-wiecznej Europy.

Ponadto jest to smutna rocznica. I bardzo smutna sytuacja. Nie bardzo chce mi się uczestniczyć w rocznicowych obchodach, ani też w ich wykorzystywaniu dla protestu przeciwko polityce demoralizowania społeczeństwa i izolowania Polski. A myślę, że tak właśnie się dzieje. ©℗

ALEKSANDER SMOLAR (ur. 1940) jest ekonomistą i politologiem, prezesem Fundacji im. Stefana Batorego. W czasach PRL opozycjonista, po Marcu 1968 r. więziony, wyemigrował w 1971 r. Był założycielem i redaktorem naczelnym kwartalnika „Aneks”, który w 1986 r. opublikował słynny numer żydowski (dostępny dziś w całości w internecie w archiwum „Kultury Liberalnej”). Po 1989 r. m.in. doradca premierów Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2018

Artykuł pochodzi z dodatku „Marzec. 50 lat później